Raymond Chandler - Hiszpańska krew.rtf

(648 KB) Pobierz

RAYMOND CHANDLER

 

 

 

Hiszpańska krew

 

 


Hiszpańska krew

 

1.

Duży John Masters był wielki, spasiony, tłusty. Miał lśniące od potu sine szczęki, grube paluchy z dołeczkami tam, gdzie powinny być kostki, i gładko zaczesane do tyłu kasztanowe włosy. Nosił garnitur o barwie czerwonego wina, z nakładanymi kieszeniami, krawat w tym samym odcieniu i brązową jedwabną koszulę. Z ust sterczało mu grube brązowe cygaro z ogromną czerwono-złotą nalepką.

Zmarszczył nos i powstrzymując uśmiech, znowu podejrzał swoją zakrytą kartę.

- Dorzuć mi jeszcze, Dave... byle nie na furę - powiedział.

Odkrył czwórkę i dwójkę. Siedzący po drugiej stronie stołu Dave Aage przyjrzał im się z namaszczeniem i zerknął na swoje karty. Był nadzwyczaj wysoki i chudy, miał długą, kościstą twarz i włosy w kolorze mokrego piasku. Trzymając talię w wyprostowanej dłoni, powoli odwrócił kartę na samym wierzchu i pstryknął ją na stół. Była to dama pik.

Duży John Masters rozdziawił usta, pomachał cygarem i zachichotał.

- Bulisz, Dave. Choć raz damulka na coś się przydała. - Zamaszystym ruchem odwrócił zakrytą kartę. Piątkę.

Dave Aage uśmiechnął się uprzejmie, lecz ani drgnął. Obok niego, za długimi zasłonami z jedwabiu, okalającymi bardzo wysokie, zakończone ostrołukiem okno, rozległ się stłumiony dzwonek telefonu. Aage wyjął papierosa z ust i starannie umieścił go w popielniczce stojącej na taborecie przy stoliku karcianym. Sięgnął za kotarę po aparat.

Chłodno, zniżając głos niemal do szeptu, powiedział kilka słów, po czym przez dłuższy czas tylko słuchał. Jego zielonkawe oczy nie zmieniły wyrazu, wąska twarz nie zdradzała śladu emocji. Masters wiercił się na krześle, gryząc cygaro.

- W porządku, odezwiemy się - rzekł w końcu Aage.

Odłożył słuchawkę na widełki, odstawił telefon na miejsce i podniósł papierosa. Pociągnął się za ucho.

Masters zaklął.

- Czym się tak gryziesz, jak pragnę zdrowia? Dawaj dychę.

Aage uśmiechnął się sucho i rozparł na krześle. Sięgnął po szklankę, pociągnął łyk, odstawił ją na miejsce i zaciągnął się papierosem, czyniąc to wszystko powoli, w zamyśleniu, jakby z roztargnieniem.

- Powiedz, John, mamy łeb na karku? - odpowiedział pytaniem.

- Mowa. Całe miasto jest nasze. Ale przy oku nie mam z tego żadnego pożytku.

- Za dwa miesiące są wybory, prawda?

Masters spojrzał na niego spode łba, pogrzebał w kieszeni i wetknął do ust nowe cygaro.

- No to co?

- Gdyby tak coś się przytrafiło naszemu głównemu konkurentowi? Właśnie teraz. Co ty na to?

- Hę? - Masters uniósł potężne brwi. Zdawało się, że cała twarz napina mu się, aby je podnieść. Przez chwilę dumał z kwaśną miną. - Wyszłoby to parszywie... jakby faceta migiem nie złapali. Psiakrew, wyborcy mogliby pomyśleć, żeśmy wynajęli kogoś do tej roboty.

- Mówisz o morderstwie, John - wtrącił cierpliwie Aage. - Ja nic na ten temat nie wspomniałem.

Masters opuścił brwi i szarpnął czarny, kędzierzawy włos, wyrastający mu z nosa.

- Wyduś wreszcie, o co chodzi!

Jego kompan z uśmiechem wypuścił kółko dymu, patrząc, jak unosi się i rozdziela na cieńsze pasemka.

- Właśnie miałem telefon - rzekł cicho. - Donegan Marr nie żyje.

Masters ruszał się powoli. Teraz przysunął się cały do stołu i pochylił. A kiedy już nie mógł wychylić się dalej, wysunął brodę, aż mięśnie szczęk naprężyły mu się jak grube druty.

- Że jak? - warknął ochryple. - Że co?

Aage, zimny jak lód, przytaknął ruchem głowy.

- Ale co do morderstwa, miałeś rację, John. Zamordowano go. Jakieś pół godziny temu, w jego biurze. Nie wiadomo, kto to zrobił... na razie.

Masters ciężko wzruszył ramionami i wyprostował się, wodząc dokoła ogłupiałym wzrokiem. Nagle wybuchnął śmiechem. Jego dudniący rechot zagrzmiał w małym, przypominającym wieżyczkę pokoju, gdzie grali w karty, skąd przepłynął do sąsiadującego z nim olbrzymiego salonu, odbijając się echem w labiryncie ciężkich, ciemnych mebli, stojących lamp, którymi można by oświetlić cały bulwar i dwóch rzędów płócien w bogatych pozłacanych ramach.

Aage siedział w milczeniu. Bez pośpiechu zgniótł papierosa w popielniczce, aż resztki żaru wygasły i została tylko duża czarna plama. Otrzepał z popiołu kościste palce i czekał.

Masters przestał się śmiać równie nagle, jak zaczął, i w pokoju zapanowała cisza. Był wyraźnie zmęczony. Otarł z potu szeroką twarz.

- Musimy coś zrobić, Dave - powiedział spokojnie. - Mało brakowało, a byłbym zapomniał. Musimy to załatwić czym prędzej. To dynamit.

Aage znów sięgnął za kotarę po telefon i podał go Mastersowi nad kartami.

- Chyba wiemy, co robić? - stwierdził chłodno.

W ciemnobrązowych oczach Dużego Johna Mastersa zamigotały przebiegłe błyski. Grubas oblizał się i wyciągnął olbrzymią łapę po aparat.

- Taaa - mruknął. - Wiemy, Dave. Jeszcze jak wiemy, do...!

Wybrał numer paluchem, który ledwie mieścił się w otworach tarczy telefonu.

 

2.

Nawet po śmierci rysy Donegana Marra były spokojne, regularne, łagodne. Marr miał na sobie jasnoszary garnitur z flaneli; odrzucone do tyłu włosy w tym samym kolorze co ubranie odsłaniały zwykle zakryte blade czoło, kontrastując z opalenizną na czerstwej, wiecznie młodej twarzy.

Spoczywał bezwładnie na wyściełanym niebieskim krześle biurowym. Cygaro w popielniczce, ozdobionej na brzegu figurką charta z brązu, dopaliło się samo. Lewa ręka zmarłego zwisała obok krzesła, prawa zaś dotykała pistoletu na biurku. Promienie słońca, padające z tyłu przez zamknięte okno, odbijały się na wypolerowanych paznokciach.

Przesiąknięta krwią lewa strona szarej kamizelki była niemal czarna. Marr nie żył; nie żył już od jakiegoś czasu.

Wysoki, szczupły mężczyzna o ciemnej cerze w milczeniu opierał się o mahoniową szafkę, nie odrywając wzroku od zmarłego. Ręce trzymał niedbale w kieszeniach eleganckiego garnituru z granatowej serży. Słomkowy kapelusz miał zsunięty na tył głowy. Tylko jego oczy i proste, zaciśnięte usta zdradzały, że to, co się stało, nie jest mu obojętne.

Zwalisty mężczyzna o piaskowych włosach macał rękami po niebieskim dywanie. Wciąż pochylony, stwierdził ochryple:

- Ani jednej łuski, Sam.

Ciemnowłosy nie poruszył się, nie odpowiedział. Blondyn wstał, ziewnął i przyjrzał się zwłokom na krześle.

- Cholera! Ale będzie smród. Wybory już za dwa miesiące. Szkoda gadać, komuś dostanie się za to po dupie.

- Chodziliśmy razem do szkoły - odezwał się ciemnowłosy powoli. - Byliśmy kumplami. Kochaliśmy się w tej samej dziewczynie. Wybrała jego, ale mimo to zostaliśmy przyjaciółmi, wszyscy troje. Świetny był z niego chłopak... może tylko ciut za sprytny.

Blondyn obszedł pokój, nie dotykając niczego. Nachylił się, powąchał broń na biurku i potrząsnął głową.

- Z tego nie strzelano. - Zmarszczył nos i wciągnął powietrze. - Klimatyzacja. Tu całe trzy górne piętra są klimatyzowane. I dźwiękoszczelne. To się nazywa klasa. Mówili mi, że ten dom jest spawany elektrycznie. Nie ma tu ani jednego nitu. Słyszałeś o czymś takim, Sam?

Zapytany pokręcił głową powoli.

- Ciekawe, gdzie był personel? - ciągnął blondyn. - Taka gruba ryba, jak ten tutaj, na pewno zatrudniał więcej niż jedną dziewczynę.

Jego kolega znowu zaprzeczył ruchem głowy.

- Chyba tylko tę. Wyszła wtedy na obiad. On miał naturę samotnika, Pete. To był szczwany lis. Jeszcze parę lat i miasto byłoby jego.

Tymczasem blondyn stanął za biurkiem i pochylając się nad ramieniem trupa, oglądał oprawny w skórę terminarz z kremowymi kartkami.

- Jakiś Imlay był umówiony na dwunastą piętnaście - oznajmił. - Innych spotkań nie zapisał.

Zerknął na tani zegarek.

- Wpół do drugiej. Facet już dawno zniknął. Kto to może być, ten Imlay! Hej, czekaj no! Tak się nazywa zastępca prokuratora. Kandyduje na sędziego przy poparciu kliki Masters-Aage. Myślisz, że...

Rozległo się natarczywe pukanie. Gabinet był tak długi, że obaj policjanci przez chwilę zastanawiali się, do których z trojga drzwi ktoś stuka. Wreszcie blondyn ruszył do najdalszych.

- Może przyjechali od koronera - rzucił przez ramię. - Piśnij coś o tym jakiemuś z gazety, a wylądujesz na bruku. Mam rację?

Drugi policjant nie odpowiedział. Stanął przy biurku, nachylił się lekko i szepnął do zmarłego:

- Żegnaj, Donny. Nic się nie martw, ja się tym zajmę. I zaopiekuję się Belle.

Otworzyły się drzwi na końcu gabinetu. Jakiś mężczyzna dziarskim krokiem przeszedł po niebieskim dywanie i rzucił na biurko torbę. Blondyn zamknął ciekawskim drzwi przed nosem i bez pośpiechu wrócił do biurka.

Energiczny człowieczek przekręciwszy na bok głowę badał zwłoki.

- Dwie kule - mruknął. - Chyba z trzydziestki dwójki... z twardą koszulką. Przeszły tuż koło serca, ale go nie przebiły. Umarł prawie natychmiast. Żył jeszcze z minutę, góra dwie.

Ciemnowłosy chrząknął z niesmakiem i podszedł do okna. Zwrócony tyłem do pokoju, wyglądał na dachy wysokich budynków i ciepły błękit nieba. Blondyn przyglądał się, jak lekarz unosi powiekę zmarłego.

- Może by tak wreszcie przyszli zdjąć odciski - powiedział. - Chciałbym skorzystać z telefonu. Ten Imlay...

Ciemnowłosy odwrócił nieco głowę.

- To korzystaj - rzekł z bladym uśmiechem. - W tej sprawie nie będzie żadnych zagadek.

- Czy ja wiem? - wtrącił się lekarz, zginając nadgarstek i przykładając grzbiet dłoni do twarzy zmarłego. - Może to wcale nie jest taka polityczna afera, jak ci się zdaje, Delaguerra. Przystojny ten truposz.

Blondyn ostrożnie zdjął słuchawkę z widełek, trzymając ją przez chusteczkę. Odłożył ją, wybrał numer, znów podniósł przez materiał i przysunął do ucha.

Po chwili opuścił brodę i powiedział:

- Pete Marcus. Obudźcie inspektora. - Ziewnął, a po chwili odezwał się całkiem innym tonem: - Marcus i Delaguerra meldują się z biura Donegana Marra, inspektorze. Ekipa techniczna jeszcze nie dotarła... Że co?... Wstrzymać się do przyjazdu komisarza?... Rozumiem... Tak, jest tutaj.

Ciemnowłosy odwrócił się od okna. Blondyn przywołał go ruchem ręki.

- Trzymaj, Hiszpan.

Sam Delaguerra wziął słuchawkę, nie zawracając sobie głowy chusteczką, i przez chwilę słuchał w milczeniu. Jego twarz stężała.

- Jasne, że go znałem... ale nie spałem z nim - stwierdził spokojnie. - Jest tu tylko jego sekretarka. To ona podniosła alarm. W terminarzu zapisano tylko jedno nazwisko... Imlay, spotkanie o dwunastej piętnaście. Nie, nic jeszcze nie ruszaliśmy... Nie... Dobrze, zaraz jadę.

Rozłączył się tak powoli, że stuk odkładanej słuchawki był ledwie słyszalny. Przez chwilę trzymał rękę na telefonie, po czym opuścił ją nagle.

- Odwołali mnie, Pete - oświadczył stłumionym głosem. - Masz czekać ze wszystkim na przyjazd komisarza Drewa. Nikogo nie wpuszczać. Białych, czarnych, Irokezów... nikogo.

- Po co cię wzywają? - parsknął gniewnie Marcus.

- Nie wiem. To rozkaz - odparł Delaguerra bezbarwnym tonem.

Lekarz oderwał się od wypełniania formularza i z ukosa zerknął ciekawie na śniadego policjanta.

Delaguerra wyszedł do mniejszego gabinetu z wydzieloną poczekalnią. Stało tam kilka skórzanych foteli i stół, zarzucony pismami ilustrowanymi. Po drugiej stronie przegrody znajdowało się biurko maszynistki, kasa pancerna i kilka szafek. Przy biurku siedziała drobna, ciemnowłosa dziewczyna z twarzą ukrytą w zmiętoszonej chusteczce. Na głowie miała przekrzywiony kapelusik. Jej ramiona drżały; ochrypły szloch brzmiał tak, jakby dostała zadyszki.

Delaguerra poklepał ją po ramieniu. Spojrzała na niego poprzez łzy, z wykrzywionymi ustami. Odpowiedział uśmiechem na jej pytające spojrzenie i rzekł łagodnie:

- Dzwoniłaś już do pani Marr?

Bez słowa skinęła głową, wstrząsana spazmatycznym płaczem. Jeszcze raz poklepał ją po ramieniu, zawahał się i wyszedł, z zaciśniętymi ustami i mrocznym błyskiem w ciemnych oczach.

 

3.

Wielki, typowo angielski dom przy wąskiej betonowej wstążce zwanej De Neve Lane był odsunięty od ulicy. Kamienie wytyczające krętą ścieżkę przez trawnik niemal ginęły w wysokiej trawie. Frontowe drzwi osłaniał daszek. Po ścianach piął się bluszcz, a rosnące tuż-tuż drzewa sprawiały, że dom wydawał się ciemny, odosobniony.

Wszystkie posesje przy De Neve Lane cechował ten sam artystyczny nieład. Ale wysoki zielony żywopłot, skrywający garaże i podjazd, był przystrzyżony niczym francuski pudel, a w klombach żółtych i płomienistych mieczyków, rosnących po drugiej stronie trawnika, trudno byłoby się doszukać czegoś mrocznego czy tajemniczego.

Delaguerra wysiadł z brązowego kabrioletu. Był to stary model Cadillaka, ciężki i brudny. Naciągnięty brezent osłaniał tył wozu. Policjant był w białej płóciennej czapce i ciemnych okularach. Granatowy garnitur z serży zamienił na szare sportowe ubranie i zapinaną na zamek błyskawiczny kurtkę.

Nie wyglądał na gliniarza. Ani teraz, ani w biurze Donegana Marra. Powoli ruszył wytyczoną przez kamienie ścieżką, dotknął mosiężnej kołatki u drzwi, lecz nie zastukał; tylko nacisnął dzwonek, niemal ukryty w bluszczu obok futryny.

Czekał długo. Było ciepło, spokojnie. Nad rozgrzaną, jasnozieloną trawą bzyczały pszczoły. W oddali mruczał silnik kosiarki do strzyżenia trawników.

Drzwi uchyliły się powoli i wyjrzała czarna twarz - pociągła, smutna czarna twarz, na której strumienie łez rozmywały lawendowy puder. Twarz wykrzesała z siebie nikły uśmiech i rzekła z wahaniem:

- O, witam, panie Sam! Jak to dobrze, że pan jest.

Delaguerra zdjął czapkę i zsunął okulary przeciwsłoneczne.

- Cześć, Minnie - przywitał się. - Tak mi przykro. Przyjechałem, żeby się zobaczyć z panią Marr.

- No pewno. Pan wejdzie, panie Sam.

Pokojówka usunęła się na bok, wpuszczając go do ciemnego hallu z podłogą wyłożoną kafelkami.

- Byli jacyś dziennikarze?

Dziewczyna pokręciła głową powoli. W jej ciepłych brązowych oczach malowało się zaskoczenie, wręcz szok.

- Nie było nikogo... Ona też przyszła niedawno. Ani się nie odezwała. Stoi tam tylko w tym słonecznym pokoju, co to w nim nie ma słońca.

Delaguerra pokiwał głową.

- Z nikim nie rozmawiaj, Minnie. Przez jakiś czas chcą to utrzymać w tajemnicy, z dala od prasy.

- No pewno, panie Sam. Ja tam nic nie wiem.

Delaguerra uśmiechnął się do niej i poruszając się bezszelestnie w butach na gumowej podeszwie, przeszedł na tyły domu, skręcił pod kątem prostym w następny korytarz i zapukał do drzwi. Bez odpowiedzi. Nacisnął klamkę i wszedł do długiego, wąskiego pokoju. Pomimo licznych okien panował tam półmrok, gdyż otaczające dom drzewa rosły tak blisko, że ich liście dotykały szyb. Kilka okien zasłaniały długie kretonowe zasłony.

Wysoka dziewczyna nie spojrzała na wchodzącego. Sztywno wyprostowana, stała nieruchomo na środku pokoju, z wzrokiem utkwionym w oknach i z zaciśniętymi pięściami.

Miała ciemnorude włosy, które zdawały się skupiać światło z całego pomieszczenia i tworzyły miękką aureolę wokół jej pięknej, choć chłodnej twarzy. Ubrana była w niebieski sztruksowy kostium o sportowym kroju, z nakładanymi kieszeniami. Z kieszonki na piersi wystawała biała chusteczka z niebieską obwódką, złożona ze starannością godną fircyka.

Delaguerra czekał, a jego oczy przyzwyczajały się do półmroku. Po chwili dziewczyna przerwała ciszę niskim, głębokim głosem:

- A więc... załatwili go, Sam. W końcu go załatwili. Czy był aż tak znienawidzony?

- Ludzie, z którymi miał do czynienia, nie przebierają w środkach, Belle - odparł cicho policjant. - Przypuszczam, że - na ile to możliwe - zachował czyste ręce, ale przy okazji musiał narobić sobie wrogów.

Powoli odwróciła głowę i spojrzała na niego. Światło zmieniło jej włosy, zabłysło w nich złoto. Miała zaskakująco niebieskie oczy.

- Kto go zabił, Sam? - spytała załamującym się głosem. - Czy już coś wiedzą?

Delaguerra przytaknął i usiadł na wiklinowym krześle. Czapkę i okulary trzymał między kolanami.

- Tak. Chyba wiemy, kto to zrobił. Niejaki Imlay, zastępca prokuratora okręgowego.

- Boże jedyny! - szepnęła z westchnieniem. - Do czego to dochodzi w tym skorumpowanym mieście!

- To było tak... - ciągnął Delaguerra beznamiętnie. - Chyba że nie chcesz jeszcze o tym słuchać...

- Chcę. Gdziekolwiek spojrzę, zewsząd patrzą na mnie jego oczy. Błagają, żebym coś zrobiła. On był dla mnie naprawdę dobry, Sam. Układało nam się raz lepiej, raz gorzej, to prawda, ale... to o niczym nie świadczy.

- Ten Imlay kandyduje na sędziego przy poparciu kliki Mastersa i Aage'a. Jest po czterdziestce i zdaje się, że - jak to bywa w tym wieku - miał skok w bok z niejaką Stellą La Motte, tancerką z klubu nocnego. Jakimś cudem sfotografowano ich razem, gołych i pijanych. Donny zdobył te zdjęcia, Belle. Znaleziono je w jego biurku. W terminarzu miał zapisane spotkanie z Imlayem o dwunastej piętnaście. Sądzimy, że skoczyli sobie do oczu, ale Imlay był szybszy.

- To ty znalazłeś te zdjęcia, Sam? - zapytała dziewczyna spokojnie.

- Nie. Ja bym je pewnie wyrzucił. Znalazł je komisarz Drew... po tym, jak odebrano mi tę sprawę.

Poderwała głowę i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma.

- Odebrano ci tę sprawę? Tobie... przyjacielowi Donny'ego?

- Tak. Nie bierz sobie tego tak do serca, Belle. Jestem policjantem, muszę stosować się do rozkazów.

Odwróciła się od niego bez słowa.

- Chciałbym, żebyś mi dała klucze do waszego domku nad Jeziorem Pumy - rzekł po chwili. - Kazali mi się tam rozejrzeć, poszukać jakichś dowodów. Donny odbywał tam różne zebrania.

Mina dziewczyny zmieniła się gwałtownie. Stała się niemal pogardliwa.

- Zaraz ci je przyniosę - odparła głucho. - Ale nic tam nie znajdziesz. Jeżeli pomagasz im wygrzebać coś na Donny'ego, żeby mogli wybielić tego całego Imlaya...

Uśmiechnął się i pokręcił głową, patrząc na nią smutnym, zadumanym wzrokiem.

- Pleciesz bzdury, moja droga. Prędzej bym rzucił robotę, niż zgodził się na coś takiego.

- Powiedzmy. - Minęła go i wyszła z pokoju. Siedział nieruchomo, spoglądając na ścianę pustym wzrokiem.

Jego mina zdradzała, że jest dotknięty. Zaklął pod nosem.

Dziewczyna wróciła, podeszła do niego i wyciągnęła rękę. Coś z brzękiem spadło mu na dłoń.

- Klucze, gliniarzu.

Wstał i z kamienną twarzą schował klucze do kieszeni. Belle Marr podeszła do stołu. Jej paznokcie zazgrzytały o emaliowaną szkatułę, gdy wyjmowała papierosa.

- Jak mówiłam, wątpię, żebyś coś tam znalazł - stwierdziła, zwrócona do niego plecami. - To prawdziwy pech, że oprócz szantażu nie macie przeciwko niemu nic więcej.

Delaguerra odetchnął powoli, przez chwilę stał bez ruchu, aż wreszcie odwrócił się.

- W porządku - rzucił beztrosko, jak gdyby był piękny dzień, jak gdyby nikt nie zginął.

Przy drzwiach odwrócił się raz jeszcze.

- Zajrzę do ciebie po powrocie, Belle. Może będziesz w lepszym nastroju.

Nie odpowiedziała, nie poruszyła się. Nie zapalonego papierosa trzymała sztywno na wysokości twarzy, tuż przy ustach.

- Powinnaś wiedzieć, jaki mam do tego stosunek - podjął Delaguerra. - Donny i ja byliśmy kiedyś jak bracia. Słyszałem... słyszałem, że między wami się nie układało. Ale cieszę się jak cholera, że to nieprawda. Nie bądź taka zawzięta, Belle. Nie masz powodu... przynajmniej jeśli chodzi o mnie.

Przez chwilę obserwował jej plecy, a nie doczekawszy się odpowiedzi, wyszedł.

 

4.

Odchodząca od autostrady wyboista droga biegła zboczem wzgórza nad brzegiem jeziora. Tu i ówdzie spoza sosen prześwitywały dachy domków. Delaguerra zaparkował Cadillaka w otwartej szopie na stoku i zszedł wąską ścieżką nad wodę.

Była ciemnoniebieska, lecz płytka. Pływało po niej kilka łódek, a w oddali, za zakrętem jeziora, posapywał silnik motorówki. Depcząc sosnowe szpilki, policjant zapuścił się w gąszcz, skręcił przy pniaku i przez drewniany mostek doszedł do domku Marra.

Zbudowany z półokrągłych bali, miał szeroką, wychodzącą na jezioro werandę. Wydawał się samotny i pusty. Tuż przed nim zakręcał płynący pod mostkiem strumyk, a weranda kończyła się z jednej strony urwiskiem, za którym leżały obmywane przez strumyk płaskie otoczaki.Podczas wiosennych przyborów kamienie całe niknęły pod wodą.

Delaguerra wszedł po drewnianych schodkach, wyciągnął klucze z kieszeni i otworzył masywne frontowe drzwi. Przez chwilę stał na werandzie, paląc papierosa. Po wielkomiejskim skwarze panował tutaj przyjemny chłód, cisza i spokój. Na pniaku przysiadła górska sójka i zaczęła czyścić dziobem skrzydła. Daleko, po drugiej stronie jeziora, ktoś brzdąkał na gitarze hawajskiej. Policjant wszedł do domku.

Obrzucił wzrokiem zakurzone jelenie rogi, pisma ilustrowane na wielkim, topornym stole, staromodne radio na baterie, gramofon w kształcie pudełka i rozrzucone obok niego płyty. Na stole przed olbrzymim kamiennym kominkiem stały brudne szklanki i pół butelki szkockiej whisky. Jakiś samochód przejechał drogą biegnącą ponad domem i zatrzymał się w pobliżu. Delaguerra skrzywił się.

- Podpucha - mruknął zrezygnowany.

Wszystko to nie miało sensu. Ktoś taki jak Donegan Marr nie zostawiłby nic ważnego w domku letniskowym.

Zajrzał do dwóch sypialni. W pierwszej - zwykłym kącie do spania - znalazł tylko dwie prycze. Druga była lepiej wyposażona. Na zasłanym łóżku leżała fikuśna damska piżama. Zdecydowanie nie wyglądała na własność Belle Marr.

Dalej znajdowała się ciasna kuchnia z piecem drzewnym i kuchenką na benzynę. Policjant otworzył tylne drzwi i wyszedł na niewielki, sklecony na poziomie ziemi taras, obok stosu drewna na opał i dwustronnej, wbitej w pniak siekiery.

Wtedy to ujrzał muchy.

Z boku domu drewniana rampa prowadziła do komórki na opał w suterenie. W miejscu, gdzie padało na rampę przebijające przez drzewa światło, zakrzepły rój much rozkładał się na czymś lepkim i brązowym. Owady nie odlatywały. Delaguerra nachylił się, dotknął lepkiej plamy i powąchał palce. Jego twarz stężała.

Nieco dalej, w cieniu, przy drzwiach komórki spostrzegł taką samą, tylko mniejszą plamę. Szybko wyciągnął klucze, wybrał właściwy i gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi.

W komórce znajdowało się drewno na opał. Nie szczapy, lecz kłody. Nie ułożone, lecz walające się gdzie popadnie. Policjant zaczął przenosić je na bok.

Przerzucił niemało ciężkich kłód, zanim udało mu się chwycić za dwie sztywne nogi w fildekosowych skarpetkach i wyciągnąć ciało na dwór.

Były to zwłoki szczupłego, średniego wzrostu mężczyzny w dobrze skrojonym garniturze z samodziału i małych, zgrabnych butach. Na wypastowanej skórze osiadł kurz. Człowiek ten na dobrą sprawę nie miał twarzy - była zmasakrowana na krwawą miazgę. Potężny cios rozpłatał mu czaszkę; siwiejące kasztanowe włosy zlepiał mózg zmieszany z krwią.

Delaguerra wstał szybko i wrócił do domu. W salonie odkorkował butelkę szkockiej, pociągnął łyk, odczekał chwilę i znów napił się wprost z butelki.

- Fiu! - rzucił na głos i wzdrygnął się, gdy whisky smagnęła mu nerwy.

Wrócił do komórki. Gdy się pochylał nad trupem, w pobliżu rozległ się warkot zapuszczanego silnika samochodu. Policjant znieruchomiał. Warkot przybrał na sile, po czym zamarł w oddali i znów zapadła cisza. Delaguerra wzruszył ramionami i przeszukał kieszenie zmarłego. Były puste. Jedną z nich odcięto - prawdopodobnie nosiła stempel pralni. Także z wewnętrznej kieszeni marynarki usunięto metkę krawca, zostały po niej tylko postrz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin