Caroline GRAHAM - Midsomer_3 - Śmierć w przebraniu.pdf

(1665 KB) Pobierz
725397832 UNPDF
Cykl MORDERSTWA W MIDSOMER

tom 3 – Śmierć w przebraniu
Księgozbiór DiGG
2011
725397832.003.png 725397832.004.png
Że świat zbawić mnisi mogli czy też mogą,
Że eremici w dobrym wam pomogą,
Przywracając Buddę w całej jego chwale.
Lud owoców lotosu dziś nie jada wcale.
P ROLOG
Juwenalis, Satyra III
N ikt z mieszkańców wsi Compton Dando nie był zaskoczony wieścią o mor-
derstwie we dworze. Działo się tam wiele dziwnych rzeczy. A niektóre były
szczególnie osobliwe. I niesamowite.
Państwo Bulstrode byli jednymi z nielicznych tutejszych obywateli, którzy
mieli jakikolwiek kontakt z wspólnotą „duchową wielkiego domu”. Regularnie
raz w miesiącu pani Bulstrode wciskała do tamtejszej skrzynki na listy kolejny
egzemplarz gazetki parafialnej, pan Bulstrode dostarczał im codziennie pół
litra mleka. Skromny zakres tych powiązań w żaden sposób nie podważał
reputacji pary małżonków jako znakomitego źródła sensacyjnych plotek. Teraz
były one, rzecz jasna, pożądane bardziej niż kiedykolwiek i pani Bulstrode
musiała stawiać czoło całemu tłumowi ludzi, kiedy tylko wychodziła za próg
własnego domu.
Początkowo z udawaną obojętnością mówiła:
- Wiem tylko tyle co wczoraj, pani Oxtoby...
Jednak pokusa dodania czegoś więcej była zbyt wielka. A po upływie trzech
dni, nawet gdyby się okazało, że rezydenci Golden Windhorse przefrunęli na
miotłach przez swój nieprzenikniony, wysoki mur, mieszkańcy wsi nie
zdumieliby się, a może i wcale by na to nie zwrócili uwagi.
Kupując w sklepie mięsnym jagnięcą wątróbkę i kość dla swego psa, pani
Bulstrode potrząsnęła mimowolnie głową, jakby doznała olśnienia.
- Wiedziałam już wcześniej, że tak będzie - powiedziała w stronę majora
Palfreya (dwie nereczki w przeciekającej siatce). - Wprost trudno uwierzyć, co
się tam działo.
Ludzie z kolejki z łatwością dali się sprowokować i podążyli za nią na pocztę.
Tam panna Tombs, której pulchne policzki robiły wrażenie przypiekanych na
grillu, nachyliła się nad znaczkami pani Bulstrode ze scenicznym szeptem:
- Tak łatwo się od nas nie odczepisz, moja droga. Twój Derek znalazł ciało.
Coś takiego nie zdarza się w końcu każdego dnia.
- Oh... Myrtle. - Owładnięta emocjami pani Bulstrode (jej mąż nawet nie
widział ciała) uchwyciła się krawędzi lady. - To się może powtórzyć.
- Że też nie umiem trzymać języka za zębami! - zamruczała panna Tombs,
725397832.005.png
obserwując, jak jej klienci znikają niczym orszak za królową.
W Bob’s Emporium pani Bulstrode stwierdziła, że wystarczy wspomnieć, jak
się ubierają. Jej słuchacze uznali to wynurzenie za nieco zbyt lapidarne. Zatrzy-
mali się na chwilkę, po czym odsunęli się w kierunku ustawionej w piramidy
karmy dla kotów Happy Shopper i zapakowanej w woreczki marchewki.
- Trudno tam odróżnić kobietę od mężczyzny. - Potem, podkręcając nieco
poziom emocji, pani Bulstrode dodała: - A to, co mój Derek widywał czasem z
rana przez okna... Cóż, nie wypada mi tu o tym mówić.
- Chodzi pani o... - kobieta w chustce na głowie, z gębą rekina, oddychała
ciężko - ...składanie ofiar?
- Powiedzmy raczej: „rytuały”, dobrze, pani Oughtred? Najlepiej tak to zo-
stawmy.
Rytuały! Ludzie skupili się znów wokół niej, szybko i z powagą. Przed oczy-
ma mieli wstrząsające, przeraźliwe, choć nieco banalne wizje. Mogiły rozwarły
się, dając upiorom dostęp do nieostrożnych przechodniów. Rogaty Lucyfer,
żółtooki, ziejący siarką, postukiwał kopytami po obwodzie pentagramu.
Żarzący się piasek i dziewczyna, piękna niczym mamelucka niewolnica,
przywiązana do słupa, by żywcem zjadły ją tysiące mrówek (major Palfrey
służył kiedyś w oddziałach Szczurów Pustyni).
Następny przystanek był w Crinoline Tea Rooms, gdzie pani Bulstrode chcia-
ła nabyć pół tuzina wiedeńskich paluszków i kremem. Podczas gdy
sprzedawca srebrnymi szczypcami wkładał je do torebki, rozglądała się dokoła
w nadziei znalezienia kolejnych słuchaczy.
Miała jednak pecha. Były tam obecne zaledwie dwie osoby, zajęte pochłania-
niem ciastek i kawy: Ann Cosins i jej przyjaciółka z Causton, pani Barnaby. Pró-
by mówienia do nich były zupełnie pozbawione sensu. Ann miała niesłychanie
cierpki i pozbawiony wyrazu sposób bycia - miało się wrażenie, jakby ukrad-
kiem kpiła sobie ze wszystkich - a to sprawiało, że nie cieszyła się sympatią.
Poza tym cała wieś była do niej wrogo nastawiona od czasu, gdy wybrała się
do dworu na szkolenie. Pewnego piątkowego popołudnia widziano je obie, jak
śmiało i bezceremonialnie szły podjazdem w stronę dworu, a pojawiły się z
powrotem dopiero w niedzielę. Co gorsza, Ann nie miała zamiaru ujawnić
prawdy o tych ludziach i tym miejscu.
Tak więc pani Bulstrode zadowoliła się chłodnym skinieniem głowy i słowa-
mi przywitania, po czym wyszła, zamykając za sobą drzwi. Po drodze do domu
zatrzymała się jeszcze, aby zamienić kilka słów z pastorem, który z fajką w
ręku podążał w stronę wejścia do kaplicy. Powitał ją spojrzeniem wyrażającym
głęboką satysfakcję, jako że dwór od dawna tkwił cierniem w oku lokalnej
społeczności chrześcijańskiej. Niepewność co do rzeczywistego oblicza
„wspólnoty” nie przeszkodziła mu w wystrzeleniu serii dość histerycznych
salw na łamach „Causton Echo” w dziale listów od czytelników. Ostrzegały one
725397832.006.png
przed nową fałszywą wiarą, która zagnieżdża się na zdrowym łonie angielskiej
wsi niczym czerw w pąku róży.
Każda religia (pisał pastor) stworzona przez człowieka, a przeciwstawiająca
się nauce płynącej jasno i bezpośrednio od Wszechmogącego, z całą pewnością
do niczego dobrego nie prowadzi. I to już zostało udowodnione. Jednakże z Bo-
ga, jak się zdaje, tym razem nie szydzono, i wielebny Phipps wraz ze swoją nie-
liczną trzódką zgromadził się, aby uczcić ten fakt, świeżo utwierdzony w prze-
konaniu o własnej prawości. Teraz uniósł współczująco siwiejące brwi i spytał,
czy pojawiły się jakieś nowe okoliczności.
Pani Bulstrode, której pochlebiła sugestia, że jej Derek i wydział dochodze-
niowy mają ze sobą tyle wspólnego, nie potrafiła zniżyć się do kłamstwa
wobec osoby duchownej. Musiała przyznać, że nic nowego się nie pojawiło, i
dodała:
- Ale we wtorek będzie dochodzenie koronera, pastorze. O jedenastej.
Oczywiście wiedział o tym. Wszyscy wiedzieli, niektórzy brali nawet wolne z
pracy, by pojechać do biura koronera. Pojawiła się nadzieja, że przesłuchania
mogą ciągnąć się cały dzień, i wszystkie stoliki w Soft Shoe w Causton od
dawna były zarezerwowane na lunch. W Compton Dando nie przeżywano
takich emocji od czasu, kiedy trzech chłopców z Council Estate spaliło
przystanek autobusowy, a po cichu przypuszczano, że za całą sprawą kryje się
coś jeszcze dużo gorszego.
Scenerię tych dramatycznych wydarzeń tworzył piękny w swej prostocie bu-
dynek, będący przykładem architektury z czasów królowej Elżbiety I. Dwukon-
dygnacyjny dom, zbudowany z szarego kamienia, u podstawy obłożony
gładkimi otoczakami i krzemieniem, był uroczo asymetryczny. Jońskie
kolumny prowadziły do położonego nieco z boku wejścia z niewielkim
portykiem. Pionowe podziały między skrzydłami czterdziestu sześciu okien
nadawały im lekkość. Kominy, pogrupowane w trzy oddzielne zestawy,
przypominały skręcone lizaki udekorowane liśćmi winorośli i powoju. Wiele z
nich posiadało u wylotu otwory w formie gwiazdy, które podczas chłodnych,
zimowych miesięcy wypuszczały kłęby dymu o podobnym kształcie. Wielka
bryła metalu, będąca, być może, meteorytem albo - mniej romantycznie -
pociskiem armatnim, leżała niedaleko krawędzi dachu wyłożonego
ceglastoczerwonymi płytkami, miejscami obrośniętymi mchem.
Gmach był darem Elżbiety I dla odesłanego z dworu faworyta Gerwazego
Huyton-Corbetta. Przez pierwsze pięć lat królowa i jej świta byli tu częstymi
gośćmi, a ten niefortunny zaszczyt przywiódł nowego posiadacza oraz kilku
jego najbliższych sąsiadów niemal do bankructwa. Potomkowie sir Gerwazego
- któremu doprowadzenie do nędzy zrekompensowano łaskawie nadaniem
tytułu szlacheckiego - zamieszkiwali dwór przez następne cztery stulecia, ale
rodowego majątku nigdy naprawdę nie udało się odbudować. Roczne koszty
725397832.001.png
utrzymania domu były dużo wyższe niż pierwotne koszty jego budowy, ale
Huyton-Corbettowie się nie poddawali - ich miłość do tego miejsca była tak
wielka, że żyli ponad stan, nie potrafiąc pogodzić się z myślą o rozstaniu z
domem rodzinnym. Gdy w roku 1939 Ashley, sukcesor posiadłości, zaciągnął
się do wojska i zginął w bitwie u ujścia La Platy, jego ojciec, człowiek w
podeszłym wieku, nieposiadający żadnych bezpośrednich spadkobierców,
sprzedał majętność, a wioska przeżyła pierwszy z mającego nastąpić długiego
szeregu nieszczęśliwych wypadków i wstrząsów kulturowych.
Nie można już było w dniu święta wioski tłoczyć się w ogrodach dworu i ba-
wić pod okiem lekko wstawionej lady Huyton-Corbett, która w sukni z jedwab-
nej żorżety, ocienionej szerokim rondem wytwornego kapelusza, rzucała
(często trafiając) kulą w prosiaka. A dziedzic już nigdy więcej nie miał wręczać
srebrnego pucharu za zajęcie pierwszego miejsca w konkursie na
najpiękniejszy groszek pachnący (ani rozetek jako nagród pocieszenia).
W 1980 roku posiadłość została ponownie sprzedana i dom zamieniono na
centrum konferencyjne. Niechęć mieszkańców wioski do zmian i podejrzliwość
wobec nowo przybyłych w dużym stopniu zmalała po utworzeniu ponad trzy-
dziestu nowych (co prawda niezbyt atrakcyjnych) miejsc pracy. Pięć lat
później źle działające kierownictwo jeszcze raz doprowadziło do wystawienia
majątku na sprzedaż. Wykupił go jeden z „towarzyszy broni” Margaret
Thatcher. Nabył on również przylegające do dworu tysiąc akrów ziemi z
(ukrytą) intencją stworzenia parku tematycznego, którego motywem
przewodnim miały być dzieje dynastii Tudorów. Przerażeni tradycjonaliści
najrozmaitszych maści i politycznych przekonań zjednoczyli siły przeciwko tej
obrzydliwej grabieży angielskiej ciszy i spokoju. Mieszkańcy okolicznych
wiosek, słysząc już w wyobraźni dźwięki klaksonów dochodzących z korków
ulicznych u progu swych domów, podążyli z odsieczą. W rezultacie, po
wręczeniu petycji i rozwinięciu dramatycznego sztandaru na galerii dla
publiczności w Izbie Gmin, odmówiono podpisania pozwolenia na realizację
parku, a inwestor wycofał się z furią, by poszukać gdzie indziej sposobności do
malwersacji.
Chociaż tutejsi obywatele odetchnęli z ulgą, to jednak zrozumieli, a może i
docenili, myśl inwestora o stworzeniu zyskownego przedsięwzięcia. Obecna
sytuacja była jednak dla nich kompletnie niezrozumiała. Po pierwsze, nowi
przybysze zupełnie nie udzielali się towarzysko. Lokalna społeczność,
wyjątkowo wrażliwa na każdą szczyptę wielkopańskiej poufałości ze strony
odwiedzających ich parweniuszy, czuła się w dwójnasób dotknięta, gdy tej
odrobiny miała być w ogóle pozbawiona. Nie przywykli do tego, żeby ich
ignorować. Nawet te pół tuzina turystów, które decydowało się na
weekendowy przyjazd z Londynu wraz z pierwszymi oznakami ładnej pogody
i załadowywało bagażniki swych golfów butelkami wina i pełnoziarnistego
725397832.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin