Sniegow Siergiej - Ludzie jak bogowie 03.Pętla wstecznego czasu.doc

(884 KB) Pobierz
Dysharmonia gwiezdna

Dysharmonia gwiezdna

1

Tego dnia, doskonale to pamiętam, lunął niezapowiedzia­ny deszcz. Widocznie instalacje Zarządu Osi Ziemskiej uległy jakiejś drobnej awarii, bo święto Wielkiej Burzy Letniej miało się odbyć dopiero za tydzień. A tymczasem strugi ulewy łomotały o szyby, na bulwarze zaś woda się­gała zaskoczonym przechodniom do kostek. Popędziłem na werandę osiemdziesiątego piętra i z rozkoszą wystawi­łem twarz na niezaprogramowany deszcz, łowiąc ustami grube krople. Oczywiście natychmiast przemokłem do su­chej nitki i kiedy Mary mnie zawołała, nie odezwałem się. Wiedziałem, że się na mnie gniewa. Nigdy zresztą wybie­gając na deszcz nie zakładałem płaszcza, co nieodmiennie wywoływało jej niezadowolenie. Mary nie rezygnowała:

— Eli! Eli! Zejdź na dół! Romero chce z tobą mó­wić.

Skwapliwie wróciłem do mieszkania. Pośrodku po­koju stał Paweł. Oczywiście nie on sam z krwi i kości, lecz tylko jego przestrzenny wizerunek, ale technika łącznościo­wa osiągnęła już takie wyżyny doskonałości, że przynaj­mniej dla mnie stereofantom niczym się na oko nie różni od żywego człowieka, któremu chciałoby się uścisnąć rękę.

— Drogi admirale! Mam złe wiadomości! Już od co najmniej dwudziestu lat nie jestem admi­rałem, ale Romero nadal się tak do mnie zwraca.

— Wreszcie rozszyfrowaliśmy okoliczności, w jakich uległy zagładzie wyprawy naszych przyjaciół Allana i Leoni­da. Muszę pana z najwyższym ubolewaniem poinformować, iż pierwotna hipoteza o przypadkowej awarii została defini­tywnie obalona. Nie potwierdziło się również przypuszcze­nie, że Leonid i Allan popełnili jakieś błędy lub przedsię­wzięli nieprzemyślane działanie. Wszystkie ich rozkazy zo­stały dokładnie przeanalizowane i zaaprobowane przez Wielką Maszynę Akademicką, która stwierdziła, iż działa­nia naszych biednych przyjaciół były najlepsze z możliwych w tych straszliwych warunkach, w jakich się znaleźli.

— Chce pan powiedzieć... — zacząłem, ale Paweł nie pozwolił mi dokończyć. Był tak zdenerwowany, że za­pomniał o swoich nienagannych manierach.

— Tak, właśnie to, admirale! Chociaż Allan i Leo­nid niczego się nie domyślali, prowadzono przeciw nim działania bojowe! Meldowali o naturalnych klęskach ży­wiołowych, my zaś w trakcie analizy wykryliśmy celowe wrogie działania. Opisywali niecodzienne zjawiska natu­ry, które w gruncie rzeczy były okrutnymi ciosami podstęp­nego przeciwnika, konsekwentnie wznoszącego przeszko­dy na ich drodze. Nie było groźnych żywiołów, drogi ad­mirale, tylko bezpardonowa wojna! Nasza pierwsza wy­prawa do jądra Galaktyki zginęła na gwiezdnym polu bi­twy, a nie w wyniku igraszki żywiołów — taka jest smutna prawda o losach eskadr Allana i Leonida.

Romero zawsze wyrażał się nader kwieciście. Od kie­dy został wybrany do Wielkiej Rady i mianowany głównym historiografem Związku Międzygwiezdnego, ta jego zabaw­na cecha przybrała jeszcze na sile. Być może ludzie w staro­żytności rozmawiali tylko w ten sposób, ale mnie osobiście jego nazbyt wyszukany styl czasami mocno irytuje, zwłasz­

cza kiedy posługuje się nim dla omawiania jakichś zwy­kłych, powszednich spraw. Teraz jednak ów styl był zupeł­nie na miejscu. O zagładzie pierwszej wyprawy do jądra Galaktyki nie można było mówić inaczej. Zapytałem:

— Kiedy odbędzie się pogrzeb poległych?

— Za tydzień. Admirale, jest pan pierwszą osobą, którą poinformowano o okolicznościach zagłady wyprawy galaktycznej. Naturalnie domyśla się pan, dlaczego Rada zwróciła się najpierw do pana!

— Wręcz przeciwnie, nie mam najmniejszego poję­cia, dlaczego tak się stało!

— Wielka Rada pragnie zasięgnąć pańskiej opinii. — Romero powiedział to z takim naciskiem, jakby powie­rzał mi tajemnicę równie ważną jak prawda o zagładzie wyprawy. — Prosimy, aby zechciał pan zastanowić się nad tym, co panu przekazałem.

— Zastanowię się — powiedziałem, i wizerunek Romera rozpłynął się w powietrzu.

Narzuciłem płaszcz i wróciłem do wiszącego ogrodu na osiemdziesiątym piętrze.

Wkrótce zjawiła się tam również Mary. Objąłem ją ramieniem i przytuliłem. Jasny ranek zamienił się w mrocz­ny wieczór, nie było widać ani chmur, ani drzew na bulwa­rze, ani nawet krzewów na werandzie sześćdziesiątego pię­tra. Na świecie był tylko deszcz, połyskliwy, rozgłośny, śpie­wny i rozbuchany, że zatęskniłem za skrzydłami, abym mógł sam zmierzyć się w powietrzu ze strumieniami tej triumfują­cej wody. Lot awionetką jednak nie daje tej pełni wrażeń.

— Wiem, o czym myślisz — powiedziała Mary.

— Tak — odparłem. — Dokładnie trzydzieści lat temu również w czasie święta Burzy Letniej leciałem wśród strumieni wody, ty zaś zarzuciłaś mi, że zachowuję

się w powietrzu zbyt lekkomyślnie. Zestarzeliśmy się, Mary. Teraz już bym nie zdołał utrzymać się w jądrze wy­ładowań elektrycznych.

Czasami wręcz przeraża mnie fakt, iż Mary o wiele lepiej ode mnie samego potrafi zanalizować moje własne odczucia i nastroje. Uśmiechnęła się ze smutkiem.

— Myślałeś o czymś zupełnie innym — powiedzia­ła. — Żałujesz, że nie było cię w tym zakątku Wszech­świata, w którym zginęli nasi przyjaciele. Wydaje ci się, że gdybyś tam był, wyprawa wróciłaby bez takich strat.

...Dyktuję ten tekst w kokonie bytu pozaczasowego. Co to znaczy wytłumaczę później. Przede mną w przezroczy­stym pojemniku zawieszonym w polu siłowym spoczywają nieruchomo zwłoki, obrzydliwe i niezniszczalne, zwfoki zdrajcy, który zepchnął nas w otchłań bez wyjścia. Na trójwymiarowych ekranach widnieją pejzaże niewyobra­żalnego, nieprawdopodobnego świata, piekło katastrofal­nego gwiezdnego wiru. Wiem ponad wszelką wątpliwość, że ten potworny świat jest mi obcy, nieludzki, wrogi nie tylko wszystkiemu co żywe lecz również wszystkiemu co rozumne. I już nie wierzę, że mój udział w wyprawie może zapobiec stratom. Odpowiadam za naszą wyprawę i świa­domie prowadzę ją drogą, na której końcu najprawdopo­dobniej czyha zguba. Taka jest prawda. Jeśli te notatki ja­kimś cudem dotrą na Ziemię, niechaj ludzie dowiedzą się:

wyraźnie widzę groźną prawdę i całkowicie uświadamiam sobie własną winę. Nic nie może mnie usprawiedliwić! To nie jest krzyk rozpaczy, tylko zimna konkluzja.

A owego dnia na pięknej zielonej Ziemi, na Ziemi teraz niewyobrażalnie dalekiej, wśród radosnego plusku ulewy, odpowiedziałem żonie ze smutkiem:

— Pragnę bardzo wielu rzeczy, Mary! Pragnienia

zwiększają inercję, bezwładność istnienia — najpierw cią­gną do przodu, a potem hamują uwiąd. W młodości i sta­rości człowiek pragnie więcej niż może osiągnąć. Niestety, jestem za stary na moje marzenia... Teraz pozostaje nam tylko jedno, moja droga, po prostu spokojnie i w pokorze usychać. Tylko to: spokojnie usychać!

2

Na kosmodromie, gdzie lądował gwiazdolot z Perseusza, nie byłem, na uroczystości żałobne w sali Wielkiej Rady nie poszedłem, stereoekrany w moim pokoju wyłączyłem. Mary zrelacjonowała mi potem ze łzami w oczach prze­bieg obu uroczystości. Wysłuchałem jej w milczeniu i po­szedłem do siebie.

Gdybym tak zachował się w pierwszych latach naszej znajomości żona zarzuciłaby mi brak serca, ale teraz dosko­nale mnie rozumiała. Na Ziemi od dawna już nie ma żad­nych chorób, nawet słowo „lekarz" zniknęło ze słownika, ale stanu, w jaki popadłem po zapoznaniu się z przebiegiem wyprawy Allana i Leonida, nie można było nazwać inaczej, jak tylko chorobą. „Niełatwo jest to przeżyć" — powiedział Romero, wręczając mi kasetę z zapisem wszystkich wyda­rzeń poczynając od startu wyprawy z Trzeciej Planety w Układzie Perseusza i kończąc na powrocie do bazy statków z martwymi załogami. Miał rację, tego nie dało się łatwo przeżyć, to trzeba było wręcz ciężko odchorować.

Prawdopodobnie nie poszedłbym także na uroczysty pogrzeb ofiar, gdybym nie dowiedział się, że na Ziemię przyleciała Olga. Z pewnością nie wybaczyłaby mi, gdybym nie oddał ostatniej posługi jej mężowi. Należało też zoba­czyć się ze starymi przyjaciółmi — Orlanem i Gigiem, Osi­ma i Gracjuszem, Kamaginem i Trubem, którzy przybyli

wraz z Olgą na jej „Orionie", aby uczestniczyć w uroczy­stym złożeniu prochów w Panteonie. Mimo wszystko jed­nak długo nie mogłem się zdecydować wyjść z domu. Ba­łem się, że nie zniosę ceremonii żałobnych. Romero uprzedził mnie, że powinienem wygłosić mowę, a cóż ja mogłem powiedzieć poza tym, że polegli byli mężnymi pionierami Kosmosu, i że bardzo ich kochałem?

W Sali Ceremonii Żałobnych Panteonu zebrali się kewni i przyjaciele poległych. Olga rozpłakała się i oparła głowę na mym ramieniu, a ja ze współczuciem gładziłem jej siwe włosy. Ona najdłużej z nas wszystkich opierała się niszczącemu wpływowi czasu, ale nieszczęście kompletnie ją załamało. Z trudem, żeby tylko coś powiedzieć, wy­mamrotałem:

— Olu, mogłabyś wybrać jakiś inny kolor włosów, to przecież takie proste.

Nadal wszystko brała dosłownie. Teraz też potrak­towała moje słowa poważnie i uśmiechnęła się z takim smutkiem, że omal się nie rozpłakałem.

— Leonidowi podobałam się taka, jaka jestem, a poza nim nie mam się dla kogo upiększać.

Wraz z Olgą przyszła na pogrzeb Irena, jej córka. Nie widziałem Ireny co najmniej piętnaście lat i zapamiętałem ją z tamtych czasów jako rozkapryszoną, nieładną dziewczy­nkę, podobną jak dwie krople-wody do Leonida i z jego cha­rakterem. Dawniej często się dziwiłem, że Irena tak mało wzięła od matki rozsądku, spokoju, jej umiejętności przeni­kania do sedna każdej tajemnicy i niezłomnej woli ukrytej pod pozorami miękkości, dobrego wychowania i nieudawa-nej życzliwości dla wszystkich. A w Panteonie ujrzałem ko­bietę smutkłą i smagłą, porywczą, mówiącą szybko i zdecy­dowanie, o energicznych ruchach i tak ogromnych czarnych

oczach, że trudno było od nich oderwać wzrok. Irena wyda­ła mi się jeszcze bardziej podobna do Leonida niż dawniej, przy czym nie było to podobieństwo czysto zewnętrzne. Dzi­siaj, kiedy trudno już cokolwiek naprawić, widzę jak bardzo myliłem się co do charakteru Ireny. W długim łańcuchu przyczyn, które doprowadziły do dzisiejszego nieszczęścia, również i ta moja pomyłka odegrała swoją rolę.

Objąłem dziewczynę przyjaźnie i powiedziałem:

— Bardzo kochałem twojego ojca, drogie dziecko. Odsunęła się ode mnie gwałtownym gestem, błys­nąwszy przy tym oczami. Zbanalizowane do szczętu wyra­żenie „błysnąć oczami" w tym wypadku jest jedynie odpo­wiednie, gdyż po prostu nie mogę wyrazić się inaczej. Bły­snęła więc oczami i odpowiedziała z wrogością, która mnie zdumiała:

— Ja też kochałam swojego ojca, ale już nie jestem dzieckiem, Eli.

Powinienem był zastanowić się nad sensem jej słów, a zwłaszcza nad tonem i wówczas wiele spraw potoczyłoby się inaczej. Ale akurat wtedy podeszli do nas Lusin i Trub, więc nie miałem już czasu na analizowanie zachowania się jakiejś postrzelonej dziewczyny. Lusin ze łzami w oczach uścisnął mi rękę, a stary anioł mocno objął mnie czarnymi skrzydłami. Leki na nieśmiertelność, tak energicznie pro­pagowane przez Galaktów, równie mało pomagają moim przyjaciołom, jak i mnie. Lusin wyglądał znakomicie, bo w jego szczupłym ciele więcej było ścięgien i kości niż mięsa, a tacy ludzie długo się nie starzeją. A Trub bardzo się posunął. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że można się tak pięknie zestarzeć, tak, proszę mi wybaczyć ten zbyt może kwiecisty zwrot, cudownie zwiędnąć. Ze wzrusze­niem mówię o tym cudownym więdnięciu i z bólem w ser-

cu przypominam sobie poległego Truba takim, jakim uj­rzałem go na żałobnej ceremonii — ogromnego, czarno-skrzydlego, z bujną, całkowicie posiwiałą czupryną i gę­stymi też zupełnie siwymi bokobrodami...

— Nieszczęście! — powiedział głucho Lusin. — Cóż to za nieszczęście, Eli!

— Dokoła byli wrogowie! — ryknął Trub. — Allan i Leonid analizowali naukowo zagadkowe zjawiska przy­rodnicze, kiedy trzeba było walczyć! Ty byś walczył, Eli, jestem tego pewien! Szkoda, że mnie tam nie było! Ja też bym potrafił skorzystać z doświadczeń wyniesionych z bi­tew na Trzeciej Planecie!

Zbliżył się do nas Gracjusz z Orlanem. Kiedy pojawiają się obaj na planetach zamieszkałych przez ludzi, wówczas cho­dzą tylko razem. Jest w tym jakaś wzruszająca w swej naiwno­ści demonstracja — Galakt i Niszczyciel zdają się przekony­wać każdego, że okrutna nienawiść od wielu milionów lat dzie­ląca ich narody teraz zamieniła się w gorącą przyjaźń. Po daw­nemu nazwałem Orlana Niszczycielem, chociaż teraz nadano im miano „Demiurgów", z którego są niezmiernie dumni, bo­wiem oznacza ono coś w rodzaju mechanika lub budownicze­go, w każdym razie twórcy, nie zaś niszczyciela. Nowa nazwa dość dokładnie oddaje rolę byłych Niszczycieli w naszym Związku Gwiezdnym, ale nie sądzę, aby ostentacyjnie demon­strowana przyjaźń łatwo przychodziła Orlanowi i Gracjuszo­wi, zwłaszcza temu ostatniemu. Astropsycholodzy utrzymują, że podobnie jak ludziom, nie da się zaszczepić zamiłowania do brzydkich zapachów i brzydkich postępków, tak samo Galak­tów nie można skłonić do tolerowania sztucznych narządów i tkanek, a Demiurgowie zmienili tylko nazwę, nie zaś strukturę ciała, w którym pełno jest sztucznych tkanek i narządów.

— Witaj Eli, mój stary przyjacielu i preceptorze! —

rzekł uroczystym tonem Galakt, ludzkim zwyczajem wy­ciągając do mnie rękę. Moje drobne palce zniknęły w jego gigantycznej dłoni jak w ogromnej muszli.

Wymamrotałem jakąś stosowną odpowiedź. Nie przyszło mi to łatwo, bo kwiecistością mowy Galaktowie nawet Romera potrafią zapędzić w kozi róg. Orlan ograni­czył się do tego, że powitalnie rozpromienił swą niebieska­wą twarz, uniósł wysoko głowę i z głośnym trzaskiem wbił ją w ramiona. Weszliśmy razem na salę.

Po zakończeniu ceremonii, której nie będę tu opisy­wał, by nie przywoływać raz jeszcze bolesnych dla mnie wspomnień, zamierzałem jak najszybciej udać się do domu, ale zatrzymał mnie Romero, który podszedł do mnie w towarzystwie Olega. Romero powiedział:

— Drogi admirale, mam obowiązek poinformawać pana, iż Wielka Rada potanowiła zorganizować drugą wy­prawę do jądra Galaktyki i na stanowisko dowódcy eska­dry gwiazdolotów powołała kapitana Olega Szerstiuka, naszego wspólnego przyjaciela.

Oleg, nie dopuszczając mnie do głosu, pospiesznie dodał:

— Zgodziłem się objąć dowództwo jedynie pod wa­runkiem, że pan, Eli, również weźmie udział w wyprawie!

Powinienem równie kategorycznie odmówić, jak już to wielokrotnie czyniłem w odpowiedzi na propozycje do­wodzenia wyprawami gwiezdnymi lub brania w nich czyn­nego udziału. Po wyzwoleniu Perseusza, po tragicznej śmierci Astra na trzeciej Planecie, Mary i ja straciliśmy za­pał do dalekich podróży. Wróciliśmy na zieloną pramatkę Ziemię, aby nigdy już jej nie opuszczać. Tak postanowiliś­my dwadzieścia lat temu i do tej pory nigdy temu postano­wieniu się nie sprzeniewierzyliśmy.

Teraz jednak nieoczekiwanie dla siebie samego od­parłem:

— Zgoda. Przyjdźcie do mnie wieczorem. Naradzi­my się.

3

Mary chciała wracać do domu pieszo. Dzień był pochmur­ny, po niebie pędziły ciemne obłoki. Na Bulwarze Okręż­nym wiatr unosił w powietrze opadłe liście. Z rozkoszą wdy­chałem zimne, jesienne już powietrze, powoli dochodząc do siebie po przeżytym wstrząsie. Mary powiedziała cicho:

— Jakaż piękna jest nasza stara Ziemia! Czy ujrzy­my ją jeszcze kiedykolwiek, czy też na zawsze zagubimy się w gwiezdnych przestworzach?

— Możesz zostać w domu — zaproponowałem ostrożnie.

— Naturalnie! — odrzekła z lekką ironią. — Ale czy ty zdołasz beze mnie polecieć?

— Nie, Mary, nie potrafię — wyznałem uczciwie. — Być bez ciebie, to niemal być bez siebie samego. Taki już mój los, że w pojedynkę jestem tylko połową całości. A to nie jest najprzyjemniejsze uczucie...

— Mógłbyś przynajmniej dzisiaj obyć się bez wąt­pliwych dowcipów! — skarciła mnie żona.

Przez dłuższą chwilę szliśmy w milczeniu, a ja zerka­łem na nią z niepokojem. Od tylu już lat jesteśmy razem i mimo wszystko nadal lękam się zmiennych nastrojów Mary. Wreszcie mars na jej czole ustąpił miejsca wyrazo­wi rozmarzenia. Zapytała:

— Wiesz, o czym myślę?

— Oczywiście, że nie.

— Przypomniał mi się wiersz pewnego starożytnego

poety — powiedziała i zadeklamowała coś o krążących na wietrze liściach, śmierci i tajemnicach bytu.

Zgodziłem się z nią, że wiele w tej poezji kojarzy się z obecną chwilą, zwłaszcza owe krążące liście. Ale tajem­nice bytu?

— Jak ty to wszystko potrafisz sprymitywizować! — oburzyła się na mnie i znów zamilkła.

Aby przerwać wreszcie milczenie, zapytałem ją, co sądzi o przyczynach katastrofy wyprawy Allana.

— W każdym razie zdecydowanie nie zgadzam się z teorią, którą lansuje Paweł — odparła lekceważąco. — Mężczyźni zawsze szukają w każdej zagadce czyjejś złej woli. Tyle w was wojowniczości, że gotowi jesteście uwie­rzyć, że to sama natura toczy z wami ciągłą walkę i marzy tylko o tym, aby rzucić was na kolana. Przypisywanie na­turze własnych wad jest łatwe i niesłychanie wygodne, ale z pewnością nie najsłuszniejsze!

— Za wojowniczość mężczyzn ponoszą winę kobie­ty, bo to one właśnie wydają nas takimi na świat — posta­rałem się obrócić sprawę w żart. — Mówiąc jednak powa­żnie, nie obaliłaś żadnego z argumentów Romera.

— Nie muszę niczego obalać — odparła swym zwy­kłym ostrym tonem — bo znalazłam w raporcie jedynie opis niezrozumiałych faktów i nieudolne próby ich inter­pretacji.

Jej słowa wywarły na mnie większe wrażenie niż owego dnia skłonny byłem to przyznać.

Wieczorem nasz salonik wypełnił się po brzegi. Olga, Romero, Orlan i Lusin zajęli fotele, zaś Trub i Gra­cjusz z trudem usadowili się na kanapach: aniołowi przesz­kadzały skrzydła, zaś trzymetrowy Galakt bał się ruszyć z miejsca, żeby nie uderzyć głową w sufit. Romero swoim

kwiecistym stylem opisał wrażenie, jakie na Wielkiej Ra­dzie wywarł raport o przyczynach zagłady pierwszej wypra­wy do jądra Galaktyki. Oświadczył również, że kolejna wy­prawa ma na celu wykrycie nieznanego przeciwnika czy przeciwników i zbadanie możliwości pokojowego współży­cia z nimi. Dlatego też Wielka Rada przeznaczyła wszystkie swe zasoby na wyposażenie drugiej wyprawy galaktycznej.

— Czekam teraz na pańskie pytania i zastrzeżenia, admirale — zakończył Paweł.

Miałem tylko jedną wątpliwość: pierwsza wyprawa nie zdołała odnaleźć Ramirów, na poszukiwanie których wyruszyła. Drapieżne planety ścigające nasze statki zostały przez Allana nazwane żywymi istotami, ale niezbite dowo­dy na to, że rzeczywiście są to istoty żywe, a nie igraszka martwej natury, nie istnieją. Rejon „słońc pyłowych", na peryferiach którego zginęła wyprawa, jest zdaniem Allana siedliskiem rozwiniętej cywilizacji, ale żadnego jej przedsta-wiciela nie spotkano, zatem istnienie owej cywilizacji pozo­staje jedynie hipotezą. Próby przedarcia się do jądra napot­kały na aktywne przeszkody, ale co z tego wynika? Przeciw­działanie mogło mieć naturę czysto fizyczną, choć na razie nam nieznaną, bo przecież nikt nie odważy się twierdzić, że znamy już wszystkie prawa rządzące Wszechświatem.

Paweł chciał mi odpowiedzieć, ale ja zwróciłem się do Olega:

— Dowodzisz drugą eskadrą. Co sądzisz o moich wątpliwościach?

— Że można je rozstrzygnąć — odparł powściągli­wie — tylko w jeden jedyny sposób: należy znów polecieć w kierunku jądra Galaktyki i na miejscu sprawdzić, co przeszkadza w przedarciu się do jej wnętrza.

— Twoja odpowiedź w pełni mnie zadowala — po­

wiedziałem, patrząc z przyjemnością na syna Andre, który odziedziczył po ojcu nie tylko odwagę i charakter, lecz także urodę. — A teraz powiedzcie mi, na jakim etapie są przygotowania do wyprawy.

Romero wyjaśnił, że prace przygotowawcze prowadzo­ne są na znanej nam wszystkim Trzeciej Planecie Perseu­sza, i że kieruje nimi Andre wraz z Demiurgiem Ellonem. Na gwiazdolotach poza anihilatorami Taniewa instaluje się również broń biologiczną Galaktów oraz mechanizmy zmieniające rozmiary statków wraz z całą ich zawartością. Najważniejszymi jednak nowymi instalacjami są urządze­nia szybko zmieniające metrykę przestrzeni wokół gwiaz­dolotu. Dzięki temu każdy statek upodobni się do małej Trzeciej Planety, zdolnej do wytwarzania wokół siebie do­wolnego zakrzywienia przestrzeni. Gdyby eskadra Allana była wyposażona w mechanizm ślimaka grawitacyjnego, mogłaby uniknąć wielu nieszczęść. Konstrukcję generato­rów metryki opracowuje grupa kierowana przez Ellona.

— Ellon... Nic o nim nie słyszałem. Znasz go, Or­lanie?

— To ja zaproponowałem jego kandydaturę — oświadczył z dumą Orlan. — W Perseuszu nie ma De­miurga, który dorównywałby mu pod względem zdolności konstruktorskich.

Zauważyłem, że Gracjusz z zatroskaniem pokręcił głową.

— Pozostaje jeszcze jedna kwestia — ciągnąłem. — W jakim charakterze, zdaniem Wielkiej Rady, mam uczestniczyć w wyprawie? Czyli, że użyję starożytnych ter­minów, jakie stanowisko mi się proponuje?

— Będzie pan duszą i sumieniem wyprawy, Eli — powiedział Oleg.

— Trudno wyobrazić sobie dobrze zorganizowaną wyprawę, w której dusza i sumienie byłaby oderwana od pozostałych jej uczestników.

Mówiłem poważnie, ale moje stówa wywołały śmiech. Gdy ucichły, Romero powiedział:

— Skoro zależy panu na terminach określających tak zwane stanowisko, to nazwijmy je kierownictwem naukowym. Używano niegdyś i takiego określenia, drogi admirale.

— Pan też zamierza uczestniczyć w wyprawie?

— Sądzę, że Wielka Rada pozwoli mi opuścić na pewien czas Ziemię.

Po zakończeniu narady przysiadłem się do Galakta:

— Kiedy Orlan chwalił Ellona, westchnąłeś Gra-cjuszu. Dlaczego? Czyżbyś się nie zgadzał z jego oceną?

Gracjusz uśmiechnął się promiennie. Galaktowie tak lubią się uśmiechać, że rozpromieniają się z byle po­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin