6463.txt

(372 KB) Pobierz
Józef Ignacy Kraszewski

Kawał literata - Wizerunki społeczne z końca XVIII wieku

Częć I
Rektorem Akademii Bialskiej w r. 177... był ksišdz Piotr Stadnicki. Pomimo 
pięknego tego imienia rektor nie miał najmniejszej pretensji do pisania się ze 
Żmigroda ani do pokrewieństwa z Diabłem. Był to bardzo dobry człowiek, poważny, 
mylšcy, miłosierny, udajšcy surowego, a w duszy tkliwy aż do zbytku. 
Spojrzawszy na niego, powiedziałby, że się go lękać powinni byli podwładni, tak 
wyglšdał surowo; przecież nie bał się go nikt, najbardziej on sam siebie, żeby 
swej wewnętrznej miękkoci nie zdradził. Gdy po raz pierwszy do nieznajomego 
wychodził, przybierał wprzódy na osobnoci postawę, jakš chciał mieć: marszczył 
brwi, wydymał usta, prostował się, głowę do góry podnosił, dystynktorium, które 
jako kanonik honorowy, miał prawo nosić wydatnie, układał na piersiach i 
występował z całš powagš urzędowš. Nieszczęciem, ta przybrana mina nigdy długo 
się utrzymać nie mogła, ksišdz Piotr był wesół z natury i pobłażajšcy dla 
ludzkich słaboci, surowym być nie umiał, zaraz mu się twarz nastrojona 
rozstrajała i spuciwszy 
z tonu, stawał się jednym z najmilszych, prostych miertelników, jakich wydała 
Akademia Krakowska.
Ilekroć się w życiu tak zapomniał, długo to sobie miał do wyrzucenia, lecz z 
naturš walczyć trudno; a kto jej do lat pięćdziesięciu kilku nie zwyciężył, 
trudno, ażeby jš, nawet rektorem zostawszy, pokonał.
Prawdę powiedziawszy, zły wybór uczyniono, posyłajšc go tam, gdzie cokolwiek 
surowoci byłoby nie zawadziło, choć ksišdz Piotr dobrociš swš też wiele czynił, 
czego by ostre obchodzenie nie dokazało. Profesorowie żyli z nim w najlepszych 
stosunkach, ale robili, co chcieli, a gdy nie chcieli nic robić, nie robili nic. 
Ksišdz rektor gryzł się wówczas, ramionami ruszał i rady sobie dać nie mógł. 
Ofiarował to swoje utrapienie do ran Chrystusowych i po wszystkim.
Studenci mieli w nim opiekuna, do którego się zwykli byli uciekać we wszystkich 
wypadkach, a szczególniej gdy na ławkę do kalefaktora ić przyszło. Naówczas 
wyrywał się obżałowany na górę, wpadał do rektora, krzyczał, płakał i był 
pewien, że skórę ocali. Jednego jesiennego dnia po obiedzie, mrok już padał, 
lekcje się były skończyły i dziatwa po dworkach rozbiegła, gdy prefekt wszedł do 
księdza Stadnickiego.
Prefekt ksišdz Skórski nie był wcale złym, ale zgryliwym, ostrym i 
ledziennikiem. Z twarzy już poznać w nim było można człowieka, który żartów nie 
lubił. Chudy, z oczyma czarnymi, patrzšcymi miało i bystro, sztywny, ruchawy, 
głos miał jakby zachrypły i łatwo przechodzšcy w krzykliwoć. Gdy się bardzo 
rozżarzył, wówczas gestykulował pięciš ciniętš, tupał nogš i słowa sobie 
mówić nie dał. Ilekroć on z księdzem rektorem nie godzili się na jedno zdanie, 
można było z góry przewidzieć, iż ksišdz Stadnicki ulegnie, a po cichu starać 
się będzie złagodzić wyrok prefekta.
Rektor niegdy zajmował się fizykš, była to jego nauka ulubiona; ilekroć miał 
czas, siedział zawsze w jakich eksperymentach i budował sobie machinki. I tym 
razem stał przy stoliku, na którym leżały jakie rurki szklanne, sztabki i 
drzewa kawałki. Ciemno już było, robotę więc ulubionš porzucił, przypatrujšc się 
jej tylko, gdy wszedł ze swym Laudetur Jesus Chrystus ksišdz Skórski. Rektor się 
odwrócił żywo.
- Na wieki wieków! - odpowiedział po polsku, wycišgajšc dłoń, którš Skórski 
ujšł, niski oddajšc pokłon.
- Siadajcież, mój ojcze, co tam znowu nowego mi przynosicie?
- U nas dnia nie ma bez nowiny, to bieda - odezwał się prefekt - że na dobrych 
nam zbywa. - I westchnšł.
- No, zmiłuj się, cóż znowu? Co? Zbroił co kto?
- Szczęciem nic, ale kłopot mamy niepotrzebny. Wszak to Chełmowski, 
kalefaktor... umarł...
Ksišdz rektor uderzył w szerokie dłonie.
- Co? Jak? Umarł! Miły Boże! Ale kiedyż? Jak mu się zmarło? Czy się wyspowiadał 
przynajmniej?
- Spowiadał się i wiatyk przyjšł - odpowiedział prefekt. Wczoraj jeszcze się 
niby włóczył o kiju, zaniemógł wieczorem, położył się, nad rankiem mu się gorzej 
zrobiło. Nie chciałem o tym księdzu rektorowi donosić, mylałem, że wyzdrowieje, 
tymczasem... - tu westchnšł - trzeba mu było tak niespodzianie skończyć.
Oba umilkli, rektor stał ręce w tył założywszy, spucił głowę na piersi.
- Nie dosyć że go musimy pochować naszym kosztem, bo człowiek był bardzo biedny, 
a do tego nałogowy - mówił ksišdz Skórski - ale i o drugiego kalefaktora 
postarać się trzeba, no i... - Tu zatrzymał się prefekt.
- I chłopak sierota po nim został - dokończył żywo ksišdz Stadnicki. Znowu była 
chwila namysłu i milczenia.
- Biedaczysko, już konajšc, jak miłosierdzia prosił, aby nad dzieckiem mieć 
opiekę - mówił prefekt - chłopcu osiem lat, wisus i próżniak.
- To się poprawi! Poprawi się - żywo odparł rektor - ale w istocie, co tu z nim 
robić?
- Ale ba! Moim zdaniem - poczšł prefekt - ani domu, ani łomu, ani żywej duszy 
familii; najlepiej by go gdzie do chaty oddać, aby się zawczasu pracować uczył, 
będzie przynajmniej rolnik z niego u chłopa. Osiem lat, gęsi może pać 
wymienicie.
Rektor prychnšł jako dziwnie.
- To bo, bodaj czy nie szlachta. Chełmowski ten, przypominam sobie, służył w 
choršgwi księcia wojewody, miał to nieszczęcie, że go koń okaleczył, i na 
staroć został kalefaktorem.
- A co mu po tym szlachectwie? - odparł prefekt.
- Mógłby pauprem zostać przy szkole, a poduczywszy się czego... ano, wyszedłby 
na ludzi.
- Ale gdzie, jak, co my tu z nim zrobimy, hm? - zapytał prefekt.
Rektor się przeszedł po pokoju raz i drugi, tabaki zażył, do stolika powrócił, 
sparł na nim obie ręce, spojrzał na prefekta.
- Mamy niejako obowišzek zajšć się jego losem - rzekł. Bšd co bšd, ojciec 
kilka lat służył za kalefaktora i nie można powiedzieć, gdyby nie nałóg, człek 
był uczciwy.
Oba westchnęli.
- Może by go kto z profesorów wzišł do posług, a do szkoły by tymczasem chodził.
- Tych pauprów, księże kanoniku - odparł ksišdz Skórski - już tu na dziedzińcu 
akademickim mamy kilku i słychać ich dobrze. Nie dopilnować tych urwisów, tłukš 
i psujš, co im pod ręce popadnie.
- E! To tam jednym więcej; tak z tym, jak bez tego. Przekarmiemy biedaka, 
szkoda, by się to zwalało.
Wyrok ten księdza rektora stanowił o losie sieroty; nawet prefekt, mimo 
surowoci, nie sprzeciwiał mu się: chłopak został przy szkole. Nazajutrz 
pochowano starego kalefaktora, a Tomcio Chełmowski w oficynce przy Akademii 
dostał pomieszczenie, poprzedzone naukš moralnš, wydzielonš mu przez rektora i 
prefekta, której wcale nie zrozumiał. Wiedział tylko, że miał być posłusznym i 
że mu gospodyni w oficynie jeć dawać miała.
Spadek po ojcu, którego sprawdzeniem i kontrolš zajšł się ksišdz Skórski, 
składał się z dyscypliny starej i zużywanej, która okazała się własnociš 
Akademii, z kilimika dziur pełnego, jednej pary butów godzšcych się na 
mietnisko, dwóch ręczników i starej ksišżki do nabożeństwa. W szufladce 
zamkniętej stolika, znalazł się abszyt z wojska, kilka metryk, mosiężna 
pieczštka, kawałek wosku, jedna rękawiczka łosiowa i przepisana modlitewka na 
pergaminie. Pieniędzy ani grosza nie było, żyd Aron rocił pretensji na złotych 
cztery, ale tego prefekt kazał sromotnie przepędzić.
Tomko miał na sobie przyodziewek ze starej kapoty uszyty, chodaczki sznurkami 
pozwišzywane, koszul dwie, czapeczkę z barankiem, a za pazuchš najdroższy swój 
skarb, wistałkę cynowš, do której nie wiadomo było, jak przyszedł. Z tš się 
ukrywał, aby mu jej nie odebrano. Rówienicy mu jej zazdrocili, wydawała bowiem 
głos przeraliwy, którego pochodzenia nie mogšc odgadnšć, psy i ludzie 
wybiegali, gdy się dał słyszeć. Tomko lubiał, wisnšwszy, ukryć się w drewutni i 
przez szpary patrzeć, jak w podwórzu robiło się zamieszanie i niepokój 
powszechny.
Gdy po mierci ojca Tomek został sierotš na łasce księdza rektora, miał lat 
osiem; lecz wychowujšc się o własnych siłach, bo ojciec nie bardzo miał czas 
dozorować nad nim, był nad wiek wykształconym czy zepsutym - osšdzić trudno.
Niepozorne to było stworzenie, chuderlawe, żółte, mizerne, niekształtne, na oko 
słabowite i obdarzone złoliwym sprytem jakim, a jeszcze większš dumš i 
zarozumiałociš. Skšd się te wrodzone skłonnoci u ubogiego i wcale nie 
pieszczonego wzięły dziecięcia, trudno się było dobadać. Synowi kalefaktora 
więcej się dostawało szturchańców niż pogłaskań, mimo to odarty sierota miał 
minę wcale pysznš. Gdy go łajano, okrywał się milczeniem upartym, dawał się 
łajać i dopiero odchodzšcemu z daleka język pokazywał. Ojciec go posyłał 
wczenie do infimy, Tomko nauczył się czytać dosyć prędko, ale chwyciwszy co 
liter, już się miał za mędrszego od pierwszoklasistów. Uczyć się w ogólnoci nie 
lubił, mylał za to dużo i siadłszy w kuczki, na kułakach podparłszy brodę, 
godzinami dumał i gadał sam do siebie. W lecie kładł się w ogrodzie, ręce pod 
głowę, nogi do góry i najmilsze próżnowania spędzał chwile. Lubił przy tym 
łasować i zaczšwszy od kaczanów kapusty, do słodkiej marchwi i wini w ogrodzie, 
nic jego łakomstwu nie uszło.
Po mierci ojca, gdy rektor zajšł się losem sieroty, przywołać go kazał do 
siebie dla egzaminu. Na elementarzu okazało się, iż z infimy można go było 
przenieć do pierwszej klasy.
Wbiło go to w dumę jeszcze większš. W pierwszej klasie wprawdzie się po troszę 
uczył, ale czyszczenie butów i odpoczywanie po tym zajęciu zajmowało tyle czasu, 
iż postępy w cišgu roku okazały się za małe do promocji; został na rok drugi. 
Imponował ogromnie pierwszorocznym, niewiele się uczył, puszczono go do drugiej 
przez litoć. W tym roku ksišdz Piotr Stadnicki zmarł, prefekt zastšpił miejsce 
jego. Tomcio dokazywał tak w podwórzu i drugich chłopaków takimi nabawiał 
sińcami, iż go wypędzono precz. Ksišdz Skór...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin