Putney Mary Jo - Upadłe anioły 03 - Taniec na wietrze.rtf

(899 KB) Pobierz
MARY JO PUTNEY

Mary Jo Putney

TANIEC NA WIETRZE

PROLOG

Eton, zima 1794

Po pogrzebach odesłano go z powrotem do szkoły. Co innego można zrobić z dzieckiem, nawet jeżeli właśnie stało się najbogat­szym chłopcem Wielkiej Brytanii?

Nowy hrabia Strathmore, Lucien Fairchild, nie mógł się doczekać powrotu do Eton. Tam, pośród przyjaciół, mógł udawać, że nic się nie stało, że gdy po zakończeniu semestru wróci do Ashdown, jego rodzice i siostra będą cali i zdrowi.

Wiedział oczywiście, że to tylko złudzenia, ale jeszcze nie nauczył się akceptować ostateczności śmierci. Może gdy skończy dwanaście lat, przyjdzie mu to łatwiej...

Dotychczas tytułowano go wicehrabią Maldon. Dyrektor szkoły, kiedy wyszedł, by powitać go po powrocie, zwrócił się do niego per „Strathmore", podobnie jak służący, którzy nieśli bagaże. Jednak chłopiec aż dwa razy wyłowił szepty: „hrabia - sierota". Aż się wzdrygnął słysząc te słowa. Były tak okropnie patetyczne. Z tego samego powodu nie znosił laski, ale to przynajmniej minie za kilka tygodni.

Było już nieźle po południu, gdy wreszcie dotarł do internatu. Gdy tylko zdjął w pokoju płaszcz i rękawiczki, udał się na poszukiwanie najbliższych przyjaciół, którzy mieszkali w tym samym budynku. Jak zwykle siedzieli w pokoju Rafe'a, gdyż było to największe i najcieplejsze pomieszczenie.

Lucien wszedł do pokoju bez pukania. Jego przyjaciele wyle­giwali się na dywanie. Nicholas był wicehrabią; Rafe - markizem; Michael - młodszym synem księcia. Jednak te tytuły były ledwie namiastkami rzeczywistości, podczas gdy Lucien przedstawiał sobą prawdziwy świat. Boże, jak bardzo chciał, by tak nie było!

Kiedy drzwi się otworzyły, trzej chłopcy podnieśli głowy. Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy - wszyscy słyszeli, co się stało.

Serce w Lucienie zamarło. Oszołomiony bólem i okropną samotnością, które miał z sobą nosić już do końca życia, bardzo chciał, by przyjaciele się nie zmienili. Nie zniósłby, gdyby byli zbyt skrępowani, by traktować go jak zwykle.

Nicholas odłożył na bok książkę i podniósł się ze swego miejsca przed kominkiem. Odrobina cygańskiej krwi, która płynęła w jego żyłach, czyniła go nieco bardziej wylewnym od pozostałych chłopców, było więc całkowicie naturalne, że to on podszedł do Luciena, objął go i podprowadził do ognia.

- Dobrze, że już jesteś - powiedział spokojnie. - Przyszedłeś w sam raz na pieczony ser.

Lucien był przyjacielowi głęboko wdzięczny za ten zwyczajny gest. Poczuł, że znowu jest wśród żywych. Przez ostatnie kilka dni zastanawiał się, czy przypadkiem nie został duchem, jak cała jego rodzina.

Kiedy usiadł na dywanie przed kominkiem, pozostali chłopcy odłożyli książki. Na długich widelcach piekli nad ogniem kawałki żółtego sera. Płynne, smakowite kąski rozsmarowywane były na kromkach chleba - doskonała kolacja na chłodny, wilgotny wieczór.

Rozmowa nie dotyczyła niczego szczególnego - ot, nowinki o tym, co się wydarzyło w szkole podczas nieobecności Luciena. Na szczęście nie musiał nic mówić - nie był pewien, czy głos przeszedłby mu przez zaciśnięte gardło. Dopiero po jakimś czasie, gdy twardy kamień w piersi zaczął się topić, był w stanie wykrztusić z siebie jakaś drobną uwagę. Poza tym po raz pierwszy od czasu tego potwornego wypadku ze zdziwieniem stwierdził, że jest głodny.

Kiedy zniknęły już ostatnie kawałki sera, Rafe powiedział:

- Znalazłem w mieście coś, co może się przydać w twojej kolekcji, Luce. - Wstał i po dłuższym przerzucaniu rzeczy w biurku wrócił i podał mu mały przedmiot.

Był to mechaniczny, nakręcany żółw, na którego skorupce siedziała miniaturowa syrenka wykonana z brązu. Mimo ogromnego smutku Lucien poczuł zainteresowanie. - To prawdziwa żółwia skorupa, prawda? - Obracał mały przedmiocik w rękach podziwiając doskonałą robotę, a potem nakręcił sprężynę i postawił żółwika na podłodze.

Zabawka natychmiast ruszyła do przodu. Choć poruszała się na maleńkich ukrytych kółkach, głowa i nogi zwierzątka wyglądały tak, jakby naprawdę szło. Na jego grzbiecie, zadowolona z siebie syrenka machała drobnymi ramionkami i posyłała obserwującym ją chłopcom pocałunki.

Lucien uśmiechnął się, zanim przygnębiająca rzeczywistość znowu uderzyła go z przytłaczającą siłą. To ojciec dał mu pierwszą mechaniczną zabawkę i zachęcał do ich budowania i kolek­cjonowania... Ojciec, który leżał teraz w rodzinnym grobowcu w Ashdown. Ojciec, którego śmiechu już nigdy nie usłyszy. Lucien zamrugał powiekami, by powstrzymać łzy cisnące się do oczu. Gdybyż naprawdę istniała kraina, gdzie żyją syreny, są czary i ludzie nigdy nie umierają.

Kiedy już zapanował nad sobą, zapytał:

- Jesteś pewien, że chcesz mi go oddać, Rafę? Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego.

- Jak będę chciał na niego popatrzeć, wiem, gdzie go znaleźć. - Rafe wzruszył ramionami.

Żółw zatrzymał się, więc Lucien ponownie nakręcił sprężynę i wypuścił zabawkę. Zdobywszy się wreszcie na wypowiedzenie bolesnych słów, rzekł cicho:

- Nazywają mnie „hrabia - sierota".

Na chwilę zapanowała pełna oburzenia cisza, po czym odezwał się Michael:

- Wstrętne przezwisko. Sugeruje, że nagle stałeś się gorszy. Pozostali chłopcy przytaknęli zgodnie. Lucien od początku wiedział, że go zrozumieją.

- Musimy wymyślić ci inne przezwisko, zanim to do ciebie przylgnie - powiedział Rafe zdecydowanie. - Luce, jak byś chciał, żebyśmy cię nazywali?

Nicholas zachichotał.

- Może Żmija Strafhmore? To brzmi odpowiednio groźnie. Lucien zastanawiał się przez chwilę. Żmija. Piękna i śmiercio­nośna. Wszyscy boją się żmij. Ale mimo to...

- Niezłe, ale nie całkiem właściwe.

- Mam lepszy pomysł. - Michael wyszczerzył zęby w uśmiechu i podniósł książkę, którą właśnie czytał. Był to Raj utracony Miltona. - Ponieważ masz na imię Lucien, naturalnym wyborem byłby Lucyfer.

- Idealnie - dodał podniecony Nicholas - Lucyfer, zbuntowany Archanioł, który wolał rządzić w piekle niż służyć w niebie. Był jasnowłosy, zupełnie jak ty.

- Wspaniałe miano - zgodził się Rafe. - Osobiście uważam, że Milton szczególną sympatią darzył Lucyfera. Jako postać jest o wiele bardziej interesujący niż Bóg, który postępuje tu jak brutalny tyran.

- Jeżeli zaczniemy cię tak nazywać, w niespełna tydzień w nasze ślady pójdą wszyscy chłopcy w Eton. - Zielone oczy Michaela zalśniły łobuzersko. - Nauczyciele powiedzą, że to profanacja. Będą wściekli aż miło!

Lucien oparł się o łóżko i przymknął oczy rozważając nowe możliwości. Przezwiska były ważne; jeśli ktoś został w Eton, na przykład, Głąbem, to ciągnęło się to za nim przez całe życie. Ale Lucyfer było dobrym, mocnym imieniem - stworzenie, które śmiało się z Boga, było pewnie na tyle mądre, by kochać. Z pewnością dumny, groźny upadły Archanioł nie płakałby w nocy.

Spróbował zrobić zimną, ironiczną minę. Taak, to było właśnie to.

- Dobrze - rzekł powoli. - Będę Lucyferem.

1

Londyn, październik 1814

Już dwa dni i czas opłakiwania się skończył. Teraz nadszedł czas na działanie.

Już zdążyła zadać oczywiste pytania odpowiednim ludziom, lecz nic to nie dało. Nie było żadnego dowodu - poza jej intuicją - że stało się coś okropnego.

Lecz w tym przypadku intuicja nigdy jej nie zawodziła.

Przynajmniej, dzięki Bogu, najgorsze jeszcze się nie zdarzyło. Jeżeli będzie działać szybko, być może uda się jej zapobiec ostatecznej katastrofie. Ale cóż mogła zrobić? W takiej sytuacji nie miała do kogo udać się po pomoc, i choć znała kilku mężczyzn, którzy chętnie by jej pomogli, żadnemu z nich nie ośmieliłaby się zaufać.

Zmusiła się do spokoju i przestała krążyć po pomieszczeniu, które nosiło ślady jej bezowocnych poszukiwań. Podobno była rozsądną kobietą, więc już najwyższy czas, żeby się zacząć odpowiednio zachowywać.

Usiadłszy przy biurku, ostrugała dokładnie końcówkę pióra i zanurzywszy je w atramencie, zaczęła zapisywać na skrawku papieru to, co już wiedziała. Najpierw daty, potem godziny i odpowiedzi ludzi, którym zadawała pytania. Wreszcie napisała, co według niej się stało. Jej teoria opierała się przede wszystkim na strzępach rozmów, które sobie przypomniała, ale ponieważ zgadzały się one z późniejszymi faktami, postanowiła wziąć je za pewnik. W końcu i tak nie miała innego pomysłu.

Atrament zasechł na końcu pióra, podczas gdy zastanawiała się, co napisać dalej. Największy problem stanowił brak informacji - gdyby wiedziała, co dokładnie się stało, mogłaby wymyślić jakieś rozwiązanie.

Choć miała pomocników, właśnie jej przypadł w udziale cały trud śledztwa. Nie tylko jej zdolności były tu nadzwyczaj potrzebne, ale i nikt inny, nawet Jane, nie mógłby przejąć się tym aż tak mocno.

Powoli wyłaniał się zarys działania, choć gdy przelewała to na papier, jej twarz dziwnie się zacięła. Niektóre skuteczne metody są wyjątkowo niebezpieczne, a ona wiedziała, że nie należy do odważnych tego świata. Lecz w tej sytuacji nie miała wyboru - siedzenie i czekanie byłoby nie do wytrzymania. Najbezczelniejszy pomysł był wyjątkowo łatwy. Zapisując go, postanowiła, że odłoży go na później.

Pióro biegało po kartce, podczas gdy nowe pomysły przychodziły jej do głowy niczym błyskawice. Wkrótce już wymyśliła wszystko, co było jej potrzebne, by stać się całkiem inną osobą.

Choć może lepiej i dokładniej byłoby powiedzieć, by stać się kilkoma innymi osobami.

2

Stój i ani drgnij, cholerny paniczyku!

Zatrzymał się natychmiast. Lucien Fairchild, dziewiąty hrabia Strathmore, szef luźno rozciągniętej sieci brytyjskiego wywiadu z zawodu i enigma z wyboru, rozpoznał mord czający się w głosie nieznajomego.

Odwracając się powoli w kierunku wołającego do niego męż­czyzny, zrugał się w duchu za to, że od czasu zakończenia wojny przestał być wystarczająco ostrożny. Powinien być mądrzejszy. Choć walki na polach Europy już dobiegły końca, niebezpieczny świat intryg, polityki i władzy trwał wiecznie.

Właśnie wracał z klubu do domu, a pora była późna. Zbliżała się północ. Zeschłe liście szeleściły na bruku ulicy, a kawałek dalej, na Hanover Square, przejechał powóz, lecz Lucien był sam na opustoszałej ulicy z jednym... nie, z dwoma ciemnymi, masywnie zbudowanymi przeciwnikami. Mdły blask gwiazd odbijał się w długich srebrnych lufach pistoletów wymierzonych prosto w jego pierś.

Zagraj na czas. Dowiedz się, z kim masz do czynienia i dlaczego.

- Czy my się znamy, proszę pana? - zapytał uprzejmie.

- Nie osobiście, lecz ludzie mówią, że od ponad dwóch lat szukasz Harry'ego Mirkina. Postanowiłem więc, że się przedstawię. - Potężny mężczyzna prychnął z pogardą. - Jestem zawiedziony. Podobno ludzie nazywają cię Lucyferem, bo jesteś niebezpiecznym diabłem. Ale z tego, co widzę, masz buzię zbyt śliczną, by wystraszyć dziesięcioletniego kieszonkowca z East Endu.

- Przykro mi, że nie dorastam do twoich oczekiwań, ale ludzie często opowiadają głupstwa. - Lucien wskazał na rozmówcę kościaną główką laski. - Na przykład mówią, że jesteś królem podziemnego światka Londynu. Podobno Francuzi zapłacili ci za zamordowanie przywódców Tory w nadziei, że rząd padnie i Wielka Brytania będzie musiała wycofać się z wojny. Czy te plotki są prawdziwe?

- A pewno, że prawdziwe - rzekł jadowicie Mirkin. - I dokonał­bym tego, gdyby nie ty i twoi pomocnicy informatorzy. Niewyko­nanie zadania kosztowało mnie ponad połowę ludzi, utratę pozycji w moim otoczeniu i pięć tysięcy złotych gwinei, które otrzymałbym po wykonaniu zadania. Miałem wiele szczęścia, że uszedłem z życiem.

- Niezła cena, jak za taką pracę, lecz marna, jak za zdradę stanu - zamruczał Lucien. - Bardzo chciałem cię znaleźć, choć muszę się przyznać, że ostatnio cię nie szukałem. Miałem o wiele ważniejsze rzeczy do zrobienia.

- Jesteś wyjątkowym głupcem.

- Najwyraźniej cię nie doceniłem. - Lucien bawił się laską, niepostrzeżenie obluzowując główkę. - Wykonałeś kawał dobrej roboty znikając tak bez śladu. Gdzież to się schowałeś?

Jego przeciwnik splunął na chodnik.

- Byłem w przeklętym Dublinie, i to wszystko twoja wina. Przyjechałem, by odebrać, co moje, a zacznę od zabicia lorda Lucyfera, który ma brzydki zwyczaj wtrącania nosa w nie swoje sprawy.

- Jestem przekonany, że zabicie nie uzbrojonego przeciwnika z pomocą przyjaciela przysporzy wiele dobrego twojej reputacji - rzekł sucho Lucien.

Mirkin machnął ręką do swego posępnego towarzysza, który stał o jakieś sześć stóp od Luciena.

- Mój brat, Jimmy, nic nikomu nie powie. Wszyscy będą wiedzieć jedynie to, że nie żyjesz i że jest to moja sprawka.

- W jego głosie pojawiło się szaleństwo. - Błagaj o życie, Strathmore. Chcę, byś czołgał się jak robal, którym jesteś.

Choć całe jego ciało prężyło się do ataku, Lucien powiedział spokojnie:

- Co tylko sobie życzysz, Harry. Chcesz, bym padł przed tobą na kolana?

Zęby Mirkina zaświeciły niczym u drapieżnika.

- Pewno, że bym chciał. Jeżeli będziesz ładnie błagał, może zabiję cię szybko. Inaczej poślę ci dwie kule w brzuch i może minąć tydzień, zanim zdechniesz. - Zniżył lufę pistoletu czekając na poniżenie wroga.

Podczas gdy przeciwnik na chwilę odwrócił uwagę, Lucien pochylił się jak najniżej i uderzył w Jimmy'ego. Było to dość ryzykowne posunięcie, lecz przy odrobinie szczęścia mógł zmusić Mirkina, by w obawie o życie brata, powstrzymał się przed naciśnięciem na spust.

Szczęście mu dopisało, choć nie do końca. Kiedy rzucił się na Jimmy'ego, pistolet tamtego wypalił. Kula przeleciała tuż obok głowy Luciena, a kilka ziarenek prochu utkwiło mu w policzku.

Ignorując ogłuszający wybuch, młody lord przewrócił się na plecy i przekręcając główkę laski, wyciągnął lśniące niebezpiecznie ostrze szpady. Potem, trzymając broń oburącz, wycelował ostrze w górę - prosto w padającego na niego mężczyznę.

Jimmy nadział się na szpadę z taką siłą, że Lucien aż zadrżał. Złoczyńca wydał przeraźliwy, przeszywający krzyk i ciężar trupa przygniótł lorda do ziemi.

Zanim się wyswobodził, Mirkin wrzasnął:

- Ty przeklęty, cholerny morderco! - Uderzył leżącego męż­czyznę rękojeścią w głowę, po czym zamachnął się, by zrobić to powtórnie. - Za to będę cię zabijał długo i powoli.

Ból wybuchnął tysiącem igieł w czaszce Luciena. Z ponurą determinacją trzymając się resztek świadomości, warknął:

- Jeżeli ci się uda, to przynajmniej zabijesz mnie uczciwie. Kiedy Mirkin zamachnął się, by go kopnąć, lord zrzucił z siebie ciało Jimmy'ego, odepchnął je na nogę napastnika i podniósł się ze zwinnością kota. Stracił kilka cennych sekund starając się wyrwać szpadę z ciała zbira, tkwiła jednak za mocno w jego piersi. Musiał stawić przeciwnikowi czoło gołymi rękami.

- Jesteś podstępnym sukinsynem, wiesz? - Mirkin uniósł lufę pistoletu. - Zastrzelę cię tak, jak powinienem to zrobić już dawno.

Zanim jednak nacisnął spust, Lucien poderwał nogę i kopnął go w nadgarstek, pozbawiając broni. Pistolet poleciał kilka metrów dalej i spadł na bruk z metalicznym klekotem.

- Na miły Bóg, jeżeli nie mogę cię zastrzelić, gołymi rękami skręcę ci kark, ty wstrętna świnio! - zaryczał Mirkin spadając na wroga niczym burza.

Lucien gwałtownie usiłował się wydostać ze śmiercionośnego uścisku, lecz Mirkin zaczął swą karierę jako złodziejaszek w porto­wych dokach, i nadal miał brutalną siłę sztauera. Przycisnął Luciena do ziemi, objął potężnymi łapskami za szyję i ścisnął z całej mocy, nie tylko odcinając powietrze, ale także grożąc zmiażdżeniem krtani.

Kiedy w oczach już zaczęło mu ciemnieć, Lucien uniósł się, by zdezorientować przeciwnika, i wycelował kolanem w jego krocze. Licząc na to, że Mirkin zachowa się jak każdy mężczyzna w tej sytuacji, z kocią zręcznością poderwał się na równe nogi i złapał go z tyłu za głowę. Jednym brutalnym szarpnięciem złamał mu kręgosłup.

Po kruchym trzaśnięciu nastąpiła cisza przerywana jedynie przyspieszonym oddechem Luciena. Puścił ciało Mirkina, a kiedy opadło bezwładnie na ziemię, otarł nadgarstkiem pot z czoła.

- W pewien sposób wyświadczyłeś mi przysługę, Harry - rzekł między jednym urywanym oddechem a drugim. - Nie lubię zabijać z zimną krwią, lecz jeżeli chodzi o samoobronę, nie miewam wyrzutów sumienia.

Z pobliskich domów zaczęli wychodzić ludzie przyciągnięci strzałem Jimmy'ego. Od czasu gdy Mirkin i jego brat zaskoczyli Luciena, nie mogło minąć więcej niż parę minut.

Wystarczająco długo, by zabić dwóch mężczyzn.

Kilku mieszkańców pobliskich domów przyniosło latarnie. Jeden z nich, znajomy Luciena o imieniu Winterby, wykrzyknął:

- Wielki Boże, Strathmore został ranny! Poślijcie po medyka! Lucien spuścił wzrok i zobaczył, że przód jego jasnego płaszcza naznaczony jest szkarłatem.

- Nie... nie ma takiej potrzeby. To nie moja krew.

- Co się tu stało?

- Napadło na mnie dwóch zbirów. - Schylił się, by podnieść kapelusz. Teraz, kiedy kryzys już minął, zaczął się trząść. Tym razem było blisko, bardzo blisko.

- To oburzające, że człowiek nie jest bezpieczny nawet w Mayfair - powiedział ktoś z wściekłością.

Szczupły mężczyzna, który uklęknął obok zwłok, spojrzał ze zdziwieniem na Luciena.

- Obaj nie żyją.

- Na szczęście miałem przy sobie szpadę. - Podniósł obie części laski. Otarłszy klingę z krwi o połę zniszczonego płaszcza, wkręcił szpadę do laski.

Szczupły człowieczek popatrzył na szkliste oczy Mirkina, którego głowa przekrzywiona była pod dziwnym kątem.

- W rzeczy samej, na szczęście - mruknął sucho. Ktoś mruknął w pobliżu.

- Nic dziwnego, że nazywają go Lucyferem.

- Chodź do mnie na szklaneczkę brandy - zaproponował Winterby lekceważąc komentarze ludzi. - Poczekamy, aż przyjadą ludzie z magistratu.

- Dziękuję ci, ale ponieważ mieszkam tuż za rogiem, chętnie pójdę do domu. W magistracie wiedzą, gdzie mieszkam.

Spojrzał po raz ostatni na dwóch ludzi, którzy usiłowali go zabić. Cóż za dziwne wiódł życie, w którym zapomniana sprawa z prze­szłości mogła pojawić się w każdym momencie i go zniszczyć. Gdyby Mirkin nie chciał wytłumaczyć motywów swego postępo­wania, Lucien leżałby w tej chwili na bruku. Nieżywy.

Zmęczonym krokiem skręcił na Hanover Square, a jeden ze służących Winterby'ego szedł obok z latarnią. Ten atak przypomniał mu, że istnieją sprawy z przeszłości, którymi trzeba się natychmiast zająć. Harry Mirkin był tylko narzędziem w rękach kogoś innego, o wiele potężniejszego - agenta Napoleona, który od lat pracował na szkodę Anglii. Na własny użytek Lucien nazywał go Upiorem, gdyż niczym duch zawsze był w pobliżu, lecz nigdy nie był obecny.

Po abdykacji Napoleona na wiosnę Lucien stracił zainteresowanie tą sprawą, gdyż musiał się skoncentrować na machinacjach doty­czących Kongresu Wiedeńskiego. To było o wiele pilniejsze niż odnalezienie Upiora, lecz Kongres przebiegał bez zakłóceń, i być może nadszedł już czas, by ukrócić działalność człowieka, który przedłużał trwanie wojny i mógł skomplikować nowy pokój.

Ale gdzie zacząć? Istniały podejrzenia, że Upiór jest dobrze urodzonym Anglikiem, może nawet kimś, kogo Lucien zna. Będzie musiał zgromadzić te śladowe ilości dowodów, jakie ma, dodać nieco instynktu i wymyślić plan, by złapać zdrajcę.

Wspinając się po kamiennych schodach swego domu, uśmiechnął się ironicznie. Nawet Upiór nie może uciec przed Lucyferem.

3

Był już najwyższy czas na włamanie. Wszyscy panowie obecni w zamku Bourne byli na dole, popijając i przechwalając się ile dusza zapragnie. Ich lokaje spędzali podobnie czas w pokojach dla służby, a Kit Travers była wreszcie gotowa.

Wytarła wilgotne dłonie w ciemny materiał spódnicy, powtarzając sobie, że nazywa się Emmie Brown i jest pokojówką, sumienną, lecz niezbyt bystrą. Trochę za duży czepek potęgował tylko to wrażenie, przy czym skrywał prawie połowę jej twarzy. Nikt nigdy się nie domyśli, że nie jest kobietą, za którą się podawała.

Wziąwszy do rąk termofory i lampkę oliwną, wyszła z przyjaz­nego cienia tylnych schodów na górny zachodni korytarz zamku Bourne. Migocące światło lampy odkrywało przed nią tuzin iden­tycznych drzwi.

Na szczęście w domu panował zwyczaj umieszczania wizytówek na drzwiach pokoi gościnnych, informujących, kto je w danym momencie zajmuje. Najprawdopodobniej było to spowodowane spontanicznymi nocnymi odwiedzinami. Kit słyszała kiedyś taką opowieść: pewien rozochocony kochanek wpadł w poszukiwaniu kochanki do ciemnego pokoju wołając: „Czy moja myszka jest już gotowa na wielkiego ptaka?", tylko po to, by się przekonać, że w łóżku śpi siedemdziesięcioletni biskup Salisbury. Na to wspo­mnienie dziewczyna omal się nie roześmiała.

Rozbawienie minęło jej, gdy tylko podniosła lampę, by sprawdzić pierwszą wizytówkę. Pan Halliwell. O ile wiedziała, nie był członkiem Klubu Hellionów, więc podeszła do następnych drzwi. Sir James Westley. Był na jej liście, postawiła więc lampę na podłodze i z wahaniem nacisnęła klamkę. Drzwi otworzyły się bez trudu.

Z mocno bijącym sercem weszła do środka, starając się za­chowywać tak, jakby robiła to co noc. Mimo to odetchnęła z ulgą, gdy pokój okazał się pusty, tak jak powinien. Położyła termofory na łóżku i zaczęła przeszukiwać szafę.

Sądząc po ubraniach, Westley był mężczyzną potężnej budowy, o nieco dandysowatym guście. Szybko przeszukała wiszące w szafie ubrania, zwracając szczególną uwagę na kieszenie, lecz nie znalazła nic interesującego. Potem, jedną po drugiej, wyciągnęła szuflady z bielizną. Nic nie znalazła.

Szybko sprawdziwszy, czy wszystko zostawiła tak, jak zastała, zamknęła szafę i podeszła do biurka. W skórzaną oprawkę włożo­nych było kilka listów. Zdając sobie sprawę z szybko upływającego czasu, pobieżnie je przerzuciła. Znowu nie dostrzegła nic, co wydawałoby się ważne.

Kiedy już przeszukała wszystko w pokoju, włożyła jeden z ter­moforów między prześcieradła i szybko wyszła. Następny pokój zajmował świątobliwy Roderick Harford. Doskonale; był założy­cielem Klubu Hellionów i człowiekiem, który najbardziej ją interesował.

Bardziej zapobiegliwy niż Westley, zamknął drzwi na klucz. Kit rozejrzała się, by się przekonać, czy na pewno jest sama, i wyciąg­nęła prosty kluczyk, który powinien pasować do większości zamków w drzwiach Bourne. Gdyby ktoś ją przyłapał w środku, powiedziała­by, że zastała drzwi otwarte. Każdy by założył, że po prostu zapomniał ich zamknąć.

Zamek otworzył się z cichym zgrzytem. Weszła do środka i zaczęła poszukiwania. Harford był o wiele wyższym mężczyzną niż Westley i o wiele mniej troszczył się o garderobę, czego przykładem były plamy po tytoniu na chusteczkach. Poza tym dawno powinien zwolnić swego lokaja.

Ile czasu już minęło? Ponieważ goście spędzili wyczerpujący dzień na polowaniu, być może będą chcieli wcześniej udać się na spoczynek. Nerwowo przesunęła dłońmi między równo złożonymi krawatami. Gdybyż tylko wiedziała, czego szuka!

W pewnej chwili wydało się, że trafiła na coś interesującego. Pod stertą czystych koszul na dnie szafy odkryła dużą drogą książkę zatytułowaną Concupiscentia. Otworzyła ją i skrzywiła się niemiłosiernie. Najwyraźniej wielebny Roderick lubił zabawiać się nieprzyzwoitymi i raczej paskudnymi akwarelami. Z pewnością był to człowiek, którego warto obserwować.

Właśnie szła w stronę biurka, gdy usłyszała chrobot klucza w zamku. Przez jedną przerażającą chwilę myślała, że za moment serce jej przestanie bić. Ponieważ drzwi nie były zamknięte, mężczyzna po drugiej stronie zakręcił bezowocnie kluczem usiłując otworzyć to, co już było otwarte. Chwilowe przerażenie minęło jednak szybko i dziewczyna pospiesznie złapała termofor i odrzuciła kołdrę na łóżku. Zanim wielebny Roderick Harford wszedł do pokoju, dziewczyna, w pełni oddana swym obowiązkom, poprawiała pościel na jego łóżku.

Był jeszcze wyższy, niż sugerował rozmiar ubrań.

- A cóż ty tutaj robisz, moja mała? - warknął głosem mocno pijanego mężczyzny. - Ten pokój był zamknięty.

- Był otwarty, psze pana - odparła Kit naśladując prosty wiejski akcent. Garbiąc się, by spotęgować głupawe wrażenie, mówiła dalej: - Jeżeli nie chce pan, by zagrzać łóżko, pójdę już sobie.

- To te cholerne zamki. Są tu zapewne od czasów Henryka VIII. Candover już dawno powinien je wymienić! - rzekł gorzko Harford. Zamknął drzwi i zbliżył się do niej nieco chwiejnym krokiem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin