Cecil Scott Forester - Hornblower 09 - Z podniesioną banderą.doc

(925 KB) Pobierz

C. S. FORESTER

Z podniesioną banderą

„WYDAWNICTWO MORSKIE” GDAŃSK

„TEKOP” GLIWICE

1991

Tytuł oryginalu angielskiego

Flying Colours

Tłumaczyła z angielskiego Henryka Stępień

Redaktor Alina Walczak

Opracowanie graficzne Erwin Pawlusiński Ryszard Bartnik

Korekta Teresa Kubica

© Copyright for the Polish edition, by Wydawnictwo Morskie 1974

ISBN 83-85297-56-1

Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991

we współpracy z

„Tekop” Spółka z o.o. Gliwice

Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1723/k

 

Rozdział I

   Kapitan Hornblower przechadzał się tam i z powrotem wzdłuż odcinka wałów Rosas strzeżonego po obu stronach przez dwóch wartowników z naładowanymi muszkietami, a przydzielonego mu przez komendanta na spacery. W górze świeciło jasno jesienne śródziemnomorskie słońce, zawieszone na błękitnym śródziemnomorskim niebie, oświetlające śródziemnomorski szafir zatoki Rosas — niebieską wodę obramowaną bielą, tam gdzie drobne fale rozbijały się o złocisty piasek i szarozielone urwisko. Nad jego głową łopotała trójkolorowa flaga Francji, czarna na tle słońca, głosząc światu, że Rosas jest w rękach Francuzów, a kapitan Hornblower w niewoli. O niespełna pół mili od miejsca wyznaczonego mu na przechadzkę leżał pozbawiony masztów wrak jego okrętu, „Sutherlanda”, osadzony na brzegu, aby nie zatonął, w prostej zaś linii za nim stały na kotwicach cztery liniowce, które go pokonały. Spoglądając przez zmrużone powieki i z żalem myśląc o utraconej lunecie, mógł stwierdzić z tej odległości, że nie są zdatne do żeglugi i że prawdopodobnie nie zostaną nigdy doprowadzone do tej zdatności. Nawet dwupokładowiec, który wyszedł z boju z nietkniętymi masztami, musiał co dwie godziny wprawiać w ruch swoje pompy, by utrzymywać się na wodzie, a na pozostałych trzech okrętach nie zdołano jeszcze ustawić nowych masztów na miejsce utraconych w bitwie. Francuzi to banda niemrawych szczurów lądowych, jak można by mniemać po siedemnastu latach ich klęsk na morzu i sześciu latach nieprzerwanej blokady.

   Byli dla niego słodcy jak lukrecja i wychwalali go na swą francuską modłę za „wspaniałą obronę” po „śmiałej inicjatywie” rzucenia swego okrętu między ich cztery a Rosas, gdzie tamte chciały się schronić. Wyrażali najwyższą radość, że jakimś cudem uszedł bez szwanku z bitwy, w której dwie trzecie jego ludzi zginęło lub odniosło rany. Ale rabowali w swój zwykły sposób, który sprawiał, że siły zbrojne cesarstwa były znienawidzone w całej Europie. Przetrząsali kieszenie nawet rannym, jęczącymi stosami zalegającym pokłady „Sutherlanda”. Przy pierwszym spotkaniu z Hornblowerem ich admirał wyraził zdziwienie, że nie nosi szpady, którą odesłał mu z powrotem w uznaniu waleczności; a gdy Hornblower odrzekł, że od momentu jej oddania już jej więcej nie zobaczył, zarządził rewizję na swoim okręcie flagowym. Szpada leżała w jakimś kącie, z zaszczytną dedykacją wciąż widoczną na klindze, lecz z rękojeścią, gardą i pochwą odartą ze złoceń. Admirał roześmiał się tylko z tego i ani mu się śniło nakazać poszukiwania złodzieja; dar Funduszu Patriotycznego zwisał więc dalej u boku Hornblowera z nagą głowicą brzeszczotu, wystającą z pochwy pozbawionej ozdób ze złota, kości słoniowej i pereł.

   Żołnierze i marynarze francuscy, którzy zajęli zdobyty okręt, zrywali nawet okucia mosiężne; obżerali się niezbyt apetycznymi zapasami w sposób zdradzający, jak mizerne racje żywności przyznawano ludziom bijącym się za cesarstwo — ale tylko paru spiło się do nieprzytomności rumem z baryłek. Wobec podobnej pokusy (na jaką nie wystawiłby swych ludzi żaden oficer brytyjski) marynarze angielscy piliby tak długo, aż dziewięć dziesiątych doszłoby do stanu kompletnego zamroczenia lub wdałoby się w zażartą bijatykę. Oficerowie francuscy zwrócili się do jeńców ze zwykłym apelem, by wstąpili w szeregi francuskie, do armii lub marynarki wojennej, kusząc jak zawsze obietnicami dobrego traktowania i regularnej wypłaty żołdu. Hornblower był dumny, że ani jeden z jego załogi nie dał się zwieść tym obietnicom.

   W rezultacie nieliczni zdrowi marynarze marnieli teraz zamknięci w jednym z pustych magazynów fortecy, pozbawieni tytoniu, rumu i świeżego powietrza, co dla większości z nich było piekłem. Ranni — a było ich stu czterdziestu pięciu — gnili w wilgotnych kazamatach, gdzie gangrena i gorączka miały wkrótce położyć kres ich życiu. W pojęciu praktycznych Francuzów byłoby głupotą ze strony ubogiej armii katalońskiej, która niewiele zdolna była zrobić nawet dla swoich własnych ludzi, poświęcać cokolwiek ze swych zapasów dla tych rannych, którzy — gdyby przeżyli — staliby się nieznośną kulą u nogi.

   Z ust Hornblowera wyrwał się cichy jęk. On sam miał dla siebie pokój, człowieka do obsługi, mógł korzystać ze świeżego powietrza i światła słońca, gdy tymczasem ci biedacy cierpieli wszelkie męki odosobnienia — nawet tych paru jego oficerów, którzy wyszli cało z bitwy, umieszczono w więzieniu miejskim. Podejrzewał co prawda, że jemu gotowano odmienny los. W czasie tych sławnych dni, gdy dowodząc „Sutherlandem” zdobył sobie, sam o tym nie wiedząc, przydomek „Postrachu Morza Śródziemnego”, udało mu się rozbić baterię w Llanzy podprowadzając w jej pobliże swój okręt pod trójkolorową banderą. Był to prawnie usankcjonowany „ruse de guerre”1, mający wiele precedensów w historii, lecz rząd francuski uznał to widocznie za pogwałcenie prawa wojennego. Jako jeniec zostanie zabrany przez najbliższy konwój do Francji lub Barcelony, żeby tam stanąć przed sądem wojennym. Bonaparte na pewno może kazać go rozstrzelać, kierowany z jednej strony osobistą urazą, a z drugiej chęcią dostarczenia Europie bardzo przekonywającego dowodu brytyjskiej dwulicowości i perfidii. Od wczoraj czy przedwczoraj Hornblower miał wrażenie, że to wszystko czyta z oczu swych strażników.

   Upłynęło już dostatecznie dużo czasu, aby wieść o zdobyciu „Sutherlanda” dotarła do Paryża i aby odpowiednie rozkazy Bonapartego zostały przekazane do Rosas. „Moniteur Universal” wybuchnął pewnie triumfalnym peanem, oznajmiając całemu kontynentowi, że strata okrętu liniowego jest oczywistym dowodem chylenia się Anglii ku upadkowi, jak niegdyś Kartaginy; za miesiąc lub dwa ukaże się przypuszczalnie wzmianka, że zdradziecki sługa perfidnego Albionu spotkał się z zasłużoną karą pod murem Vincennes lub Montjuich.

   Hornblower chrząknął nerwowo; bał się, że ogarnie go strach i był zaskoczony, że tak nie jest. Myśl o takim nagłym i nieuniknionym końcu nie zatrwożyła go bardziej niż niejasne przeczucia, gdy rzucił się w bój na pokładzie rufowym swojego okrętu. W gruncie rzeczy potrafił znaleźć w niej niemal ulgę, jak w czymś co położy kres troskom o jego żonę Marię, pozostawioną w ciąży, udrękom zazdrości i tęsknocie za Lady Barbarą, która poślubiła jego admirała; w oczach Anglii uznany zostanie za męczennika, a wdowie po nim przysługiwać będzie renta. Byłby to więc zaszczytny koniec, który mężczyzna powinien przyjąć z wdzięcznością — szczególnie człowiek typu Hornblowera, utrzymujący samego siebie w stanie uporczywego i bezpodstawnego braku wiary we własne zdolności i obawy przed zawodową kompromitacją i ruiną.

   Byłby to również koniec niewoli. Hornblower już raz spędził jako jeniec dwa ponure lata w Ferrol, lecz z upływem czasu zapomniał o nich, aż znowu znalazł się w podobnej sytuacji. Ponadto wtedy nie zaznał był jeszcze swobody, jaką daje własny pokład rufowy, i nie zakosztował smaku nieograniczonej wolności — największej na świecie — wolności kapitana okrętu. Teraz więzienie było dla niego torturą, mimo że pozwalano mu patrzeć na niebo i morze. Hornblower wściekał się przeciwko swemu odosobnieniu jak lew zamknięty w klatce i miotający się za jej prętami. Miał dość zamknięcia. Zacisnął pięści i tylko siłą powstrzymał się, by nie wyrzucić ich w górę gestem rozpaczy.

   Potem opanował się, urągając sobie w duchu za dziecinną słabość. By oderwać się od tych myśli, popatrzył znowu na szafirowe morze, które kochał, na sznur czarnych sylwetek kormoranów na tle szarego zbocza i na mewy krążące pod błękitem nieba. W odległości pięciu mil widział marsie „Cassandry”, fregaty jego królewskiej mości, pilnującej dniem i nocą czterech francuskich okrętów, stłoczonych w zatoce pod osłoną dział Rosas, a za nimi dostrzegał bombramsle „Plutona” i „Caliguli” (admirał Leighton, niegodny małżonek jego ukochanej Barbary, żeglował pod swoją flagą na „Plutonie”, ale on nie chciał się teraz trapić tą myślą) czekających z zaatakowaniem okrętów, które wzięły go w niewolę, aż przybędą posiłki floty śródziemnomorskiej. Mógł polegać na Brytyjczykach, że pomszczą jego klęskę. Martin, wiceadmirał dowodzący eskadrą blokującą Tulon, dopilnuje, aby Leighton nie sfuszerował tego ataku nawet przy największej sile dział Rosas.

   Powiódł wzrokiem wzdłuż szańców, po zainstalowanych tam masywnych działach dwudziestoczterofuntowych. Narożniki bastionów dźwigały ogromne czterdziestodwufuntówki. Przechylił się przez parapet i spojrzał w dół; ściana o wysokości dwudziestu pięciu stóp opadała pionowo do dna fosy, wzdłuż którego biegła linia mocnej palisady, nie do zniszczenia przez armię oblężniczą bez podkopania się aż do skraju fosy. Żaden pospieszny, zaimprowizowany atak nie zdobędzie cytadeli Rosas. Dwudziestu wartowników chodziło po wałach odmierzonym krokiem; po przeciwległej stronie widział potężne wrota ze spuszczoną kratą, gdzie setka żołnierzy straży głównej była zawsze w pogotowiu dla odparcia niespodziewanego ataku, który mógłby ujść uwagi tych dwudziestu na wałach.

   W dole, w samym sercu fortecy, kompania piechoty odbywała musztrę — przenikliwe słowa komendy dobiegały aż do niego. Wydawano ją po włosku; Bonaparte usiłował podbić Katalonię głównie przy pomocy cudzoziemskich sprzymierzeńców swego cesarstwa, Włochów, Neapolitańczyków, Niemców, Szwajcarów, Polaków. Żołnierze nie potrafili uformować równych szeregów; odziani byli w łachmany, ale nawet te łachmany nie miały jednolitego wyglądu — były białe, niebieskie, szare lub brązowe, zależnie od tego, czym dysponowały magazyny, z których je kiedyś pobrano. Biedacy, byli też na pół zagłodzeni. Spośród pięciu czy sześciu tysięcy stacjonujących w Rosas do pełnienia służby wojskowej można było przeznaczyć tylko tych, których oglądał w tej chwili; reszta grasowała po okolicy w poszukiwaniu żywności — Bonapartemu nie postało nawet w głowie starać się o zaprowiantowanie ludzi, których zmuszał do służenia sobie, zresztą i z żołdem zalegał po roku i więcej. Zdumiewająca rzecz, że jego zrujnowane cesarstwo utrzymywało się tak długo — był to najoczywistszy dowód nieudolności tych państw, które się z nim zmagały. Tam, po przeciwległej stronie półwyspu, cesarstwo francuskie zbierało w tej chwili wszystkie swe siły przeciwko człowiekowi prawdziwie uzdolnionemu i armii, która wie, co to dyscyplina. Od wyniku tej bitwy zależą losy Europy. Hornblower był przekonany, że czerwone mundury pod wodzą Wellingtona odniosą pełne zwycięstwo; byłby tego równie pewien, gdyby Wellington nie był bratem jego ukochanej Lady Barbary.

   Wzruszył ramionami. Nawet Wellington nie zdruzgoce cesarstwa francuskiego tak szybko, by uchronić go przed sądem i egzekucją. Skończył się zresztą czas przeznaczony na codzienną przechadzkę. Następnym punktem w monotonnym programie dnia będzie wizyta u chorych w kazamatach, potem u jeńców trzymanych w byłym magazynie — komendant dał mu na to łaskawie po dziesięć minut — po czym zostanie zamknięty w pokoju, gdzie będzie próbował czytać od nowa którąś z pół tuzina książek będących w posiadaniu garnizonu Rosas lub chodził z kąta w kąt, trzy kroki tam i trzy z powrotem, by rozmyślać o Marii i o dziecku, które miało przyjść na świat na Nowy Rok, i torturować się wspomnieniami o Lady Barbarze.

  

Rozdział II

   Tej nocy Hornblower ocknął się nagle, zastanawiając się, co mogło wyrwać go ze snu. W chwilę później usłyszał znowu ten odgłos. Był to stłumiony huk działa nad pomieszczeniem, w którym się znajdował. Z biciem serca porwał się z łóżka, lecz zanim jego stopy dotknęły podłogi, w całej twierdzy zawrzało. W górze grzmiały armaty, gdzieś poza twierdzą waliły setki dział; przez zakratowane okna pokoju wdarła się nikła poświata od błysków ognia odbitych od nieba. Tuż za drzwiami warczały bębny i grały sygnałówki, wzywając garnizon pod broń. — dziedziniec napełnił się tupotem podkutych butów uderzających o kocie łby bruku.

   Ta ogłuszająca kanonada artyleryjska mogła znaczyć tylko jedno. Pod osłoną ciemności flota wśliznęła się do zatoki i teraz słyszał huk salw burtowych ostrzeliwujących zakotwiczone okręty. O pół mili od niego toczyła się wielka bitwa morska, a on nic z tego nie widział. To go doprowadzało do szału. Chciał zapalić świecę, ale trzęsące się ręce nie potrafiły skrzesać ognia. Cisnął pudełko z hubką i krzesiwem na podłogę, wciągnął po omacku mundur, spodnie i buty, a potem zaczął bębnić wściekle pięściami w drzwi. Wiedział, że postawiony przy nich wartownik jest Włochem, a sam nie mówił po włosku, znał tylko biegle hiszpański i marnie francuski.

   — Officier! Officier! — zawołał; usłyszał wartownika wzywającego sierżanta straży i miarowe stąpanie sierżanta. Przycichł już bowiem rumor towarzyszący załodze garnizonu zbierającej się na wezwanie pod broń.

   — Czego pan chce? — zapytał sierżant przez drzwi; przynajmniej tak się Hornblower domyślał, gdyż nie rozumiał, co tamten mówi.

   — Officier! Officier! — darł się Hornblower dalej, waląc pięściami w ciężkie drzwi. Artyleria wciąż biła. Nie przestał bębnić, aż usłyszał zgrzyt klucza w zamku. Drzwi otwarły się i Hornblower zamrugał oślepiony blaskiem pochodni świecącej mu prosto w oczy. Młody oficer w zgrabnym białym uniformie stał między sierżantem a wartownikiem.

   — Qu'est-ce-que monsieur desire? — spytał. Ten przynajmniej rozumiał po francusku, chociaż wymowę miał marną. Szukając słów Hornblower wyjaśniał w języku, którym nie przywykł mówić, o co mu chodzi.

   — Chcę widzieć! — wyjąkał. — Chcę widzieć bitwę. Niech mi pan pozwoli wyjść na wały.

   Młody człowiek z żalem potrząsnął głową; podobnie jak inni oficerowie garnizonu współczuł angielskiemu kapitanowi, który — jak wieść niosła — miał być wkrótce odstawiony do Paryża i rozstrzelany.

   — To jest wzbronione — odparł.

   — Nie ucieknę — zapewniał Hornblower; desperackie podniecenie rozwiązało mu język. Słowo honoru… przysięgam! Niech pan idzie ze mną, ale proszę pozwolić mi zobaczyć. Chcę widzieć.

   Oficer zawahał się.

   — Nie mogę zejść z mego posterunku — odpowiedział.

   — Więc niech mi pan pozwoli iść samemu. Przysięgam, że pozostanę na wałach i nie będę próbował ucieczki.

   — Słowo honoru? — zapytał oficer.

   — Słowo honoru. Dziękuję, sir.

   Oficer odstąpił na bok, a Hornblower wypadł z pokoju jak strzała, wybiegł krótkim korytarzem na dziedziniec, skąd po pochyłości muru dostał się na bastion od strony morza. W tejże chwili zainstalowana tam czterdziestodwufuntówka wystrzeliła z ogłuszającym hukiem, i długi język pomarańczowego płomienia nieomal go oślepił. W ciemnościach spowił go gryzący dym prochowy. Nie zauważony przez nikogo z obsługi dział zbiegł po stromych schodach na mur osłonowy, gdzie z dala od armat mógł patrzeć nie będąc oślepiany.

   Zatoka Rosas cała iskrzyła się od błysków wystrzałów. Pięć razy z rzędu w regularnych odstępach czasu buchnął czerwony ogień salw burtowych, za każdym razem oświetlając majestatyczny okręt sunący prosto obok zakotwiczonych jednostek francuskich. To był „Pluto”, Hornblower rozróżnił jego trzy pokłady, banderę na gaflu, flagę admiralską na bezanie, postawione marsie i zwiniętą resztę płócien. Jest tam Leighton, chodzi po swoim pokładzie rufowym — myśli może o Lady Barbarze. A ten drugi, za rufą „Plutona”, to „Caligula”. Bolton stąpa ciężko po pokładzie upojony hukiem swoich salw burtowych. Strzelają szybko i sprawnie — Bolton to dobry kapitan, chociaż ma braki w edukacji. Słowa „Oderint, dum metuant”2 — dewiza cezara Caliguli — wyryte złotymi literami w poprzek rufy „Caliguli”, nic mu nie mówiły, póki Hornblower nie przetłumaczył i nie wyjaśnił mu ich znaczenia. Może właśnie w tej chwili pocisk francuski obtłukuje i miażdży te litery.

   Lecz eskadra francuska odpowiadała ogniem ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin