Suskind Patrick - Pachnidło.rtf

(689 KB) Pobierz
Książka pobrana ze strony

Książka pobrana ze strony

http://www.ksiazki4u.prv.pl

lub

http://www.ksiazki.cvx.pl

 

 

PATRICK SUSKIND

PACHNIDŁO

Historia pewnego mordercy

Z niemieckiego przełożyła Małgorzata Łukasiewicz

Świat Książki


Tytuł oryginału DAS PARFLIM

DIE GESCHICHTE EINES MORDERS

Projekt okładki i stron tytułowych Cecylia Staniszewska

Ewa Łukasik

Zdjęcie na okładce

BE&W

Redakcja techniczna Łidin Lamyarska

Korekta Wnndn Wnwrzynowska

Copyright © 1985 by Diogenes Verlag AG, Zurich All rights reserved

© Copyright for the Polish edition by “Świat Książki", Warszawa 1996 © Copyright for the Polish translation by Małgorzata Łukasiewicz, 1990

Świat Książki, Warszawa 1996 Skład Joanna Duchnowska

Druk i oprawa GGP

ISBN 83-7129-268-6 Nr 1498

CZEŚĆ PIERWSZA

1

W osiemnastym stuleciu żył we Francji człowiek, któ­rego spośród jakże licznych w tej epoce genialnych i odrażających postaci zaliczyć wypada do najbardziej genialnych i najbardziej odrażających. Jego dzieje mają być przedmiotem niniejszej opowieści. Nazywał się Jan Baptysta Grenouille, a jeżeli nazwisko to w przeciwień­stwie do nazwisk innych genialnych potworów, jak na przykład de Sade, Saint-Just, Fouche, Bonaparte itd., po­padło dziś w zapomnienie, to z pewnością nie dlatego, iżby Grenouille ustępował owym głośniejszym niego­dziwcom w pysze, pogardzie dla ludzi, braku moral­nych zasad, jednym słowem - w bezbożności, lecz dla­tego, że geniusz jego i jedyna ambicja ograniczały się do dziedziny, która w historii nie pozostawia śladów: do ulotnego królestwa zapachów.

W epoce, o której mowa, miasta wypełniał wprost niewyobrażalny dla nas, ludzi nowoczesnych, smród. Ulice śmierdziały łajnem, podwórza śmierdziały uryną, klatki schodowe śmierdziały przegniłym drewnem i od­chodami szczurów, kuchnie - skisłą kapustą i baranim łojem; w nie wietrzonych izbach śmierdziało zastarza­łym kurzem, w sypialniach - nieświeżymi prześcierad­łami, zawilgłymi pierzynami i ostrym, słodkawym odo­rem nocników. Z kominów buchał smród siarki, z gar­barni smród żrących ługów, z rzeźni smród zakrzepłej

,..


krwi. Ludzie śmierdzieli potem i nie praną garderobą; z ust cuchnęło im zepsutymi zębami, z żołądków odbi­jało im się cebulą, a ich ciała, jeżeli nie były już całkiem młodzieńcze, wydzielały woń starego sera, skwaśniałego mleka i obrzękłych, zrakowaciałych tkanek. Śmierdziało od rzeki, śmierdziało na placach, śmierdziało w kościo­łach, śmierdziało pod mostami i w pałacach. Chłop śmierdział tak samo jak kapłan, czeladnik tak samo jak majstrowa, śmierdziała cała szlachta, ba - nawet król śmierdział, śmierdział jak drapieżne zwierzę, a królo­wa śmierdziała jak stara koza, latem i zimą. Albowiem w osiemnastym wieku nie położono jeszcze kresu roz­kładowej robocie bakterii, toteż nie było takiej ludzkiej działalności, czy to konstruktywnej, czy to niszczyciel­skiej, nie było takiego przejawu kiełkującego albo giną­cego życia, któremu by nie towarzyszył smród.

I, rzecz jasna, najbardziej śmierdziało w Paryżu, Paryż bowiem był największym miastem Francji. A w obrębie Paryża było znowu miejsce, gdzie panował smród zgoła infernalny, pomiędzy ulicami aux Fers i de la Ferronne­rie, mianowicie na Cmentarzu Niewiniątek. Przez osiem­set lat chowano tu zmarłych ze szpitala Hótel-Dieu i okolicznych parafii, przez osiemset lat dzień w dzień tuzinami zwożono tu trupy i zrzucano do podłużnych dołów, przez osiemset lat w kryptach i kostnicach skła­dano warstwami kości. I dopiero później, w przededniu Rewolucji Francuskiej, kiedy to niektóre groby zapadły się niebezpiecznie i smród występującego z brzegów cmentarzyska skłonił mieszkańców już nie do gołych protestów, ale do prawdziwych buntów, cmentarz został nareszcie zamknięty i zlikwidowany, miliony piszczeli i czaszek zsypano do katakumb Montmartre'u, a na tym miejscu urządzono targowisko.

Tu właśnie, w najsmrodliwszym zakątku całego kró­lestwa, 17 lipca 1738 roku urodził się Jan Baptysta Gre­nouille. Był to jeden z najgorętszych dni roku. Upał

przygniatał cmentarz ołowianą czapą i tłoczył w sąsied­nie uliczki powietrze ciężkie od odoru zgniłych melo­nów przemieszanego ze swądem palonego rogu. Gdy zaczęły się bóle, matka Grenouille'a stała za straganem rybnym przy ulicy aux Fers i skrobała ukleje, które uprzednio wypatroszyła. Ryby, rzekomo tegoż ranka świeżo złowione w Sekwanie, cuchnęły już tak strasznie, że ich smród głuszył smród trupów. Matka Grenouille'a nie zwracała jednak uwagi ani na smród ryb, ani na smród trupów, albowiem nos jej był w najwyższym sto­pniu uodporniony na zapachy, a poza tym czuła bóle i bóle te zabijały wszelką wrażliwość na zewnętrzne bodźce zmysłowe. Chciała już tylko jednego - żeby bóle ustały; chciała możliwie jak najprędzej mieć to obrzy­dlistwo za sobą. Był to jej piąty poród. Wszystkie po­przednie odbyła tutaj, przy straganie; za każdym razem płód był martwy albo na wpół martwy, krwawy strzępek mięsa, który wydobywał się z jej łona, nie różnił się wiele od leżących dookoła rybich wnętrzności i nie wy­kazywał też więcej życia, wieczorem zaś wszystko razem zgarniano łopatami i wywożono na cmentarz albo spu­szczano do rzeki. Tak miało być i dzisiaj, a matka Gre­nouille'a, kobieta jeszcze młoda, ledwo dwudziestopię­cioletnia, która całkiem ładnie jeszcze wyglądała, miała w ustach jeszcze prawie wszystkie zęby, a na głowie jeszcze nieco włosów, zaś poza podagrą, syfilisem i lek­kimi suchotami nie cierpiała na żadną poważniejszą cho­robę; która miała nadzieję żyć jeszcze długo, może pięć albo dziesięć lat, i może nawet kiedyś wyjść za mąż i jako czcigodna małżonka owdowiałego rzemieślnika czy coś w tym rodzaju mieć prawdziwe dzieci - matka Grenouille'a życzyła sobie gorąco, żeby już było po wszystkim. I kiedy zaczęły się bóle parte, przykucnęła za blatem do oprawiania ryb i tam, podobnie jak cztery razy przedtem, urodziła i nożem od ryb odcięła pępo­winę. Potem jednak, na skutek upału i smrodu, których

6 -.,


jako takich w ogóle nie postrzegała, a tylko czuła nie­znośną duchotę - jak na polu lilii albo w ciasnym po­koju, gdzie postawiono za dużo narcyzów - straciła przytomność, osunęła się na ziemię i legła pod straga­nem, na środku ulicy, z nożem w garści.

Krzyk, rwetes, gapie gromadzący się dookoła, ktoś sprowadza policję. Kobieta z nożem w garści ciągle je­szcze leży na ulicy i z wolna wraca do siebie.

Co to jej się stało? - A nic.

A co robiła z tym nożem? - A nic.

A skąd ta krew na jej spódnicy? - A z ryb.

Wstaje, ciska precz nóż i odchodzi, żeby się umyć. Wtedy, wbrew oczekiwaniom, spod stołu zaczyna drzeć się nowo narodzony. Ludzie patrzą, pod rojem much, pośród wypatroszonych bebechów i uciętych głów rybich znajdują dziecko, wyciągają je. Z urzędu przydziela mu się mamkę, matkę zaś zabiera się do are­sztu. A że przyznaje się do winy i nie zaprzecza, iż chciała robaka zostawić na zatracenie, jak zresztą zrobiła to już z czterema poprzednimi, wytaczają jej proces, ska­zują za wielokrotne dzieciobójstwo i w kilka tygodni potem na place de Greve ucinają głowę.

W tym czasie dziecko po raz trzeci już zmieniło mam­kę. Żadna nie chciała go trzymać dłużej niż parę dni. Zanadto jest żarty, powiadały, ssie za dwoje, zabiera mleko innym, a tym samym mamki pozbawia środków utrzymania, ponieważ przy jednym tylko osesku kar­mienie nie może się opłacać. Urzędnik właściwego re­sortu policji, niejaki La Fosse, natychmiast wziął sprawę w swoje ręce i chciał już dziecko odstawić do zbiorczego punktu dla znajd i sierot za miastem, na rue Saint-An­toine, skąd codziennie odchodziły transporty dzieci do wielkiego państwowego przytułku Rouen. Że jednak do

transportów używano tragarzy z koszami, do jednego kosza zaś ze względów racjonalnych pakowano po czte­ry niemowlęta naraz; że z tej przyczyny procent śmier­telności w drodze był niezwykle wysoki; że z uwagi na to tragarzom polecano przyjmować tylko niemowlęta ochrzczone oraz zaopatrzone w przepisowy list przewo­zowy, który należało w Rouen postemplować; że mały Grenouille nie był zaś ani ochrzczony, ani w ogóle nie miał imienia, jakie w myśl przepisów można by umie­ścić na liście przewozowym; że z kolei policji nie bardzo wypadało podrzucić dzieciaka anonimiter pod drzwiami punktu zbiorczego, co było jedynym sposobem uniknię­cia pozostałych formalności - na skutek tedy szeregu komplikacji natury biurokratycznej i administracyjnej, które zdawały się powstawać przy ekspedycji noworod­ka, La Fosse zaniechał pierwotnej decyzji i polecił prze­kazać dziecko za pokwitowaniem dowolnej kościelnej instytucji, aby je tam ochrzczono i rozstrzygnięto o jego dalszym losie. Mały trafił do klasztoru Saint-Merri przy rue Saint-Martin. Otrzymał chrzest i imię Jan Baptysta. A że przeor był tego dnia w dobrym humorze, a ponad­to rozporządzał jeszcze pewnymi funduszami charyta­tywnymi, postanowiono nie wyprawiać dziecka do Rou­en, tylko oddać na garnuszek na koszt klasztoru. W tym celu umieszczono je u mamki nazwiskiem Joanna Bussie z rue Saint-Denis, która do chwili zapadnięcia dalszych decyzji miała za swoje trudy pobierać trzy franki tygo­dniowo.

2

W kilka tygodni później mamka Joanna Bussie z ko­białką w ręku stanęła przed furtą klasztoru Saint-Mer­ri, ojcu Terrier, około pięćdziesięcioletniemu, łysemu, z lekka woniejącemu octem mnichowi, który jej otwo­

,., 8 ~. .., 9 ,.,


rzył, rzuciła lakoniczne: “Na!" i postawiła kobiałkę na progu.

- Cóż to jest? - zapytał Terrier, pochylił się nad ko­białką i pociągnął nosem, spodziewał się bowiem czegoś do jedzenia.

- Bękart tej dzieciobójczy ni z rue aux Fers!

Ojciec Terrier pogmerał palcem w kobiałce, aż odsło­nił twarzyczkę śpiącego niemowlęcia.

- Wygląda doskonale. Różowiutki i dobrze odży­wiony.

- Bo się ze mnie nażarł. Bo mnie wyssał do szpiku kości. Ale teraz już dość. Możecie go sobie sami dalej karmić kozim mlekiem, papką, sokiem z rzepy. Ten bę­kart wszystko zeżre.

Ojciec Terrier był człowiekiem dobrodusznym. Na je­go barkach spoczywało zarządzanie klasztornym fundu­szem charytatywnym, rozdawanie pieniędzy ubogim i potrzebującym. Oczekiwał, że w zamian rzekną mu “dziękuję" i nie będą więcej zawracali głowy. Technicz­ne szczegóły budziły w nim odrazę, szczegóły bowiem oznaczały zawsze trudności, a trudności oznaczały za­kłócenie spokoju jego ducha, a tego już nie znosił. Zły był, że w ogóle otworzył furtę. Pragnął usilnie, by ta osoba zabrała co prędzej swoją kobiałkę, wyniosła się do domu i nie zanudzała go problemami niemowlaka. Wyprostował się powoli, zaczerpnął tchu i poczuł bijący od mamki zapach mleka i owczej wełny. Był to przy­jemny zapach.

- Nie pojmuję, o co ci chodzi. Po prostu nie pojmuję, do czego zmierzasz. Wydaje mi się doprawdy, że ma­leństwu nic nie zaszkodzi, jeżeli dalej będziesz mu da­wała piersi.

- Jemu nie - odburknęła mamka - ale mnie. Ubyło mi dziesięć funtów, a jadłam cały czas za trzy. I za co to wszystko? Za trzy franki tygodniowo!

- A, teraz pojmuję - rzekł Terrier niemal z ulgą - już wszystko jasne: chodzi znowu o pieniądze.

- Nie! - odparła mamka.

- Owszem! Zawsze chodzi o pieniądze. Ktokolwiek stuka do tej furty, chce pieniędzy. Żeby mi się tak raz zdarzyło otworzyć i zobaczyć kogoś, komu chodzi o coś innego. Kogoś, kto na przykład przyszedł podrzucić ja­kiś miły drobiażdżek. Na przykład owoce albo parę orze­chów. Jesienią jest przecież mnóstwo rzeczy, które moż­na by podrzucić. Choćby i kwiaty. Albo żeby tak ktoś przyszedł i powiedział od serca: “Niech będzie pochwa­lony, ojcze Terrier, życzę ojcu miłego dnia!" Ale nie, to się chyba nigdy nie zdarzy. Jak nie żebrak, to przeku­pień, a jak nie przekupień, to znowu rzemieślnik, i jak nie po prośbie, to z rachunkiem do zapłacenia. W ogóle nie można już wyjść na ulicę. Ledwo wyjdę, a już mam na karku jakieś indywidua, które domagają się pie­niędzy!

- Nie ja - rzekła mamka.

- Ale powiem ci tyle: nie jesteś jedyną mamką w pa­rafii. Są tu setki pierwszorzędnych mamek, gotowych bić się o to, która będzie temu rozkosznemu maleństwu za trzy franki tygodniowo dawała piersi albo przygo­towywała papkę czy soczek z rzepy czy jeszcze coś in­nego...

- To dajcie go którejś z nich!

-...a z drugiej strony to niedobrze tak szastać dziecia­kiem z miejsca na miejsce. Kto wie, czy inne mleko po­służy mu tak jak twoje. Rozumiesz, przyzwyczaił się do zapachu twojej piersi i do rytmu twojego serca.

I raz jeszcze głęboko wciągnął ciepłą woń, jaką wy­dzielała mamka, a spostrzegłszy, że jego słowa nie wy­warły na niej żadnego wrażenia, rzekł:

- Zabierz dziecko i wracaj do domu! Pomówię o tym z przeorem. Zaproponuję mu, żeby na przyszłość płacił ci cztery franki tygodniowo.


- Nie - rzekła mamka. - Więc dobrze: pięć!

- Nie.

- To ile byś chciała? - krzyknął na nią Terrier. - Pięć franków to masa pieniędzy za takie poślednie zajęcie jak karmienie dziecka.

- Ja w ogóle nie chcę żadnych pieniędzy - powiedzia­ła mamka. - Nie zamierzam dłużej trzymać tego bękarta. - A to dlaczego, dobra kobieto? - rzekł Terrier i dalej

gmerał palcem w kobiałce. - Toż to przecież urocze ma­leństwo. Różowe na buzi, nie krzyczy, śpi jak zabite i jest ochrzczone.

- Jest opętane przez diabła.

Terrier prędko wyciągnął palec z koszyka.

- Niemożliwe! Absolutnie wykluczone, żeby niemow­lę miało być opętane przez diabła. Niemowlę to jeszcze nie człowiek, tylko forma przedludzka i nie ma jeszcze w pełni wykształconej duszy. A w związku z tym jest dla diabła nieinteresujące. Czy dzieciak może mówi? Rzuca nim? Przenosi przedmioty z miejsca na miejsce? Idzie od niego brzydki zapach?

- On w ogóle nie pachnie - rzekła mamka.

- A widzisz! To niechybny znak. Gdyby był opętany przez diabła, musiałby śmierdzieć.

I, aby uspokoić mamkę oraz dać dowód własnej od­wagi, Terrier uniosł kosz do góry i podsunął go sobie pod nos.

- Nie czuję nic szczególnego - rzekł, poniuchawszy chwilę - naprawdę nic szczególnego. Jakkolwiek wydaje mi się, że czuć coś tam z pieluszek.

I podetknął jej kosz, aby mogła potwierdzić to wra­żenie.

- Nie o to mi idzie - rzekła szorstko mamka i od­sunęła kosz. - Nie idzie o to, co jest w pieluchach. Owszem, jego ekskrementy czuć jak się należy. Ale jego samego, tego bękarta, w ogóle nie czuć!

- Bo jest zdrowy! - krzyknął Terrier. - Jest zdrowy i dlatego go nie czuć! Czuć tylko chore dzieci, to znana rzecz. Jak wiadomo, dziecko, które ma ospę, czuć koń­skim nawozem, a dziecko ze szkarlatyną - zwiędłymi jabłkami, a znowu dziecko suchotnicze - cebulą. Ten jest zdrowy, ot co! Uważasz, że powinien śmierdzieć? Czy twoje własne dzieci śmierdzą?

- Nie - rzekła mamka. - Moje dzieci pachną tak, jak powinny pachnieć dzieci.

Terrier przezornie odstawił kobiałkę na ziemię, czuł bowiem, jak wzbiera w nim fala złości na krnąbrność tej osoby. Niewykluczone, że w dalszym przebiegu dyspu­ty będą mu potrzebne obie ręce do gestykulowania, a nie chciał narażać na szwank niemowlęcia. Zaczął od tego, że zaplótł ręce na plecach, wypiął sterczący brzuch w stronę mamki i spytał ostro:

- Twierdzisz więc, że wiesz, jak powinno pachnieć ludzkie dziecko, które bądź co bądź - o czym warto przypomnieć, zwłaszcza gdy jest ochrzczone - jest dziec­kiem Bożym?

- Tak - rzekła mamka.

- I twierdzisz ponadto, że jeśli dziecko nie pachnie tak, jak wedle ciebie, mamki Joanny Bussie z rue Saint­-Denis, pachnieć powinno, to jest to diabelski pomiot?

Wyciągnął zza pleców lewą rękę i wysunął ku mamce groźnie zakrzywiony palec wskazujący niczym znak za­pytania. Mamka zastanowiła się. Nie dogadzało jej, że rozmowa przybrała raptem charakter teologicznej inda­gacji, tu bowiem musiała przegrać.

- Tego nie mówię - odparła wymijająco. - Czy to ma coś wspólnego z diabłem czy nie, to już wy musicie rozstrzygnąć, ojcze Terrier, to nie moja rzecz. Ja wiem jedno: boję się tego dzieciaka, bo nie pachnie tak, jak powinny pachnieć dzieci:

- Aa! - rzekł Terrier zadowolony i opuścił rękę. ­Więc z diabła już się wycofujemy. Doskonale. Ale wobec

^, 12 ^- ^' 13 ^'


tego powiedz mi z łaski swojej, jakże to pachnie dzie­ciak, który pachnie tak, jak wedle ciebie powinien pa­chnieć? Co?

- Ładnie pachnie - rzekła mamka.

- Co znaczy “ładnie"? - ryknął na nią Terrier. - Dużo rzeczy ładnie pachnie. Bukiecik lawendy ładnie pachnie. Mięso rosołowe ładnie pachnie. Ogrody Arabii ładnie pachną. Więc jak pachnie niemowlę, słucham!

Mamka zawahała się. Wiedziała, jak pachną niemo­wlęta, wiedziała to doskonale, wykarmiła tuziny nie­mowląt, niańczyła je, kołysała, całowała... mogła wę­chem trafić do nich po nocy, nawet teraz miała w noz­drzach wyraźny zapach niemowlęcia. Ale nigdy dotąd nie próbówała tego wyrazić w słowach.

- No? - huknął Terrier i niecierpliwie pstryknął pal­cami.

- No więc - zaczęła mamka - to niełatwo powiedzieć, bo... bo one nie wszędzie pachną jednakowo, chociaż wszędzie pachną ładnie, rozumiecie, ojcze, a więc na przykład w nóżkach pachną tak jak taki gładki, nagrza­ny kamień..., nie, raczej jak garnek..., albo jak masło, tak, właśnie jak świeżutkie masło. A na ciele pachną jak... jak kawałek ciasta zanurzony w mleku. A znowu głów­ka, na czubku, gdzie robi się wicherek, tu, ojcze Terrier, gdzie wy już nie macie ani kosmyka... - i dotknęła łysiny zakonnika, który wobec tej powodzi idiotycznych szcze­gółów na moment oniemiał i jak niepyszny opuścił gło­wę - tu, właśnie w tym miejscu, pachną najładniej. W tym miejscu pachną karmelem, taki słodki zapach, nie macie pojęcia, ojcze! Kiedy się je w tym miejscu powącha, to człowiek zaraz zaczyna je kochać, wszystko jedno, czy to swoje, czy cudze. Właśnie tak i nie inaczej mają pachnieć małe dzieci. A jeśli tak nie pachną, jeśli w tym miejscu, na czubku głowy, w ogóle nie pachną, nawet tyle co zimne powietrze, tak jak ten tu bękart, to... możecie to sobie tłumaczyć, jak chcecie, ojcze, ale

ja - i stanowczym gestem skrzyżowała ramiona pod biu­stem oraz rzuciła na stojącą u jej stóp kobiałkę spojrzenie tak pełne odrazy, jak gdyby w kobiałce roiło się od ro­puch - ja, Joanna Bussie, więcej tego nie tknę!

Ojciec Terrier z wolna podniósł głowę i kilkakrotnie przejechał sobie palcem po łysinie, jak gdyby chciał przygładzić włosy, potem niby przypadkiem zbliżył pa­lec do nosa i poniuchał z namysłem.

- Jak karmel...? - spytał i spróbował wrócić do po­przedniego surowego tonu. - Karmel? Co ty w ogóle wiesz o karmelu? Jadłaś kiedy karmel?

- Nie bezpośrednio - odparła mamka. - Ale byłam raz w jednym pałacu przy Saint-Honore i widziałam, jak z roztopionego cukru i śmietanki robi się karmel. Pachniało tak ładnie, że nigdy tego nie zapomnę.

- Tak, tak. Już dobrze ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin