12249.txt

(440 KB) Pobierz
WIESŁAW WERNIC

SŁOŃCE ARIZONY

CZYTELNIK WARSZAWA 1989
ILUSTROWAŁ STANISŁAW ROZWADOWSKI
Redaktor techniczny Alina Szubert-Jaroslawska
i Copyright by Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik Warszawa 1980
ISBN 83-07-01969-9
W samo południe
Niezliczona iloć czynników złożyła się na to, by Daleki Zachód zajšł 
szczególne miejsce w kronikach amerykańskiej kultury. Majestatyczne piękno 
jego położenia i charakter tutejszego osadnictwa zadziwiajšco kontrastowały ze 
stosunkowo jednostajnym obrazem wsi i miast na Północnym Wschodzie, z 
nużšcš monotoniš rodkowego Zachodu i plantacji Południa. Już sam ogrom 
tych przestrzeni i fantastyczne kształty rozpalały ludzkie myli, słowa i czyny. 
Lawina pędzšca do kopalń, do bogatych, żyznych gruntów i do niezwykle 
bujnych drzewostanów wytworzyła różne grupy społeczne, w niczym 
nieprzypominajšce tego społeczeństwa, które powstało na szlakach pochodu do 
doliny Missisipi. Z tego wszystkiego rodził się nowy styl życia.
Na ogromnych przestrzeniach, gdzie gęstoć zaludnienia była niewielka, a 
więzów prawa właciwie nie odczuwano, swobodnie mogły się przejawiać 
prymitywne, anarchistyczne instynkty poszukiwaczy przygód; codziennie 
urozmaicały życie strzelaniny, rabunki i morderstwa. Rozpętana przez 
poszukiwaczy bogactw i odkrywców złóż spekulacja, fortuny powstałe w 
okamgnieniu dzięki popiesznemu podziałowi gruntów federalnych *, budowie 
linii kolejowych i odkryciu nowych skarbów mineralnych, wszystkie te 
niemajšce precedensu zjawiska wstrzšsnęły całym kontynentem wzdłuż i 
wszerz. Pod wieloma względami ten ostatni pęd na zachód wniósł do 
amerykańskiego życia nowy ton. Działalnoć, dynamika i sukces uważane za 
charakterystyczne dla życia na ŤDzikim Zachodzieť, stały się w oczach ludzi 
tęsknišcych do niezwykłych przygód symbolem całej Ameryki."
Od tych pierwszych dni, gdy fala białych osadników płynęła jak lawina ze 
wschodnich stanów Ameryki ku dziewiczym ziemiom odkrytego Dzikiego 
Zachodu", minęło lat kilkanacie. Był rok 1883.
Mimo wiosny wstał dzień niezwykle goršcy, a na dwu krzyżujšcych się 
drogach-ulicach małego miasteczka nie widać było ani jedców, ani 
przechodniów. Okna kilkudziesięciu drewnianych domów zasłonięto solidnymi 
okiennicami bšd też rodzajem rolet z płaskich deseczek połšczonych 
sznurkiem.
Upał doskwierał. Mogło się wydawać, iż okršgłe słupy, podpierajšce spadzisty 
dach werandy jednego z większych budynków, za chwilę zacznš się pocić. 
Daszek rzucał cień na deski werandy, a na tych deskach siedział z nogami 
opuszczonymi ku ziemi mężczyzna w kapeluszu o szerokim rondzie, które 
chroniło mu twarz zarówno przed słońcem, jak przed spojrzeniem wcibskiego 
obserwatora. Ale nikogo w pobliżu nie było.
Tuż obok samotnej postaci spoczywała kurtka ze skóry łosia, nieco zakurzona, 
ale bez dziur i łat, co wiadczyło, że jej włacicielowi musiało się wieć 
niele. 
Mężczyzna miał na sobie bawełnianš koszulę w niebiesko-czarnš kratę, rozpiętš 
pod szyjš, oraz skórzany pas. Przy pasie wisiały dwa futerały od rewolwerów, 
tych wielkich, ciężkich bębenkowców marki colt", prostych w obsłudze i 
niezawodnych w użyciu. Gdy była potrzeba lub jej... nie było. Ale futerały 
wisiały lekko, całkowicie próżne. Obok odpoczywajšcego nie leżała ani nie stała 
oparta o cianę żadna inna broń: rusznica, karabin, strzelba czy automatyczny, 
wielostrzałowy sztucer. Nie było broni również przy łęku siodła karogniadego 
konia, przywišzanego końcami uzdy do jednego ze słupków podpierajšcych 
dach werandy.
Koń grzebał kopytem w czerwonoceglastym pyle drogi, z głowš pochylonš ku 
ziemi przysłoniętej smugš cienia. Zad zwierzęcia lnił blaskiem odbitego słońca 
i pokrywał się kroplami potu. Pot ciekał również po policzkach człowieka, a 
kraciasta koszula przylgnęła mu do pleców. A przecież wystarczyło wstać i 
zrobić kilka kroków, aby znaleć się pod dachem domostwa, w półmrocznej 
sali, gdzie temperatura musiała być o kilka stopni niższa. Sali dostępnej dla 
wszystkich. Nad drzwiami wisiał przecież zachęcajšcy napis, wymalowany 
czerwieniš na desce: Arizonac". Z lewej strony nieznany autor odtworzył 
zielonš farbš potężny, trójramienny kaktus, z prawej  strojnš kolorowymi 
piórami, o brunatnym obliczu, głowę indiańskiego wojownika.
Była to gospoda  restauracja, hotel, a jednoczenie skład najpotrzebniejszych 
przedmiotów codziennego w tych stronach użytku. Nazwa Arizonac" i 
wizerunek kaktusa mówiły dobitnie każdemu, kto znał się na rzeczy, o 
terytorialnej przynależnoci miasteczka *.
Mężczyzna siedzšcy na werandzie dobrze orientował się w symbolice napisu i w 
przyjemnociach, jakich mogło mu dostarczyć wkroczenie w głšb budynku. Na 
myl o tym oblizał końcem języka zaschnięte wargi, ale nie podniósł się. 
Wiedział, iż wszedłszy do sali napotka na swej drodze obity blachš kontuar, 
wilgotny od kropel piwa, a za kontuarem stać będzie spocony grubas, który bez 
słowa, zapraszajšcym gestem podsunie mu kufel pienišcego się złotawego 
płynu. Widział go już przecież, gdy przybywszy przed gospodę, miało 
wkroczył do wnętrza, zapytujšc, czy bawi tu dżentelmen o nazwisku Karol 
Gordon.
Bawi, owszem, ale wyjechał o wicie, zapowiadajšc swój powrót wieczorem.
Wyszedł bez słowa, machnšwszy rękš na podsuwany mu kufel. Piwo, zimne 
piwo było na pewno trunkiem orzewiajšcym. Prawie czuł na podniebieniu 
goryczkę chłodnego, pachnšcego chmielem napoju. Ale za piwo należało 
zapłacić. A przybysz nie miał nawet srebrnej półdolarówki ani żadnej innej 
obiegowej monety wiata, poza jednš jedynš... centowš. Dlatego tkwił na 
werandzie w cieniu, który nie przynosił uczucia chłodu.
Siedział i rozmylał złorzeczšc  w skromnych jednak słowach  Karolowi 
Gordonowi za pragnienie, za upał, za udrękę oczekiwania w skwarze. A 
przecież wina Karola Gordona ograniczała się tylko do całodziennego wyjazdu z 
nudnego i obrzydliwego jak przesolony led miasteczka. Sprawcš istotnego 
kłopotu był zupełnie kto inny.
Nie mógł sobie teraz darować, że nie wierzył opowieciom o tej krainie. Dlatego 
włanie, niewierny Tomasz, otrzymał bolesnš nauczkę. Umiechnšł się 
zaciskajšc wyschłe wargi na wspomnienie szczegółów na nowo popadł w 
ponurš za dumę. Jakże to było?
Jechał od witu poprzez niezwykłš krainę, gdzie każda przebyta mila odsłaniała 
nowe, odmienne widoki. Przymknšł oczy, aby nie widzieć słońca, czerwonego 
pyłu ani wznoszšcego się naprzeciw budynku, który wydawał się jakby 
wymarły  i od razu ujrzał pod powiekami inny obraz: ziemię bezkresnš, na 
pozór bezludnš.
Wyruszył w drogę tego dnia o wicie. Czerwone cienie padały od czerwonych, 
fantastycznych wzgórz o szczytach płaskich jak stoły, zielone cienie rzucały 
piniowe lasy i potężne drzewa jałowcowe wyglšdały jak granatowe. Jechał tš 
drogš po raz pierwszy w życiu, obdarzony tysišcem wskazówek gospodarza 
saloonu, w którym spędził noc.
 Prosto, jak strzelił, szlak jest przetarty, nie zabłšdzi pan. Koło samotnego 
pnia złamanej pinii skręcić trzeba na prawo, a potem na lewo i dalej znów 
prosto.
Gdy słońce stanęło pionowo, zatrzymał się przy strumieniu bulgocšcym po 
żółtych głazach.
Niech pan nie zapomni napoić konia  słyszał jeszcze
ostrzegawczy głos.  To jedyna woda po drodze. W tym kraju istniejš tylko 
małe ródła. Apacze majš rację, to istotnie arizonac.
Arizona... Apacze... Trochę go to stropiło.
 Krótka droga, a pan ma dobrego konia, jeli się nie mylę...
Więc chociaż Karol Gordon radził w swym licie: Nie podróżuj sam, to trochę 
ryzykowne", zapewnienie karczmarza dodało otuchy. Nikt zresztš nie wybierał 
się do tamtego miasteczka.
Strumień bulgotał i mgiełka wilgoci drżała w rozpalonym powietrzu. 
Nadcišgało południe w tej najgorętszej krainie Północnej Ameryki *. Podróżny 
zrzucił wówczas kurtę, zdjšł kapelusz, zanurzył głowę w wodzie, potem ręce aż 
po łokcie i rozcišgnšł się na skšpej trawie porastajšcej brzeg. Leżał 
spoglšdajšc 
na zdumiewajšcš grę barw skał i rzadkiej rolinnoci o intensywnych, 
kontrastowych kolorach, na dziwaczne kształty urwiska, dwigajšcego się z 
rozpękłej, pełnej szczelin ziemi po drugiej stronie rzeczki, w odległoci kilku 
jardów. Czerwonożółta skała, z trzema haczykowatymi szczytami, wyrosła 
ponad otoczenie w wyniku erozji wód, którym się oparła, ale której nie oparła 
się ziemia. Rok po roku wody arizońskiej wyżyny porywały miękki grunt niosšc 
go ku nizinom. A skała wyrastała coraz wyżej.
Co jak kanion Colorado" *  pomylał i głono ziewnšł.
Potok wypływał z doliny pnšcej się ku górze i coraz bardziej zwężanej 
postrzępionš liniš wierków, upłazów, kamienistych żlebów, wród których 
sterczały rzadkie, trójpalczaste kaktusy, przekraczajšce swš wysokociš 
człowieka siedzšcego na koniu. Nieco wyżej, jak ciemnogranatowa linia, 
widniał skrawek dziwnego lasu potężnych jałowców.
Leżał i odpoczywał nie mylšc o niczym. Wtedy usłyszał:
Leż spokojnie! Nie ruszaj się!
Nawet nie drgnšł. Kštem oka spojrzał ku czystemu błękitowi nieba, ale dojrzał 
tylko pionowy cień postaci ludzkiej, a na pierwszym, najbliższym planie  
czarny, okršgły otwór rewolwerowej lufy.
Leż  powtórzył zimny, obojętny głos.
Ten sam głos komenderował:
Przetrzšnijcie juki!
Usłyszał z kolei stukot końskich kopyt po kamieniach, a potem inny głos, o 
prawie dziecinnym brzmieniu:
Fred, potrzymaj uzdę.
Dalej była cisza, ale cień sylwetki trwał nad nim, a czarny otwór lufy nadal 
zakrywał niebo. Potem znowu czyje pytanie:
Jest tam co?
I krótka odpowied:
Pienišdze.
Resztę zostawić  powiedział człowiek trzymajšcy rewolwer.
A broń?
Przykro mi  odezwał się do leżšcego  musimy zabrać wszystkie te 
pukawki. Fred, wyjmij rewolwery. To dla naszego bezpieczeństwa  wyjanił.
Leżšcy umiechnšł się:
Rozumiem  mruknšł....
Zgłoś jeśli naruszono regulamin