Cecil Scott Forester - Hornblower 07 - Szczęśliwy powrót.doc

(1095 KB) Pobierz

  

  

C. S. FORESTER

Szczęśliwy powrót

     "WYDAWNICTWO MORSKIE" GDAŃSK

     "TEKOP" GLIWICE

     1991

     Tytuł oryginału angielskiego

     The happy return

     Tłumaczyła z angielskiego Henryka Stępień

     Redaktor

     Alina Walczak

     Opracowania graficzne Erwin Pawlusiński Ryszard Bartnik

     Korekta

     Teresa Kubica

     (c) Copyright for the Polish edition, by Wydawnictwo Morskie 1974

     ISBN 83-85297-40-5

     Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1991

     we współpracy z "Tekop" Spółka z o.o. Gliwice

     Bielskie Zakłady Graficzne

     zam. 1721/k/91

  

  

Rozdział I

   Z pierwszym brzaskiem dnia kapitan Hornblower wyszedł na pokład rufowy "Lydii". Bush, pierwszy oficer, który właśnie pełnił wachtę, pozdrowił go bez słowa przykładając palce do kapelusza. W czasie rejsu, trwającego już siedem miesięcy bez dobijania do lądu, Bush zdążył poznać nieco upodobania i uprzedzenia swego kapitana i wiedział, że w tej pierwszej godzinie dnia nie należy odzywać się do niego ani przerywać mu toku myśli.

   Zgodnie z regulaminem uświęconym tradycją w trakcie tak niewiarygodnie długiego rejsu pierwszy sternik Brown miał obowiązek pilnować, aby strona nawietrzna pokładu rufowego była już od samego świtu wycegiełkowana i wyszorowana szczotkami wodą z piaskiem. Z chwilą pojawienia się Hornblowera Bush i towarzyszący mu kadet wycofali się na stronę zawietrzną, a kapitan jak co dzień rozpoczął swoją godzinną przechadzkę po odcinku pokładu długości dwudziestu jeden stóp1 specjalnie dla niego wyszorowanym. Z jednej strony odcinek ten zamykały lawety wielkokalibrowych karonad2 ustawionych na pokładzie rufowym, z drugiej ograniczał go rząd pierścieni, przytwierdzonych do pokładu i przeznaczonych do mocowania linobloków w czasie przesuwania dział. Tak więc przestrzeń pokładu, po której kapitan Hornblower zwykł był co rano odbywać swój godzinny spacer, miała pięć stóp szerokości i dwadzieścia jeden stóp długości.

   Kapitan Hornblower przemierzał ten odcinek tam i z powrotem, tam i z powrotem. Mimo że był zupełnie zatopiony w myślach, podległa mu załoga wiedziała z doświadczenia, iż instynkt żeglarski kapitana czuwa nieustannie. Podświadomie mózg jego notował cień takielunku padający na pokład, powiew wiatru muskający policzek i najmniejszy ślad nieuwagi stojącego u steru człowieka, który otrzymywał zaraz ostrą reprymendę, o tyle ostrzejszą, że kapitan nie znosił, gdy coś zakłócało mu tok myśli o tej najważniejszej godzinie dnia. Podobnie, nie zwracając specjalnie uwagi na to, co się dzieje wokół niego. Hornblower zauważał wszystkie istotne elementy składające się na sytuację w danym momencie. Budząc się rzucał mimochodem spojrzenie na kompas kontrolny wmontowany w pokład nad koją i podświadomie stwierdzał, że okręt idzie kursem północno-wschodnim, tym samym od trzech dni. Wchodząc na pokład rejestrował w myśli - zupełnie mimo woli - że wiatr wieje od zachodu z siłą dostateczną na to, aby przy wszystkich postawionych żaglach, z bombramslami włącznie, można było utrzymać sterowną szybkość; że niebo ma swój odwieczny błękitny kolor, morze jest spokojne niemal jak tafla, a "Lydia" wznosi się i opada łagodnym rytmem na długiej, martwej fali.

   Przechadzając się po pokładzie kapitan Hornblower zauważył - a była to pierwsza świadoma myśl tego dnia - że rankiem Pacyfik, ciemnobłękitny w pobliżu burt, ku horyzontowi zmieniający swą barwę na srebrną, przypomina srebrzystość i lazur heraldycznej tarczy herbowej i w tym momencie omal nie uśmiechnął się do siebie, ponieważ podobieństwo to przychodziło mu na myśl każdego ranka w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Ta myśl, która go lekko ubawiła, nie przerwała bynajmniej nieustannej, spokojnej i szybkiej pracy jego mózgu. Hornblower spojrzał w dół trapu, na ludzi zajętych szorowaniem pokładu. Podszedłszy ku przodowi mógł widzieć inną grupę wykonującą tę samą pracę na pokładzie głównym. Gadali jak zwykle, dwa razy dobiegł go ich śmiech. W porządku, pomyślał. Ludzie rozmawiający i śmiejący się w ten sposób nie wyglądali na spiskowców knujących bunt - a ostatnio taka ewentualność często przychodziła kapitanowi do głowy. Siedem miesięcy spędzonych w morzu pochłonęło prawie całe zapasy, jakie były na okręcie. Tydzień temu Hornblower obciął racje wody do trzech półkwaterek dziennie, a to już było za mało dla ludzi karmionych solonym mięsem i sucharami pod dziesiątym stopniem szerokości geograficznej północnej; tym bardziej że woda, trzymana w beczułkach przez siedem miesięcy, była gęsta od glonów i planktonu.

   Również tydzień temu wydano resztki soku cytrynowego i trzeba się było liczyć z tym, że za miesiąc zacznie się szkorbut, a nie mieli lekarza na pokładzie, bo stary Hankey zmarł za przylądkiem Horn wskutek powikłań chorobowych wywołanych pijaństwem i kiłą. Miesiąc temu przydział tytoniu ograniczony został do pół uncji 3 na tydzień i Hornblower cieszył się teraz, że zastrzegł wyłącznie sobie pieczę nad jego rozdziałem. W przeciwnym razie ci bezmyślni głupcy zużyliby już cały zapas; a przecież marynarze pozbawieni tytoniu przestawali być załogą, której można ufać. Hornblower wiedział, że o wiele bardziej byliby zaniepokojeni brakiem tytoniu, niż są niedostatkiem opału do kuchni, mimo że z tego powodu dostają codziennie swoją soloną wieprzowinę lewie zagotowaną w wodzie morskiej.

   Brak tytoniu, wody i drzewa opałowego był jednak niczym w porównaniu z wiszącą nad nimi groźbą wyczerpania się grogu. Hornblower nie odważył się dotąd obciąć jego dziennej racji i cały zapas rumu w magazynie mógł starczyć jeszcze na dziesięć dni. A na najlepszej nawet załodze na świecie nie można by polegać, jeśliby się ją pozbawiło codziennej racji rumu. Znajdowali się na Morzu Południowym i w promieniu dwóch tysięcy mil nie było żadnego innego królewskiego okrętu wojennego. Gdzieś na zachodzie leżały wyspy z romantycznych opowieści, z pięknymi kobietami i jedzeniem, które można było mieć bez pracy. Życie w szczęśliwym nieróbstwie było w ich zasięgu. Jakiś łotr lepiej poinformowany od reszty załogi mógłby napomknąć o tym. Zrazu nie daliby mu może posłuchu, ale później, bez błogosławionych południowych przerw na grog, mogliby nadstawić chętnego ucha. Od czasu gdy załoga "Bounty", uwiedziona urokami Pacyfiku, podniosła bunt, kapitanowie okrętów jego królewskiej mości króla Anglii, których obowiązek zagnał w te strony, byli prześladowani obawą przed podobnymi wypadkami na swych okrętach.

   Przechadzając się po pokładzie Hornblower raz jeszcze popatrzył uważnie na załogę. Siedem miesięcy w morzu bez żadnego kontaktu z lądem było doskonałą okazją do wytresowania tej bandy hultajów i zrobienia z niej marynarzy; lecz był to równocześnie zbyt długi okres bez żadnej rozrywki. A zatem im szybciej dotrze teraz do wybrzeży Nikaragui, tym lepiej. Wyjście na ląd rozerwie załogę; można też będzie zaopatrzyć się w wodę, świeżą żywność, tytoń i alkohol. Hornblower przebiegł w myśli swoje ostatnie obliczenia dotyczące położenia okrętu. Był pewien co do szerokości geograficznej, a obserwacja księżyca ubiegłej nocy zdawała się potwierdzać wskazania długości geograficznej na chronometrze, chociaż wydawało się rzeczą nie do wiary, aby po siedmiomiesięcznej podróży można było w ogóle polegać na chronometrach. Przypuszczalnie o mniej niż sto mil przed nimi, a najwyżej o trzysta, leży brzeg Pacyfiku i ląd Ameryki Środkowej. Oficer nawigacyjny Crystal kręcił z powątpiewaniem głową, słysząc, z jaką pewnością siebie mówił to Hornblower, ale Crystal to stary osioł, do niczego jako nawigator. W każdym razie za dwa, najpóźniej za trzy dni okaże się, kto miał rację.

   Hornblower zaczął się teraz zastanawiać, jak spędzić te dwa lub trzy dni. Ludzie muszą wciąż mieć coś do roboty. Nic bardziej nie sprzyja powstaniu buntu, jak dni trawione na bezczynności. Myśl o możliwości buntu na okręcie nie przyszła Hornblowerowi ani razu do głowy w czasie obłędnych dziesięciu tygodni, gdy lawirując nieustannie opływali przylądek Horn. Podczas wachty przedpołudniowej trzeba będzie przygotowywać ludzi do akcji bojowej i ćwiczyć ich w strzelaniu z dział, po pięć rund z każdego. Wstrząsy mogą przytłumić wiatr na jakiś czas, ale na to nie ma rady. Była to - być może - ostatnia okazja, aby poćwiczyć strzelanie, zanim trzeba będzie użyć dział w prawdziwej bitwie.

   Inna jeszcze myśl przyszła kapitanowi do głowy. Pięć rund z każdego działa pochłonie przeszło tonę prochu i kul. A tymczasem już i tak po zużyciu wszystkich prawie zapasów "Lydia" płynęła pod bardzo małym balastem. Kapitan przywołał na myśl obraz fregaty na wodzie i sytuacji w magazynach okrętowych. Był już czas znów się zająć wytrymowaniem okrętu. Gdy załoga zje obiad, on sam opuści się w łodzi na wodę i opłynie okręt dookoła. Według jego przypuszczeń "Lydia" powinna mieć teraz lekkie przegłębienie na rufę. Można by to jutro zlikwidować przesuwając dwa pierwsze działa na baku ku przodowi, na ich pierwotne pozycje. Że zaś okręt będzie musiał skrócić żagle na czas jego pobytu w łodzi, mógłby sam dopilnować wykonania tego zadania, pozostawiając Bushowi wolną rękę w ćwiczeniach na masztach. Jak przystało pierwszemu oficerowi, Bush pasjonował się tą stroną praktyki żeglarskiej. Dziś załoga mogłaby pobić swoje poprzednie rekordy, to znaczy jedenaście minut i pięćdziesiąt jeden sekund na podniesienie steng oraz dwadzieścia cztery minuty i siedem sekund na rozwinięcie wszystkich żagli, poczynając od zamocowania ustawionych steng. Hornblower zgadzał się z Bushem, że oba te czasy mogłyby być znacznie lepsze - wiele okrętów osiągało lepsze wyniki - przynajmniej tak twierdzili ich kapitanowie.

   Wiatr wzmógł się nieznacznie; do uszu kapitana dobiegł szmer takielunku. Z muśnięć, jakie Hornblower czuł na policzkach i szyi, zorientował się, że kierunek wiatru musiał się przesunąć jeden, a może dwa rumby ku rufie. Właśnie gdy pomyślał, jak też szybko Bush zauważy tę zmianę, usłyszał głos wzywającego wachtę. Clay, kadet służbowy z pokładu rufowego, darł się jak opętany na bezanwachtę. Od czasu gdy okręt opuścił Anglię, głos chłopca przeszedł mutację. Teraz Clay uczył się używać go we właściwy sposób, zamiast, jak przedtem, wydawać na zmianę to piski, to skrzeki.

   Hornblower przechadzał się dalej i nie widząc jeszcze z tej części pokładu, co załoga teraz robi, słuchał dobrze mu znanej sekwencji dźwięków towarzyszącej wachcie, która pędziła na rufę. Trzask i skowyt powiedziały mu, że trzcina bosmana Harrisona wylądowała na siedzeniu jakiegoś guzdrały albo pechowca. Harrison był świetnym żeglarzem, ale miał skłonność do walenia trzciną po dobrze zaokrąglonych zadach. Każdy marynarz z tyłkiem w ciasno opiętych spodniach mógł się spodziewać, że dostanie po nim z tej tylko przyczyny, zwłaszcza jeśli pech sprawił, że Harrison zastał go przy robocie wymagającej skłonu w przód.

   Rozmyślania o tej słabości Harrisona zajęły Hornblowerowi prawie tyle czasu, ile trwało wytrymowanie żagli. Gdy marynarze skończyli, Harrison ryknął: - Tak mocować! - po czym wachta pognała gromadą do swoich poprzednich zajęć. "Dzyń-dzyń, dzyń-dzyń, dzyń-dzyń, dzyń" - rozdzwonił się dzwon okrętowy. Siedem uderzeń na ranną wachtę. Hornblower przechadzał się znacznie dłużej niż godzinę, jak to miał w zwyczaju, toteż zaczynał czuć przyjemne szczypanie potu pod koszulą. Podszedł do Busha, który stał obok sternika.

   - Dzień dobry, panie Bush - powiedział.

   - Dzień dobry, sir - odrzekł Bush, zupełnie jakby nie zauważył, że od przeszło godziny kapitan spacerował w odległości czterech jardów4 od niego.

   Hornblower spojrzał na tabliczkę z wpisywanymi na bieżąco danymi do dziennika okrętowego za okres ostatnich dwudziestu czterech godzin. Nie było na niej nic szczególnie godnego uwagi. Nanoszone co godzina dane logu mówiły, że szybkość wynosiła trzy węzły5, cztery i pół węzła, cztery węzły i tak dalej; natomiast z tabliczki kursowej wynikało, że okręt przez całą dobę zdołał się utrzymać na kursie północno-wschodnim. Kapitan zdawał sobie sprawę, że pierwszy oficer obserwuje go z ogromną uwagą i że z trudem powstrzymuje się od pytań, jakie chciałby mu zadać. Tylko jeden człowiek na pokładzie wiedział, dokąd "Lydia" zdąża, a tym człowiekiem był kapitan. Opuszczając port otrzymał rozkazy w zalakowanej kopercie, a gdy zgodnie z instrukcją otworzył ją, znalazłszy się pod 30° szerokości północnej i 20° zachodniej, i przeczytał jej zawartość, nie potrafił zdecydować się na to, by przynajmniej swemu zastępcy powiedzieć, jaka jest treść rozkazów. Przez siedem miesięcy porucznik Bush powstrzymywał się od zadawania pytań, lecz teraz znać było po nim, z jakim trudem mu to przychodzi.

   - Hmm - chrząknął Hornblower wymijająco. Bez słowa odwiesił tabliczkę, zszedł po trapie w dół i udał się do swej kabiny.

   Tajemniczość kapitana działała fatalnie na Busha. Hornblower jednak wstrzymywał się od omawiania z nim swoich rozkazów nie z obawy, że Bush wygada się przed załogą, lecz z braku zaufania do samego siebie. Gdy pięć lat temu odbywał swój pierwszy rejs jako kapitan, pofolgował swej wrodzonej rozmowności i jego ówczesny pierwszy oficer, dopuszczony przezeń do komitywy, doprowadził do tego, że on, Hornblower, nie potrafił już wydać żadnego rozkazu, zanim go z nim nie przedyskutował. Na następnym dowodzonym przez siebie okręcie Hornblower próbował ograniczyć rozmowy ze swoim pierwszym oficerem do wymogów zwykłej grzeczności, ale stwierdził, że nie umie się w tych granicach utrzymać i zawsze powie o jedno słowo za dużo, czego potem musi żałować. Bieżący rejs rozpoczął więc z mocnym postanowieniem (jak pijak, który nie ufa sobie, że potrafi pić umiarkowanie) odzywania się do swoich oficerów tylko wtedy, gdy tego będzie wymagała służba. Postanowienie to umocniło się w nim, gdy przeczytał rozkazy, które kładły nacisk na jak najdalej posunięte zachowanie tajemnicy. Przez siedem miesięcy dotrzymywał swego postanowienia; w miarę jak nienaturalna sytuacja ciążyła mu coraz silniej, stawał się coraz bardziej milczący. Na Atlantyku rozmawiał niekiedy z Bushem na temat pogody. Gdy weszli na Pacyfik, pozwalał już sobie tylko na odchrząknięcia.

   Sypialnia kapitańska była małym skrawkiem przestrzeni odgrodzonym od właściwej kabiny. Połowę miejsca zajmowało działo osiemnastofuntowe; reszta była prawie całkowicie wypełniona przez koję, biurko i komodę. Steward kapitański, Polwheal, układał właśnie brzytwę i miseczkę do golenia na małej półce umocowanej pod skrawkiem lustra; sypialnia ledwie mieściła ich obu naraz. Polwheal przycisnął się do biurka, żeby przepuścić wchodzącego kapitana. Nie odezwał się ani słowem. Był to człowiek niezwykle małomówny i to był powód, że kapitan wybrał właśnie jego, by strzegł go przed rozmownością, którą grzeszył nawet w stosunku do służby.

   Hornblower ściągnął z siebie wilgotną koszulę i spodnie i stanąwszy nago przed lustrem zaczął się golić. Twarz, która patrzyła nań z lustra, nie była ani ładna, ani brzydka, ani stara, ani młoda. Składała się na nią para brązowych oczu o melancholijnym wyrazie, czoło dosyć wysokie i dosyć prosty nos; ładne usta zakrzepły w wyraz siły nabyty w czasie dwudziestu lat służby na morzu. Falujące brązowe włosy, potargane w tej chwili, zaczęły się już przerzedzać nad czołem, czyniąc je jeszcze wyższym. Dla kapitana Hornblowera było to źródłem irytacji; nie chciał nawet myśleć, że może być kiedyś łysy. Odbicie w lustrze przypomniało mu o innym zmartwieniu. Spojrzał na swe obnażone ciało. Był smukły i muskularny. Gdy wyprostował się na całą swoją wysokość sześciu stóp, miał całkiem niezłą figurę. Lecz w miejscu, gdzie kończyły się żebra, zarysowywał się wyraźnie zaokrąglony brzuszek, wystający już nieco ponad linię żeber i kości biodrowych. Z siłą rzadką w jego generacji Hornblower nienawidził myśli, że mógłby stać się otyłym. Irytowało go, że to szkaradne wybrzuszenie zniekształca jego smukłe ciało, obciągnięte gładką skórą. To był właśnie powód, dla którego - będąc z natury człowiekiem niezbyt skorym do wysiłku i przeciwnym wszelkiej rutynie - zmuszał się do codziennego spaceru po pokładzie rufowym.

   Skończywszy golenie Hornblower oddał brzytwę i pędzel Polwhealowi, żeby je umył i odłożył na miejsce. Poczekał, aż steward zarzuci mu na plecy podarty szlafrok sukienny, po czym udał się na pokład. Tam, przy pompie, Polwheal zdjął z niego szlafrok i zaczął pompować wodę morską, podczas gdy kapitan z powagą obracał się pod jej strumieniem. Po skończonej kąpieli Polwheal przykrył szlafrokiem Ociekające wodą plecy kapitana i poszedł za nim do kabiny. Na koi leżała czysta płócienna koszula, znoszona już, lecz starannie pocerowana, oraz białe spodnie. Hornblower ubrał się, a Polwheal pomógł mu włożyć stary niebieski mundur ze zblakłą lamówka i podał kapelusz. Wszystko to odbyło się bez jednego słowa - tak doskonale Hornblower wyćwiczył się w narzuconym sobie nawyku milczenia. Walcząc z własną rozmownością, on - który nienawidził rutyny - tak dalece popadł w jej władzę, że jak każdego ranka znalazł się na pokładzie rufowym dokładnie w momencie, gdy dzwon uderzył ósmy raz.

   - Marynarze do ukarania, sir? - spytał Bush, dotykając palcami kapelusza.

   Hornblower skinął głową. Świergotliwy dźwięk gwizdków bosmańskich przeszył powietrze.

   - Cała załoga do asysty przy karze! - wrzasnął Harrison na pokładzie głównym. Ze wszystkich stron marynarze zaczęli zbiegać się i ustawiać w szereg na swoich stałych miejscach.

   Hornblower z kamiennym wyrazem twarzy stał wyprostowany przy poręczy pokładu rufowego. Wstyd mu było wobec siebie, że instytucję kary uważa za coś nieludzkiego i że czuje wewnętrzny opór, gdy ma wydać rozkaz ukarania lub przyglądać się procedurze wymierzania kary. Te dwa czy trzy tysiące chłost, których był świadkiem w ciągu ostatnich dwudziestu lat, nie znieczuliły go wcale. W istocie był teraz bardziej miękki (z czego sobie boleśnie zdawał sprawę) niż jako siedemnastoletni kadet. Tego ranka ofiara - marynarz z Walii nazwiskiem Owen - musiała jednak otrzymać swoją porcję. Człowiek ten nie potrafił powstrzymać się od plucia na pokład i Bush bez porozumienia z kapitanem zapowiedział, że za każdym razem, gdy złapie Owena na pluciu, wymierzy mu chłostę. Dla dobra dyscypliny Hornblower musiał zaaprobować tę decyzję swojego oficera, chociaż osobiście miał poważne wątpliwości, czy chłosta przyniesie pożytek komuś, kto jest na tyle głupi, że nawet groźba kary nie może go powstrzymać od plucia na pokład.

   Na szczęście wszystko poszło szybko. Pomocnicy bosmana podciągnęli obnażonego do pasa Owena do want grotmasztu i walili go za każdym uderzeniem bębna. W odróżnieniu od innych marynarzy Owen wył z bólu, ilekroć dziewięciopalczasta dyscyplina lądowała na jego plecach, i tańczył groteskowo, uderzając bosymi stopami o pokład. Otrzymawszy swoje dwa tuziny razów umilkł i zwisnął nieruchomo na związanych rękach. Ktoś chlusnął nań wodą i zepchnięto go szturchańcem na dół.

   - Załoga na śniadanie, panie Bush! - rzucił sucho Hornblower. Wydawało mu się, że jest bardzo blady, ale miał nadzieję, iż pod słońcem tropiku opalił się na tyle, że nie było tego widać. Tego rodzaju rozrywka przed śniadaniem, jak chłostanie półgłupka, nie była w jego guście; czuł niesmak do siebie za to, że nie był ani na tyle silny, by przerwać tę scenę, ani dość pomysłowy, by znaleźć jakieś wyjście z dylematu, przed którym postawiła go decyzja Busha.

   Oficerowie stojący w szeregu na pokładzie zrobili w tył zwrot i rozeszli się. Gerard, drugi oficer, przejął pokład od Busha. Okręt był jak magiczna mozaika o geometrycznym deseniu; ledwie zburzono na nim ład, a natychmiast harmonijny układ sam się porządkował w nowy wzór.

   Hornblower zszedł do kabiny, gdzie Polwheal przygotował mu śniadanie.

   - Kawa i owsianka, sir - powiedział.

   Hornblower usiadł za stołem. W ciągu siedmiomiesię-cznej podróży zjedzono wszystko, co miało jakiś smak. Kawa, którą pił teraz, była wyciągiem z palonego chleba i jedyną jej zaletą było to, że była słodka i gorąca. To co Polwheal nazwał owsianką, miało konsystencję kleistej mazi o trudnym do określenia wyglądzie, a przyrządzone było z gniecionych okruchów sucharów i mielonej solonej wieprzowiny. Hornblower jadł machinalnie, błądząc myślami gdzie indziej. Postukiwał o stół sucharem trzymanym w lewej ręce, żeby strząsnąć z niego drobne robaczki.

   Gdy tak siedział przy śniadaniu, zewsząd dochodziły doń znajome odgłosy. Drewniane części "Lydii" skrzypiały łagodnym unisono, ilekroć okręt znalazłszy się na grzbiecie unoszącej go martwej fali zaczynał kołysać się lekko i kiwać. Nad głową słyszał stąpanie obutych nóg Gerarda po pokładzie rufowym, czasem tupot stwardniałych bosych stóp, gdy ktoś z załogi przebiegał tamtędy. Od przodu szedł jednostajny, wytrwały szczęk pomp wysysających jak co dzień wodę z zęz. Wszystkie te odgłosy to rozlegały się, to milkły, tylko jeden - szelest wiatru w niezliczonych linach takielunku brzmiał nieustannie i tak monotonnie, że ucho przywykło doń i chwytało go tylko wtedy, gdy kierowało się uwagę specjalnie na ten odgłos. Ten cichutki śpiew, harmonia tysiąca wysokich tonów i przydźwięków, dochodził do każdego zakątka okrętu przekazywany z lin na drewno z powolnym, powtarzającym się regularnie skrzypieniem.

   Hornblower skończył swoją "owsiankę" i z melancholijną niechęcią popatrzył na suchar, którym postukiwał cały czas o stół. Taki suchar to marne pożywienie dla mężczyzny. W braku masła - ostatnia beczka zjełczała miesiąc temu - będzie musiał popijać suche kęsy kawą z palonego chleba, żeby je jakoś przełknąć. Zanim zdążył ugryźć pierwszy, z góry dobiegł go podniecony okrzyk. Znieruchomiał z sucharem wpół drogi do ust.

   - Ziemia! - usłyszał. - Hej, pokład! Ziemia dwa rumby z lewej burty! - To obserwator z salingu przywoływał pokład.

   Siedząc z sucharem w ręku Hornblower słuchał odgłosów poruszenia na okręcie. Wszyscy musieli być niezwykle podnieceni tym, że po raz pierwszy od trzech miesięcy w czasie tego rejsu, którego celu nie znali, mieli teraz zobaczyć ląd. Hornblower poczuł, że jego samego ogarnia też podniecenie, którego źródłem był nie tylko ten przejmujący niepokój, ogarniający nawigatora, gdy zbliżając się do lądu ma się wkrótce przekonać, czy dobrze trafił, lecz także myśl, że być może za dobę znajdzie się w punkcie kulminacyjnym niebezpiecznej i trudnej misji, z jaką wysłali go lordowie z Admiralicji. Poczuł szybsze bicie serca i zapragnął z całą siłą wybiec od razu na pokład, jak mu dyktował instynkt. Lecz powstrzymał się. Jeszcze silniej pragnął być w oczach swych oficerów i załogi wzorem opanowania i pewności siebie, a pod tym względem tylko częściowo mógł być z siebie zadowolony. Im większym respektem cieszy się kapitan, tym lepiej dla okrętu. Zmusił się do przybrania swobodnej pozy i założywszy nogę na nogę popijał dalej kawę z doskonałą obojętnością, gdy kadet Savage zapukawszy do drzwi wpadł do kabiny jak bomba.

   - Sir, pan Gerard wysłał mnie, żebym pana zawiadomił, że po lewej burcie od dziobu widać ląd! - Savage mówił to z takim podnieceniem, że ledwie mógł ustać spokojnie. Hornblower pociągnął jeszcze jeden łyk kawy, a potem odezwał się głosem spokojnym, cedząc powoli słowa:

   - Proszę powiedzieć panu Gerardowi, że będę na pokładzie za pięć minut, jak tylko skończę śniadanie.

   - Tak jest, sir!

   Savage wypadł z kabiny. Jego duże, ciężkie stopy zadudniły po trapie.

   - Savage, hej, Savage! - krzyknął za nim Hornblower.

   Pyzata twarz Savage'a, niby księżyc w pełni, ukazała się znów w drzwiach.

   - Zapomniałeś zamknąć drzwi! - powiedział Hornblower lodowatym tonem. - I nie rób tyle hałasu na trapie!

   - Tak jest, sir! - odrzekł Savage, zupełnie zbity z tropu.

   Hornblower pogładził się po podbródku z zadowoleniem. Mógł sobie pogratulować tej sceny. Wypił jeszcze łyk kawy, ale nie był już w stanie gryźć dalej suchara. Bębniąc palcami po stole czekał, aż upłynie pięć minut, które sam sobie wyznaczył.

   Usłyszał, jak młody Clay drze się z topu masztu, dokąd Gerard musiał go posłać z lunetą:

   - Wygląda jak paląca się góra, sir. Dwie płonące góry. Wulkany, sir!

   Honblower przywołał natychmiast z pamięci obraz mapy, którą tak często studiował w zaciszu kabiny. Wulkany znajdowały się wzdłuż całego tego wybrzeża i pojawienie się dwóch po lewej burcie nie musiało być nieomylnym wskazaniem pozycji okrętu. A jednak... a jednak wejście do zatoki Fonseca powinno się zaznaczyć dwoma wulkanami z lewej burty. I dlatego było rzeczą całkiem możliwą, że po jedenastu tygodniach żeglugi, nie mając ani razu lądu w zasięgu widzenia, trafił dokładnie na właściwy brzeg. Nie mógł już usiedzieć spokojnie. Wstał od stołu i udał się na pokład świadomie wolnym krokiem, bez oznak najmniejszego przejęcia się tym, co się działo.

  

Rozdział II

   Oficerowie "Lydii" stali na pokładzie rufowym stłoczeni w zbitą gromadkę. Byli tu już czterej porucznicy, oficer nawigacyjny Crystal, Simmonds z piechoty morskiej, intendent Wood i kadeci pełniący akurat wachtę. Na wanty wyroili się podoficerowie i zwykli marynarze. Wyciągnięto też wszystkie chyba lunety, jakie były na okręcie. Hornblower pomyślał, że srogi, beznamiętny służbista przeciwstawiłby się temu, zupełnie przecież naturalnemu, zachowaniu się ludzi w takiej chwili. I tak też uczynił.

   - Co to znaczy? - powiedział sucho. - Czy na tym okręcie nikt nie ma nic do roboty? Panie Wood, proszę posłać po bednarza. Zajmiecie się napełnianiem beczek wodą. A pan, poruczniku Gerard, dopilnuje sprzątnięcia bombramsli i żagli bocznych.

   Na okręcie znów zawrzała praca, rozległy się gwizdki, głośna komenda Harrisona: - Cała załoga do zwijania żagli! - i rozkazy wykrzykiwane przez Gerarda z pokładu rufowego. "Lydia", idąc teraz pod zwykłymi żaglami, kołysała się łagodnie na martwej fali biegnącej z baksztagu.

   - Sir, zdaje się , że widzę dym - powiedział Gerard tonem jakby przepraszającym za to, że wraca do tematu lądu. Podał Hornblowerowi swoją lunetę i wskazał ręką przed siebie. Nisko nad horyzontem Hornblower dojrzał przez teleskop coś szarawego pod płatem białej chmury, co mogło być dymem.

   - Hmm - chrząknął. Nauczył się ograniczać możliwie często swoje odezwania do tej monosylaby. Podszedł do fokmasztu od nawietrznej i zaczął piąć się w górę po wantach. Nie był wcale wysportowany i nie bardzo miał chęć wchodzić na maszt, ale trzeba to było zrobić. Miał nieprzyjemną świadomość, że oczy wszystkich na pokładzie, którzy nie byli akurat zajęci, śledzą jego ruchy, toteż mimo że luneta przeszkadzała mu, krępując swobodę ruchów, czuł, że powinien zrezygnować z przejścia przez przełaz marsla i dokonać trudnej sztuki wspięcia się na zewnątrz po podwantach. Nie mógł też sobie pozwolić na pauzę na schwytanie oddechu - mając pod swą komendą kadetów, dla których niczym było przebiec na wyścigi bez przystanku z dna ładowni aż do topu grotmasztu.

   Wspinanie się dłoń za dłonią po wantach bramstengi zmęczyło go porządnie. Ciężko dysząc dotarł na szczyt masztu i usadowił się tak, aby mimo gwałtownego falowania piersi i zdenerwowania, jakie go nagle ogarnęło, móc możliwie pewnie nakierować lunetę. W odległości może piętnastu stóp od Hornblowera okrakiem na noku rei siedział Clay, machając nonszalancko nogami, ale kapitan udał, że go nie widzi. Okręt kołysał się lekko, lecz tam, w górze, ciało kapitana zakreślało wraz ze szczytem masztu duże koło - w górę, w przód, na boki i w dół. Początkowo Hornblower tylko chwilami dostrzegał przez lunetę zarys odległych gór, po jakimś czasie udało mu się jednak utrzymać je coraz dłużej w swoim polu widzenia. Luneta odsłaniała przed nim dziwny krajobraz. Były tam ostre wierzchołki paru wulkanów - dwa, bardzo wysokie, leżały z lewej burty, a obok nich i z prawej strony widniało mnóstwo mniejszych. Wpatrując się w ten widok Hornblower dojrzał kłąb dymu wydobywającego się z jednego wierzchołka - a raczej nie z samego wierzchołka, lecz gdzieś z boku wulkanu. Dym wznosił się wolno ku górze i stapiał z płatem wiszących nad nim białych chmur. Oprócz tego widać było również długie pasmo gór, których szczyty wyglądały na granie skalne, choć samo pasmo zdawało się być łańcuchem wygasłych wulkanów, o ściętych wierzchołkach, zwietrzałych z upływem stuleci; niegdyś, gdy wszystkie wulkany były jeszcze czynne, ten kawałek wybrzeża musiał wyglądać jak diabelska kuchnia. Górne odcinki wierzchołków wulkanów i szczytów górskich miały ciepłoszary kolor z odcieniem różowym, dolne wydały się Hornblowerowi podobne do zielonych wodospadów. Taki wygląd nadała im zapewne roślinność porastająca wąwozy w zboczach gór. Hornblower ustalił z pamięci względne wysokości i położenie wulkanów i z danych tych wykreślił w myśli mapę. Porównał ją z obrazem mapy morskiej, którą miał jakby odbitą w mózgu. Podobieństwo nie uległo wątpliwości.

   - Sir, zdaje się, że dojrzałem kipiel6 - powiedział Clay.

   Hornblower skierował lunetę w dół, ku stopom gór. Rozciągał się tam szeroki, nieprzerwany pas zielonej gęstwiny, z której sterczały małe wulkany. Przesunął lunetę wzdłuż tego pasa tuż przy krawędzi horyzontu i z powrotem. Zdawało mu się, że zobaczył błysk bieli. Szukając ponownie tego miejsca już zwątpił, że coś widział naprawdę, lecz oto miał ją znów w polu widzenia - plamkę bieli, to pojawiającą się, to niknącą mu sprzed oczu.

   - Istotnie. To na pewno kipiel - powiedział i od razu pożałował, że się odezwał. Nie było potrzeby dawać Clayowi żadnej odpowiedzi. Reagując na jego słowa podważał mniemanie o sobie jako o człowieku o kamiennym wprost spokoju. "Lydia" szła wciąż tym samym kursem ku brzegom wyspy. Spoglądając w dół Hornblower widział na dziobówce, sto czterdzieści stóp pod sobą, zabawnie skrócone postacie ludzkie; ślad fali wokół dziobu mówił mu, że okręt robi w tej chwili jakieś cztery węzły. Dopłyną do brzegu jeszcze dobrze przed zmrokiem, zwłaszcza że powiew wiatru może się wzmóc ku wieczorowi. Rozprostował nieco skurczone członki i znów utkwił wzrok w brzegu leżącym przed nim. W miarę upływu czasu dostrzegał coraz więcej białej piany tam, gdzie początkowo widział zaledwie ślad kipieli. Musi to być miejsce, gdzie podpływająca martwa fala rozbija się o pionową skałę i wyrzuca pianę tak wysoko w górę, że mógł ją zobaczyć ze swego miejsca na maszcie. Zaczynał się upewniać, że doprowadził okręt do właściwego celu. Po obu stronach kipieli widać było szeroki pas spokojnej wody, a dalej z każdej strony sterczał średniej wielkości wulkan. Szeroka zatoka z wysepką w połowie wejścia i dwa wulkany po bokach - tak właśnie oznaczona była zatoka Fonseca na mapie morskiej. Hornblower uświadomił sobie nagle z całą ostrością, że drobny błąd popełniony przezeń w nawigacji mógłby ich zaprowadzić o dwieście mil od miejsca, gdzie się teraz znajdowali; na tak usianym wulkanami brzegu jeden odcinek bardzo przypominał drugi. Nawet to, że widział teraz przed sobą zatokę i wyspę, mogło być skutkiem jakiegoś specyficznego ukształtowania wybrzeża. Ponadto nie mógł zbytnio polegać na mapach sporządzonych na podstawie szkiców, które Anson7 zdobył na tych wodach sześćdziesiąt lat temu. Każdy wiedział, co warta jest mapa zrobiona przez jakiegoś diega8, poprawki zaś naniesione na te mapy przez nie znających się na rzeczy kreślarzy z Admiralicji mogły się okazać zupełnie bezwartościowe.

   Gdy jednak dalej obserwował krajobraz, wątpliwości zaczęły się stopniowo rozpraszać. Otwierająca się przed nim zatoka była bardzo duża - druga podobnej wielkości na tym samym wybrzeżu nie mogłaby ujść uwagi marnych tutejszych kartografów. Hornblower ocenił wzrokiem, że wejście, włączając w to wysepki, miało nieco ponad dziesięć mil9 szerokości. W głębi zatoki leżała duża wyspa o typowym dla tego krajobrazu kształcie - stromy okrągły stożek sterczący pionowo z wody. Kapitan nie mógł dojrzeć końca zatoki nawet teraz, gdy okręt był od niej o dziesięć mil bliżej niż w chwili zauważenia tego wejścia.

   - Panie Clay - powiedział Hornblower, będąc na tyle łaskawy, by odjąć lunetę od oczu - może pan już zejść. Proszę przekazać panu Gerardowi pozdrowienia ode mnie i poprosić, żeby posłał całą załogę na obiad.

   - Tak jest, sir - odpowiedział Clay.

   Z faktu przyśpieszenia obiadu o pół godziny załoga zorientuje się teraz, że nadchodzi coś niezwykłego. Oficerowie na okrętach brytyjskich zawsze pilnowali, aby ludzie mieli pełne żołądki, zanim będzie się od nich żądać wysiłku ponad zwykłą miarę.

   Hornblower wrócił do obserwacji ze szczytu masztu. Nie było już wątpliwości, że "Lydia" zmierza do zatoki Fonseca. Wprowadzając okręt wprost do zatoki po jedenastu tygodniach żeglugi z dala od widoku lądu dokonał nadzwyczajnego wyczynu nawigacyjnego, z którego każdy miałby prawo być dumny. Hornblower nie odczuwał jednak dumy. Natura jego nie pozwalała mu się cieszyć z osiągnięcia rzeczy leżących w jego możliwościach; kapitan miał zawsze ambicję dążyć do tego, co niemożliwe; okazać się silnym, małomównym wspaniałym mężczyzną, całkowicie odpornym na jakiekolwiek wzruszenia.

   Na razie nie widać było w zatoce łodzi ani dymów, ani żadnych innych śladów życia. Brzeg, do którego zbliżał się Hornblower - niby drugi Kolumb - mógł być nie zamieszkany. Miał jeszcze conajmniej godzinę na podjęcie decyzji co do dalszego działania. Złożył lunetę, zszedł na dół i świadomie wolnym krokiem udał się na pokład rufowy.

   Przy balustradzie stali Crystal z Gerardem, pogrążeni w ożywionej rozmowie. Niewątpliwie stanęli tak, aby człowiek u steru nie mógł słyszeć, o czym mówią; odesłali też kadeta służbowego na odpowiednią odległość. Ze sposobu, w jaki patrzyli na zbliżającego się kapitana, widać było wyraźnie, że mówili właśnie o nim.

   Podniecenie ich było całkiem zrozumiałe, jeśli zważyło się fakt, że "Lydia" była pierwszym brytyjskim okrętem wojennym, który od czasu podróży Ansona dotarł do hiszpańskiego wybrzeża Ameryki nad Pacyfikiem. Znajdowali się na wodach "przeorywanych" przez sławetny galeon z Acapulco, który z corocznej wyprawy przywoził skarby warte milion funtów; wzdłuż tego wybrzeża kursowały powolne statki kabotażowe przewożące srebro Potosi10 do Panamy. Wyglądało na to, że jeśliby tylko tajne rozkazy będące w posiadaniu kapitana pozwoliły, każdy człowiek załogi mógłby się uważać za posiadacza fortuny w ręku.

   - Panie Gerard, proszę posłać jakiegoś rozgarniętego człowieka z dobrą lunetą na fokmaszt - to było wszystko, co Hornblower powiedział, schodząc na dół.

  

Rozdział III

   W kabinie czekał już posiłek przyniesiony przez Polwheala. Hornblower zastanawiał się przez moment, czy tu w tropiku, i to w samo południe, warto jeść obiad złożony z tłustej solonej wieprzowiny. Nie był wcale głodny, ale chęć zaimponowania stewardowi przemogła brak apetytu spowodowany podnieceniem. Usiadł za stołem i jadł nieprzerwanie przez jakieś dziesięć minut, zmuszając się do połykania obrzydliwych w smaku kęsów. Na dodatek Polwheal śledził każdy jego ruch z pełnym desperacji zainteresowaniem. Pod jego uporczywym spojrzeniem Hornblower wstał i schyliwszy głowę, żeby nie uderzyć o opadający tu nisko pokład, przeszedł do kabiny sypialnej i otworzył biurko.

   - Polwheal! - zawołał

   - Słucham, sir! - odpowiedział Polwheal, pojawiając się błyskawicznie w drzwiach.

   - Wyjmij mój najlepszy mundur i przyszyj do niego nowe epolety. Oczyść białe spodnie - nie, bryczesy, i daj mi moje najlepsze jedwabne białe pończochy i trzewiki z klamrami. A pamiętaj, że klamry mają błyszczeć. I szpadę ze złotą rękojeścią.

   - Tak jest, sir! - odpowiedział Polwheal.

   Wróciwszy do głównej części kabiny Hornblower wyciągnął się na skrzyni pod oknem rufowym i rozłożył tajne rozkazy Admiralicji. Czytał je tyle razy, że treść ich znał już prawie na pamięć, lecz ostrożność kazała mu sprawdzić, czy dobrze rozumie każde słowo. Szczerze mówiąc, były sformułowane w sposób dosyć rozwlekły. Któryś z urzędników Admiralicji musiał puścić wodze fantazji przy ich układaniu. Pierwsze dziesięć ustępów dotyczyło podróży do chwili obecnej; przede wszystkim nakazywały działać w jak największej tajemnicy, tak aby do Hiszpanii nie dotarła najmniejsza wzmianka o zbliżaniu się brytyjskiej fregaty do wybrzeży Pacyfiku objętych hiszpańskim władaniem. "W związku z tym prosimy i nakazujemy" w czasie trwania podróży możliwie jak najmniej wyglądać lądu i "niniejszym zabraniamy panu absolutnie" zbliżać się po wejściu na Pacyfik w zasięg widzenia lądu aż do momentu przybycia do ujścia zatoki Fonseca. Hornblower wypełnił rozkazy co do joty, chociaż w całej Admiralicji niewielu było kapitanów, którzy potrafiliby dokonać i dokonaliby tego. Doprowadził swój okręt z Anglii aż do tego miejsca nie widząc w ogóle lądu, z wyjątkiem przelotnego rzutu oka na przylądek Horn. Gdyby jednak tydzień temu zgodził się na ustalenie kursu okrętu według propozycji Crystala, "Lydia" wpływałaby teraz do Zatoki Panamskiej, kompletnie zaprzepaściwszy szansę zachowania swego rejsu w tajemnicy.

   Hornblower oderwał myśli od sporu, jaki wynikł wówczas na temat deklinacji magnetycznej na tych wodach, o którą należało poprawić wskazania kompasu i zmusił się do dalszego studiowania rozkazów. "Prosimy i nakazujemy niniejszym" natychmiast po dotarciu do zatoki Fonseca zawrzeć sojusz z Don Julianem Alvarado, właścicielem wielkiego obszaru ciągnącego się wzdłuż zachodniego wybrzeża zatoki. Don Julian zamierza z pomocą Brytyjczyków wzniecić powstanie przeciw monarchii hiszpańskiej. Hornblower ma przekazać mu pięćset muszkietów i bagnetów, pięćset pasów z ładownicami i milion sztuk amunicji do broni ręcznej, które otrzymał w Portsmouth, i ma uczynić wszystko, co uważa za słuszne, aby zapewnić powstaniu powodzenie. Gdyby uznał za rzecz konieczną, może przekazać powstańcom jedno lub więcej dział stanowiących wyposażenie okrętu; lecz powierzone mu pięćdziesiąt tysięcy gwinei w złocie ma pod karą oddania go pod sąd wojenny wypłacić dopiero wówczas, gdy się okaże, że bez tej pomocy powstanie upadanie. Ma wspomagać powstańców, na ile to będzie w jego mocy, i nawet uznać zwierzchnictwo Don Juliana Alvarado nad całym podbitym w przyszłości przez niego terytorium, pod warunkiem że w zamian za to Don Julian zwiąże się układami handlowymi z królem Brytanii.

   Wzmianka o układach handlowych podziałała widocznie na wyobraźnię urzędnika Admiralicji, gdyż w następnych dziesięciu akapitach górnolotnym stylem rozwodził się szcz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin