David Morrell -- Rambo pierwsza krew I.doc

(528 KB) Pobierz

 

David Morrell

 

 

 

Pierwsza krew

(Przełożył Robert Stiller)

 


Philipa Klassa i Williama Tenna

każdemu z nich na swój sposób.

 

 

W tym kraju zaś pamięci Marka Wydmucha

znawcy i miłośnika zarówno arcydzieł

jak horroru i literatury sensacyjnej

który nie dożył realizacji tej książki

wspólnie nas cieszącej poświęca

Tłumacz


CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Nazywał się Rambo i był sobie po prostu, na oko sądząc, pierwszym lepszym chłopakiem, kiedy tak stał przy pompie stacji benzynowej na przedmieściach Madison wstanie Kentueky. Miał długą i gęstą brodę, włosy mu zwisały za uszy i aż po szyję, a wyciągnięta dłoń z odstawionym kciukiem pokazywała, że chce być podwieziony samochodem, który właśnie zatrzymał się przy pompie. Kto by go tam zobaczył, wspartego jednym biodrem, z butelką Coli W ręku i zwiniętym śpiworem przy butach, na smołowanej nawierzchni, nie domyśliłby się, że nazajutrz, we wtorek, będzie go ścigać prawie cała policja z Basalt County. A już na pewno by nie przewidział, że nim upłynie czwartek, będzie uciekał przed Gwardią Narodową stanu Kentueky oraz policją sześciu hrabstw i mnóstwem obywateli lubiących sobie postrzelać. Ale też widząc go tak po prostu, obdartego i zakurzonego, przy pompie benzynowej, nikt by się nie domyślił, jakiego to rodzaju chłopakiem jest Rambo, ani od czego wszystko to się za niedługą chwilę rozpocznie.

Ale Rambo już wiedział, że będzie kłopot. I to duży kłopot, jeśli ktoś nie będzie uważał.

Samochód, którym chciał dostać lifta, omal go nie przejechał ruszając spod pompy. Obsługant ze stacji wepchnął do kieszeni kwit i książeczki z premiowymi znaczkami, zaśmiał się, patrząc na ślady opon na gorącej smole u samych stóp chłopaka. Równocześnie wóz policyjny zjechał z drogi na bok, w jego kierunku, i Rambo zesztywniał, widząc, że znów rozpoczyna się znana mu procedura. Nie, na Boga. Dość. Tym razem już nie będą mi rozkazywać.

Wielki samochód miał na sobie oznakowanie: SZEF POLICJI. MADISON. Zatrzymał się koło niego, z rozkołysaną anteną, i siedzący w środku policjant wychylił się przez puste siedzenie, otworzył drzwi po prawej. Przyjrzał się zabłoconym butom, wymiętym dżinsom o wystrzępionych brzegach, z łatą na udzie, niebieskiej trykotowej koszulce, poplamionej czymś wyglądającym na zaschłą krew, i skórzanej kurtce. Dłużej zatrzymał się na brodzie i zapuszczonych włosach. Coś mu się nie podobało, ale nie to. Coś innego, nie mógł sobie jasno uświadomić. - No dobra, wskakuj- powiedział.

Ale Rambo się nie poruszył.

- Powiedziałem, wskakuj - powtórzył-tamten. - Pewnie ci strasznie gorąco w tej kurtce.

Ale Rambo tylko pociągnął troszkę Coli, spojrzał w obie strony wzdłuż drogi, na przejeżdżające samochody, popatrzył w dół na wychylonego policjanta i stał dalej, jak przedtem.

- Słuch ci nie dopisuje? - rzekł policjant. - Wsiadaj tu, zanim się zirytuję.

Rambo przyglądał mu się tak samo, jak tamten jemu: niski i krępy za kierownicą, zmarszczki wokół oczu i lekkie ślady jak po ospie na policzkach, nadające im fakturę postarzałego drewna.

- Nie gap się na mnie - rzekł policjant.

Ale Rambo wciąż mu się przypatrywał: szary mundur, koszula pod szyją rozpięta, krawat rozluźniony, przód koszuli wilgotny i ciemny od potu. Rambo nie mógł dojrzeć, mimo że się starał, jakiego rodzaju ma broń. Policjant nosił kaburę po lewej stronie, dalszej od pasażera.

- Powiedziałem ci - rzekł policjant. - Nie lubię, jak mi się przypatrywać.

- A kto lubi?

Rambo jeszcze raz się rozejrzał, potem sięgnął po śpiwór. Kiedy wsiadał, położył go między sobą a policjantem.

- Długo czekałeś? - zapytał policjant.

- Godzinę. Odkąd przyszedłem.

- Mógłbyś czekać o wiele dłużej. Ludzie się tu na ogół nie zatrzymują dla stopowicza. Zwłaszcza jeśli tak wygląda jak ty. Prawo tego zabrania.

- Wyglądać jak ja?

- Nie bądź taki dowcipny., Powiedziałem ci, że prawo zabrania autostopu. Zbyt często ludzie zatrzymują się po drodze, żeby zabrać jakiegoś młodziaka, i wychodzą z tego obrabowani albo i zabici. Zamknij te drzwi.

Rambo nie śpiesząc się pociągnął Coli i dopiero wtedy wypełnił, polecenie. Spojrzał na benzyniarza, który wciąż stał przy pompie i szczerzył zęby, kiedy policjant wjechał w pasmo ruchu i ruszył do centrum.

- Nie ma strachu - rzekł Rambo do policjanta.-Nie zamierzam cię obrabować.

- Bardzo śmieszne. Jeżeli przypadkiem nie widziałeś znaku na drzwiach, to jestem tu szefem policji. Teasle. Wilfred Teasle. Ale to ci chyba wiele nie powie.

Przejechał główne skrzyżowanie na żółtym świetle. Po obu stronach ulicy, jak okiem sięgnąć, tłoczyły się sklepy: drogeria, bilard, broń i wędki, tuziny innych. Ponad nimi, daleko na horyzoncie, piętrzyły się góry, wysokie i zielone, tu i ówdzie tknięte czerwienią i żółcią, tam gdzie liście zaczynały umierać.

Rambo patrzył, jak cień od chmury przesuwa się po górach. Usłyszał, że Teasle go pyta.

- Dokąd zmierzasz?

- Czy to ważne?

- Nie. Jak się zastanowić, to mnie chyba też wiele nie powie. Ale tak czy owak - dokąd zmierzasz?

- Może do Louisville.

- A może nie.

- Owszem.

- Gdzie spałeś? W lesie?

- Owszem.

- Teraz to chyba dość bezpieczne. Noce już są chłodniejsze i żmije wolą siedzieć w norach niż wychodzić na polowanie. Mimo to możesz kiedyś znaleźć w łóżku partnerkę, spragnioną twojego ciepła. (Przejechali koło myjni samochodów, sklepu A&P, hamburgerowni z podjazdem i wielkim znakiem Dr Peppera w oknie. - Popatrz na ten ohydny zajazd - powiedział Teasle. - Postawili to na głównej ulicy i od tego czasu nic tylko te szczeniaki parkują, trąbią i śmiecą po chodnikach. Rambo sączył swą Colę.

- Ktoś z miasta cię tu podwiózł? - zapytał-Teasle.

- Przyszedłem pieszo. Ruszyłem o świcie.

- Współczuję. Przynajmniej ja cię kawałek podrzucę, nie?

Rambo się nie odezwał. Już wiedział, co teraz nastąpi. Przejechali przez most i za rzekę, na centralny plac miasta, gdzie w prawym końcu widniał stary kamienny gmach sądu, a po bokach tłoczyły się znowu sklepy.

- Tak, nasz posterunek jest tam, koło sądu - rzekł Teasle. Ale pojechał prosto na plac i dalej ulicą, aż wokół nich były już tylko domy, najpierw porządne i zamożne, później szare i spękane budy z desek, przed którymi bawiły się w-kurzu dzieci. Następnie pod górę, między dwiema skałami na równinę, gdzie nie było już wcale domów, tylko pola niskiej kukurydzy brązowiejącej w słońcu. I zaraz za tablicą, na której widniał NAPIS WYJEŻDŻASZ Z MADISON. JEDŹ OSTROŻNIE zjechał na wyżwirowane pobocze.

- Uważaj na siebie-powiedział.

- I nie szukaj guza - rzekł Rambo. - Czy nie taki jest dalszy tekst?

- Bardzo dobrze. Widzę, że już tu byłeś. Wobec tego nie muszę tracić czasu na wyjaśnianie ci, że faceci tak wyglądający jak ty mają skłonności do rozrabiania. - Podniósł śpiwór z miejsca, gdzie Rambo go położył, umieścił mu go na kolanach i sięgnął poprzez Ramba, żeby otworzyć mu drzwi. - Pamiętaj, żebyś na siebie dobrze uważał.

Rambo nie śpiesząc się wysiadł. - Do zobaczenia - powiedział i lekko zatrzasnął drzwi.

- Nie - odpowiedział Teasle przez opuszczone okno po jego stronie. - Chyba się już nie zobaczymy.

Podjechał kawałek, zawrócił i ruszył do miasta, zatrąbiwszy kiedy go mijał.

Rambo przyglądał się, jak samochód znika za pochyłością drogi między dwiema skałami. Wysączył resztkę swej Coli, butelkę cisnął do rowu i zarzuciwszy sobie pas od śpiwora na ramię skierował się do miasta.

 

Powietrze było lepkie od frytury. Rambo patrzył, jak starsza kobieta za ladą zerka dołem swych dwuogniskowych szkieł na jego ubranie, włosy i brodę.

- Dwa hamburgery i Cola - zamówił.

- Na wynos - usłyszał za sobą głos.

Spojrzał na odbicie w lustrze za ladą i zobaczył, że Teasle wypełnia sobą wejście, trzyma otworem siatkowe drzwi i puszcza je, tak że się głośno zatrzasnęły. - I zrób to jak najszybciej Merle, dobrze? powiedział Teasle. - Temu chłopakowi się bardzo śpieszy.

W lokalu było niewielu gości, siedzieli przy kontuarze i w niektórych przegródkach. Rambo widział ich odbicia w lustrze, kiedy przestali żuć i spojrzeli na niego. Ale Teasle oparł się zaraz o szafę grającą przy wejściu i nie zapowiadało się nic poważnego, więc zajęli się znów jedzeniem.

Kobieta za barem stała przechyliwszy w bok siwą głowę, jakby zdziwiona.

- A wiesz, Merle, póki to przygotujesz, napiłbym się tak raz dwa kawy - powiedział Teasle.

- Proszę bardzo, Wilfredzie - odrzekła, wciąż zaskoczona, i poszła nalać mu kawy.

Rambo został i przyglądał się w lustrze, jak Teasle mu się przygląda; Teasle miał znaczek Legionu Amerykańskiego wpięty po stronie przeciwnej niż oznaka służbowa. Ciekawe, z której wojny, pomyślał Rambo. Na drugą .światową jesteś chyba trochę za młody.

Obrócił się na stołku twarzą do niego. - Korea? - spytał, pokazując na znaczek.

- Zgadza się - odpowiedział mu sucho Teasle.

I dalej się wpatrywali w siebie.

Rambo przeniósł oczy na lewy bok szeryfa i na jego broń. Zdziwił się, że to nie zwykły rewolwer policyjny, tylko pistolet półautomatyczny. Po dużej kolbie poznał, że to Browning kalibru 9 mm. Sam kiedyś takiego używał. Rozmiar kolby wynikał stąd, że mieści się w niej magazynek na trzynaście naboi, a nie-siedem czy osiem jak zwykle. Nie rzucisz tym człowieka na wznak od jednego strzału, ale możesz go ciężko nadszarpnąć, po czym dwoma następnymi wykończyć jeszcze ci zostanie dziesięć naboi dla kolejnych pacjentów. Rambo musiał przyznać, że Teasle nosi go też pierwszorzędnie. Ma wzrost metr sześćdziesiąt osiem, może metr siedemdziesiąt i tak niedużemu facetowi pistolet tych rozmiarów powinien źle wisieć, a tak nie jest. Jednak musi to być kawał chłopa, żeby miał chwyt do tej kolby, pomyślał Rambo. Po czym spojrzał na dłonie szeryfa i zdziwiła go ich wielkość.

- Ostrzegałem cię, żebyś się nie gapił - rzekł Teasle. Wsparty o szafę grającą odlepił sobie mokrą koszulę od piersi. Lewą dłonią wyjął papierosa z paczki w jej kieszeni, zapalił go, łamiąc na pół drewnianą zapałkę i zachichotał, potrząsając w rozbawieniu głową, gdy szedł do lady i uśmiechnął się z góry do siedzącego Ramba.

- No, aleś mnie nabrał, co? - powiedział.

- Nie miałem zamiaru.

- Oczywiście. Rozumie się, że nie miałeś. A jednak zdołałeś mnie nabrać, co?

Kobieta postawiła przed nim kawę i zwróciła się do Ramba. Jakie to mają być hamburgery? Zwykłe czy z ogródka?

- Co?

- Zwykłe czy z dodatkami?

- Dużo cebuli.

- Proszę bardzo. - Odeszła i zajęła się ich smażeniem.

- Naprawdę, udało ci się - podjął Teasle i znów się dziwnie uśmiechnął. - Fakt, że mnie nabrałeś. - Skrzywił się na widok brudnej waty, wyłażącej z rozdarcia w stołku obok Ramba, i niechętnie usiadł. - Zachowujesz się jak ktoś całkiem bystry. I gadasz tak samo, więc myślałem że do ciebie dotarło. A ty sobie przylazłeś tu z powrotem i strugasz ze mnie wariata: i można by pomyśleć, że wcale nie jesteś bystry. Czy z tobą coś nie w porządku? O to chodzi?

- Chce mi się jeść.

- To akurat mnie w ogóle nie obchodzi - rzekł Teasle, zaciągając się. Papieros nie miał ustnika, więc wypuściwszy dym Teasle zebrał sobie drobinki tytoniu, które mu przylgnęły do warg i języka. Taki jak ty powinien mieć trochę rozumu i śniadanie ze sobą. Na wypadek- pojmujesz? - taki jak tobie się właśnie wydarzył.

Sięgnął po dzbanuszek ze śmietanką, żeby wlać jej sobie do kawy; popatrzył na dno i usta jego przybrały wyraz niesmaku, gdy ujrzał zakrzepłe tam żółte resztki. -Szukasz pracy? - zapytał spokojnie.

- Nie.

- To znaczy, że ją masz.

- Nie. Nie pracuję. Nie mam ochoty.

- To się nazywa włóczęgostwo.

- A nazywaj sobie. Ja to pieprzę.

Dłoń szeryfa huknęła o ladę jak wystrzał. - Uważaj, co mówisz!

Wszystkie głowy targnęły się w jego stronę. Teasle obejrzał się po nich i uśmiechnął, jak gdyby powiedział coś dowcipnego, i pochylił się nisko, żeby upić kawy. - Będą mieli o czym porozmawiać. Uśmiechnął się i znów pociągnął papierosa, po czym zebrał drobinki tytoniu z języka. Żarty się skończyły. - Słuchaj no, ja nie rozumiem. Twój wygląd - ubranie - włosy i w ogóle. Czy nie wiedziałeś, że wracając tu główną ulicą będziesz się rzucał w oczy - niby - jakiś czarny? Moi ludzie dali mi znać przez radio w pięć minut po tym, jak wróciłeś.

- Dlaczego tak późno?

- Język - powiedział Teasle. - Raz cię ostrzegłem.

Wyglądało na to, że jeszcze coś powie, ale kobieta właśnie przyniosła Rambowi na wpół wypełnioną torebkę i rzekła: - Dolar trzydzieści jeden.

- Za co? Za tę odrobinę?

- Przecież miało być z dodatkami.

- Płać i nie gadaj - rzekł Teasle.

Nie wypuściła z rąk papierowej torebki, póki Rambo jej nie zapłacił.

- O kej, idziemy - rzekł Teasle.

- Dokąd?

- Tam, dokąd cię zaprowadzę.- Czterema szybkimi łykami opróżnił filiżankę i położył dwadzieścia pięć centów. - Dziękuję, Merle. - Wszyscy przyglądali się im, kiedy we dwóch szli do drzwi.

- Byłbym zapomniał - rzekł Teasle. - Hej, Merle, jeszcze jedno. Może byś tak oczyściła dno tego dzbanuszka ze śmietanką.

 

Wóz policyjny stał zaraz u wejścia. - Wsiadaj - rzekł Teasle, skubiąc się za przepoconą koszulę - Cholera, gorąco jak na pierwszy października. Nie wiem, jak ty możesz znieść tę ciepłą kurtkę.

- Ja się nie pocę.

Teasle popatrzył na niego. - Rzeczywiście. - Upuścił papierosa w kratkę ścieku u krawężnika i wsiedli. Rambo oglądał sobie ruch i przechodniów. Po - ciemnym barze jasne słońce go raziło w oczy. Przechodzący koło wozu mężczyzna pomachał do szeryfa, a Teasle do niego, po czym odbił od krawężnika i skorzystawszy z przerwy wpadł w ruch. Tym razem jechał prędko.

Minęli sklep żelazny i plac z używanymi samochodami, przejeżdżali obok starców palących na ławkach cygara i kobiet pchających wózki z dziećmi.

- Popatrz, gdzie te kobiety mają rozum- rzekł Teasle.- Żeby w taki upał dzieciaki wyciągać na dwór.

Rambowi nie chciało się spojrzeć, Tylko zamknął oczy i osunął się w tył na oparcie. Kiedy uniósł powieki, wóz gnał pod górę między dwiema skałami i w równe pola, gdzie chyliła się niska kukurydza, obok znaku WYJEŻDŻASZ Z MADISoN. Teasle ostro zahamował na żwirowym poboczu i zwrócił się do niego.

- A teraz- powiedział - żeby to było jasne. Nie życzę sobie w moim mieście chłopaka, co wygląda jak ty i nie pracuje. Ani- się obejrzę, jak przylezie banda takich kumpelków i zacznie podwędzać coś do żarcia, albo kraść, albo puszczać w obieg narkotyki: Już i tak mam ochotę cię przymknąć za kłopot, na jaki mnie naraziłeś. Ale według mnie taki młodziak, jak ty, ma prawo popełnić błąd! Bo niby twój rozsądek jeszcze się tak nie rozwinął jak u starszych, więc biorę na to poprawkę. Ale jak się jeszcze raz wrócisz, to ja cię tak załatwię, że nie będziesz sam wiedział, czy ci dziurę w dupie przebili, czy wydmuchali, czy wrony ją wydziobały. Czy mówię dość prosto, żebyś zrozumiał? Czy to dla ciebie jasne?

Rambo złapał torebkę z jedzeniem, śpiwór i wysiadł.

- Pytałem cię o coś - rzekł Teasle przez otwarte drzwi po stronie pasażera. - Chcę wiedzieć, czy usłyszałeś jak mówię, że masz tu więcej nie wracać.

- Słyszałem. - rzekł Rambo i zatrzasnął drzwi.

- Więc rób, do cholery, co ci kazano!

Teasle nadepnął gaz i wóz policyjny skoczył z pobocza, żwir bryznął, wpadł na gładką, rozprażoną jezdnię. Zawrócił gwałtownie w U z piskiem opon i pognał do miasta. Tym razem już, mijając go, nie zatrąbił.

Rambo patrzył, jak maleje w oczach i znika na pochyłości za dwiema skałami, a gdy już znikł, rozejrzał się po kukurydzianych polach i odległych górach, i białym słońcu w gołym niebie. Usiadł sobie w rowie, wyciągnął się w bujnej, zakurzonej trawie i otworzył papierową torebkę.

Gówno nie hamburger. Prosił o dużo cebuli, a dostał jedno zgniecione pasemko. Plasterek pomidora był cieniutki i żółty. Bułka przesiąkła tłuszczem, a w mięsie pełno wieprzowych chrząstek; Żując niechętnie, podważył wierzch plastikowego kubka z Colą, przepłukał nią usta i połknął. Wszystko przeszło jak słodkawa, wstrętna bryła. Trzeba tej Coli oszczędzać, postanowił, żeby starczyło na oba hamburgery i żeby ich nie musiał smakować.

Uporawszy się z tym, włożył kubek i dwa kawałki woskowanego papieru z hamburgerów do torby i podpalił to wszystko zapałką. Trzymał i przyglądał się, jak płomień ogarnia torebkę, kalkulując, czy blisko mu dojdzie do ręki, zanim będzie ją musiał puścić. Ogień sparzył go w palce i osmalił włoski na grzbiecie dłoni, wtedy upuścił torebkę na trawę i dał się jej spalić na popiół. Po czym rozdeptał popiół butem i sprawdziwszy, czy całkiem zgasło, rozrzucił go. Jezu, pomyślał. Sześć miesięcy temu wrócił z wojny i wciąż się nie pozbył odruchu niszczenia resztek po tym, co zjadł, żeby nie zostawić po sobie śladu.

Potrząsnął głową. To błąd, że pomyślał o wojnie. Z miejsca sobie przypomniał inne wyniesione z niej nawyki: kłopoty z usypianiem, budzenie się na byle odgłos, konieczność sypiania pod gołym niebem, ciągle żywa pamięć o jamie, w której go trzymano jako więźnia.

- Lepiej myśl o czym innym - powiedział na głos i spostrzegł, że mówi sam do siebie. - To jak będzie? Gdzie teraz? - Popatrzył na drogę w stronę miasta, potem na drogę wiodącą precz od miasta i zdecydował się. Chwycił za sznur u śpiwora, zarzucił go sobie na ramię i znów poszedł w kierunku Madison.

U dołu zbocza nachylonego ku miastu drzewa wyznaczały drogę, pół zielone, a pół czerwone, z liśćmi czerwonymi zawsze na gałęziach zwisających po stronie drogi. Od spalin, pomyślał. Tchnienie spalin wcześnie je uśmierca.

Wzdłuż drogi leżały, tu i ówdzie martwe zwierzęta, pewnie pozabijane przez samochody, wzdęte i upstrzone w słońcu od much. Najpierw kot, pręgowany jak tygrys - wyglądał na sympatycznego - potem koker spaniel, a dalej królik, wiewiórka. To również zawdzięczał wojnie. Bardziej zauważał wszystko, co martwe. Nie żeby go przerażało. Po prostu z ciekawości, co spowodowało śmierć.

Mijał je idąc prawą stroną szosy, pokazując odstawionym kciukiem, że prosi o podwiezienie. Na ubraniu miał warstwę żółtego pyłu, długie włosy i brodę skołtunione i brudne, przejeżdżający spoglądali na niego i nikt się nie zatrzymał. Dlaczego nie podciągniesz swego wyglądu? pomyślał. Mógłbyś się ogolić i ostrzyc. Zadbać o ubranie. Od razu by cię podwozili. Właśnie dlatego. Brzytwa to jeszcze jedna rzecz, która by cię zatrzymywała, a na strzyżenie traciłbyś pieniądze, za które można zjeść, a zresztą gdzie się golić? Nie można spać w lesie i wyglądać na jakiegoś tam księcia. Więc po co tak łazić i spać po lasach? Tu zamknęło się w jego myślach błędne koło i znów był na wojnie. Myśl o czymś innym, powiedział sobie. Może by tak zawrócić i odejść? Po co pchać się do tego miasta? Nic takiego tam nie ma. Właśnie dlatego. Mam prawo sam decydować, czy w nim zostanę, czy nie. Nie pozwolę, żeby ktoś za mnie o tym decydował.

Ale ten gliniarz był życzliwszy od innych. Roztropniejszy. Po co mu dogryzać? Posłuchaj go.

Że ktoś do mnie się uśmiecha, wręczając mi torbę z gównem, to jeszcze nie znaczy, że muszę ją przyjąć. Kicham na to, Czy on jest życzliwy. Liczy się to, co robi.

Ale ty naprawdę wyglądasz, jakbyś mógł narobić kłopotów. On ma trochę racji.

No to wyglądam. Już mi się to zdarzyło w piętnastu cholernych miastach. A tu będzie ostatnie. Pierdolę to i nie dam się więcej popychać.

Mógłbyś mu to wyjaśnić, nie? Trochę się wytłumaczyć. Czy zależy ci na rozróbie do której to prowadzi? Żeby coś się zaczęło dziać, tak? Żeby mu pokazać, co potrafisz?

Nie muszę się tłumaczyć jemu i nikomu. Po tym, co przeszedłem, mam już prawo się nie tłumaczyć.

Przynajmniej powiedz mu o swoim odznaczeniu i wiele cię to kosztowało.

Za późno. Nie da rady już powstrzymać umysłu. Ten krąg się musi zamknąć. I znów był na wojnie.

 

Teasle czekał na niego. Przejechał obok chłopaka i zaraz popatrzył w lusterko wsteczne i chłopak był w nim odbity, mały i wyraźny. Ale nie ruszał się. Tylko stał przy drodze, jak przedtem, spoglądając za wozem, stał i tyle, coraz to mniejszy, i przyglądał się odjeżdżającemu.

No, co jest, chłopcze? pomyślał Teasle. No, jazda, zabieraj się stąd.

A chłopak nic. Tylko stał i zmniejszał się w lusterku, patrząc za jego wozem. A potem droga do miasta poszła między skałami w dół i Teasle już go nie widział.

Ty chcesz wrócić, jak Boga kocham! uświadomił to sobie nagle, potrząsając głową i krótko zaśmiawszy się. Ty naprawdę chcesz wrócić.

Skręcił w przecznicę na prawo i podjechał nieduży kawałek wzdłuż domów, obitych szarymi deskami, potem w czyjś wyżwirowany podjazd i cofnąwszy się zaparkował przodem do szosy, z której przed chwilą zjechał. Rozparł się niedbale za kierownicą i zapalił papierosa. Wyraz twarzy tego chłopaka. On całkiem na serio chce wrócić. Teasle nie mógł się z tym pogodzić.

Z miejsca, gdzie zaparkował, widział wszystko, co się dzieje na szosie. Ruch był niewielki, jak zwykle w poniedziałki po południu: chłopak nie przejdzie drugą stroną, skryty za przejeżdżającymi samochodami.

Więc Teasle czekał. Jego ulica stykała się z główną w T. Samochody osobowe i ciężarówki przelatywały w obie strony, za nimi chodnik, dalej rzeka wzdłuż gościńca i za nią stary Pałac Tańców w Madison. Skazany miesiąc temu na rozbiórkę. Teasle przypomniał sobie -jak w czasach szkolnych dorabiał tam w piątkowe i sobotnie wieczory parkując samochody. Kiedyś o mało nie zagrał tam Hoagy Carmichael, ale właściciele mu nie mogli zapewnić dość wysokiej zapłaty.

I gdzie ten chłopak?

Może nie przyjdzie. Może sobie poszedł.

Ale ten wyraz jego twarzy. Na pewno przyjdzie.

Teasle zaciągnął się głęboko papierosem i spojrzał na zielono-brązowe góry tłoczące się na horyzoncie. Nagle chłodny powiew zapachniał kruchymi liśćmi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin