+Dziedzictwo.doc

(996 KB) Pobierz
Graham Masterton

Graham Masterton

 

DZIEDZICTWO

 

1. PRZECZUCIA

      Nigdy się nie dowiem, w jaki sposób udało mu się tak podjechać pod moje drzwi ogromną czarną półciężarówką, że go nie zauważyłem. Kiedy ze szczotką w ręce wyszedłem zza ściany domu, aby zmieść trochę opadłych liści eukaliptusa, już tam był, wysoki i milczący, ubrany w jeden z tych długich, szarych prochowców, które noszą czasami faceci od przeprowadzek oraz szlifierze mebli. Twarz miał pociągłą i bladą jak perkalowa torba, a oczy ukryte za ciemnymi okularami, najmniejszymi, jakie widziałem kiedykolwiek w życiu. Ręce wepchnął do kieszeni. Za nim, zgrabnie zaparkowana obok mojej impali kombi, stała półciężarówka — bardzo stary model o kanciastych kształtach i czarnej karoserii tak lśniącej, że zobaczyłem w niej odbity, wykoślawiony obraz domu i drzew eukaliptusowych.

   — Pan Delatolla? — odezwał się, unosząc czapkę.

   — Kim pan jest, do cholery? — zapytałem. — To jest prywatna posiadłość.

   — Nazywam się Grant — odparł łagodnie. — Przykro mi, że nachodzę pana bez uprzedzenia, ale jeden z przyjaciół mówił mi, że może pan być zainteresowany nabyciem pewnych niezwykłych antyków.

   Spojrzałem na ciężarówkę.

   — Doprawdy? No cóż, to zależy jak bardzo są niezwykłe. A co pan ma?

   Nieznacznie się uśmiechnął.

   — Nie mam zwyczaju marnować ludziom czasu, panie Delatolla. Handluję używanymi meblami i mogę pana zapewnić, że wybieram tylko to, co najlepsze.

   — To miejscowy towar? — spytałem. Skinął głową.

   — Przyjechałem specjalnie z Santa Barbara, aby go sprzedać. Słyszał pan, oczywiście, o Jessopach?

   — Mówi pan o Jessopach, którzy sprzedają biżuterię w San Diego czy o tych z Long Beach, którzy budują samoloty?

   — O tych od samolotów. Mają dom w Escondido.

   — Widziałem ten dom — stwierdziłem. — Moja żona twierdzi, że jest to jedyny i zarazem najgorszy przykład baroku w całym stanie. Ale chyba żaden z Jessopów nie umarł?

   Grant zacisnął usta.

   — Nie, nie. Nic takiego. Po prostu… urządzają się na nowo. Chcieli pozbyć się niektórych starych mebli.

   — Czy są bardzo stare? — zainteresowałem się. — Nie kupuję gratów.

   — Znam pańskie preferencje — rzekł Grant. — Gdybym nie uważał, że coś z tego pana zainteresuje, w ogóle bym tu nie przyjeżdżał. Zechce pan rzucić okiem?

   — Nie mógłby pan przywieźć tego jutro rano do mojego sklepu? — spytałem. — Za dziesięć minut mam wyjść z żoną i synem do rezerwatu zwierząt.

   Grant zapatrzył się w dal na szpaler drzew przy drodze.

   — Przykro mi, ale muszę jeszcze przed wieczorem wrócić do Santa Barbara.

   Powiedział to dziwnym, pełnym tęsknoty tonem. Jego głos brzmiał jak wietrzyk w niedzielne popołudnie poruszający liśćmi w pobliskim cytrusowym gaiku. Nie dodał nic więcej, aby przekonać mnie, że powinienem obejrzeć rzeczy, które przywiózł w tym swoim podróżnym karawanie. Decyzję pozostawił całkowicie w moich rękach. A była to, jak się dowiedziałem później, jedna z zasad, według których muszą być sprzedawane takie meble.

   Sprawdziłem godzinę.

   — W porządku — powiedziałem oschle. — Proszę otworzyć ciężarówkę, a ja pójdę uprzedzić żonę, że wyjdziemy pół godziny później. Przypuszczam, że pół godziny wystarczy?

   Kiwnął potakująco głową. To dziwne, ale gdy myślę o nim dzisiaj, niezbyt dokładnie pamiętam, jak właściwie wyglądał. Czasami odmalowuję go sobie jako tego francuskiego aktora komediowego Fernandela, tylko bardziej ponurego. Innym razem pojawia się w mojej pamięci jako Jason Robards albo Richard Nixon. Obserwowałem go, jak szedł ku swojej ciężarówce, aby otworzyć tylne drzwiczki. Miał dziwny, kaczkowaty sposób chodzenia — jakby brnął przez przybrzeżne, morskie fale.

   Obróciłem się i wszedłem do domu. Jonathan, mój sześcioletni syn, siedział w korytarzu na podłodze wyłożonej hiszpańskimi płytkami i z uporem usiłował zawiązać sznurowadła trampek. Sara była w kuchni, sprzątała po przygotowaniu carnitas i tortillas na kolację. Stanąłem za nią i pocałowałem ją w szyję.

   — Jesteś gotowy? — zapytała.

   — Nie uwierzysz, ale przed domem jest sprzedawca antyków — odparłem.

   — Dzisiaj? W niedzielę? Tutaj? — zasypała mnie pytaniami.

   — Przyjechał z Santa Barbara. Podobno musi wracać wieczorem, w przeciwnym razie umówiłbym go do sklepu na jutro rano.

   Sara wytarła ręce w kwiecisty fartuszek, a potem go zdjęła.

   Czy to coś tak ważnego, że musisz poświęcać niedzielę?

   — Ten facet odkupił używane meble od Jessopów z Escondido. Mówi, że przemeblowują dom czy coś w tym rodzaju i mieli parę specjalnych przedmiotów, których chcieli się pozbyć.

   — Lepiej by specjalnie nie przerywał ci jedynego dnia odpoczynku — warknęła Sara. Potrafiła być czasem właśnie taka kąśliwa jak teraz. — Jak sądzisz, długo to potrwa?

   — Pół godziny. Nie dłużej.

   — Idziemy? — zapytał Jonathan. — Chcę do samochodu.

   — Jeszcze nie — powiedziałem, czochrając jego czuprynę w kolorze słonecznego blondu. — Muszę porozmawiać przez kilka minut z tym panem, który jest przed domem, a potem pojedziemy.

   Jonathan niecierpliwie zaskrzypiał podeszwami trampek po podłodze. Skarciłem go, wykrzykując jego imię, a on podniósł na mnie oczy i obdarzył jednym ze swoich ulubionych, nadąsanych, głupiutkich uśmieszków podobnych do uśmiechu Sary.

   — Powiem ci, co mógłbyś zrobić w tym czasie — zaproponowałem. — Idź przywiąż Sheratona do budy i sprawdź, czy ma wodę w misce.

   — Robi się! — wykrzyknął Jonathan i wybiegł.

   Na zewnątrz, na asfaltowym podjeździe mężczyzna nazwiskiem Grant rozłożył szeroki, ciemny, aksamitny dywanik z czarnymi, jedwabnymi frędzlami. Ustawił już na nim cztery salonowe krzesła, dwa wysokie kandelabry, okrągły, wiktoriański nocny stoliczek z marmurowym blatem, parę steatytowych posążków przedstawiających grube, nagie damy oraz inkrustowane biurko w stylu regencji.

   Obszedłem dookoła meble i statuetki i obejrzałem je pobieżnie.

   — Panie Grant? — zacząłem.

   — Tak? — Mocował się, aby zestawić wojskową skrzynię z mosiężnymi okuciami.

   — Panie Grant, nie chcę pana obrazić, ale jeżeli to ten towar chce mi pan sprzedać, to radzę panu spakować wszystko z powrotem i odjechać. Szczerze mówiąc, to jest szmelc.

   Zestawił skrzynię i podszedł do mnie. Dyszał trochę z wysiłku, a czoło miał zroszone potem.

   — Te rzeczy są tylko na dokładkę — powiedział. — Może pan mieć je wszystkie za darmo, jeśli zdecyduje się pan kupić najlepszy okaz z kolekcji.

   — I tak bym panu nic za nie nie zapłacił — skrzywiłem się. — Niech pan da spokój, panie Grant, to wyposażenie sklepu z rupieciami. Te wysokie kandelabry nawet nie są równe. A co przydarzyło się lewemu pośladkowi tamtej grubej damy? Wygląda, jakby ktoś przejechał po nim piłą tarczową.

   Grant pokiwał głową. Wcale nie zaprzeczał, że jego oferta jest kiepska. Ale wydawało się również, że nie ma najmniejszych wątpliwości, iż wezmę wszystko. Stał z rękoma na biodrach, próbując odzyskać oddech, a ja patrzyłem na niego tak znacząco, jak tylko mogłem i czekałem, aż coś powie. Cokolwiek. Za domem na podwórku usłyszałem szczekanie Sheratona.

   — Proszę posłuchać… — zacząłem, ale Grant podniósł palec, chcąc mi przerwać.

   — Kiedy zobaczy pan perłę kolekcji — zauważył — zmieni pan zdanie.

   — Niech będzie — zgodziłem się. — Proszę ją wynieść.

   — Jest ciężka. Może wejdzie pan ze mną do ciężarówki i rzuci okiem?

   — A co to, u diabła, jest? Stara otomana? Naprawdę, panie Grant, nie mogę…

   Popatrzył na mnie, podniósł ręce i jego twarz ułożyła się w minę, która mówiła: „Zaraz, zaraz, proszę się nie denerwować!” Jeszcze raz spojrzałem na samochód i nagle doznałem uczucia dotkliwego chłodu. Podobny rodzaj tremy łapie człowieka w szkole przed trudnym egzaminem. Nie czułem się tak od poprzedniej jesieni, kiedy w Los Angeles brałem udział w aukcji porcelanowej kolekcji należącej kiedyś do George’a Charovsky’ego, wielokrotnego mordercy, który mieszkał w La Jolla. Sara namówiła mnie wtedy, żebym wziął udział w licytacji posążku tańczącej pasterki i zapłaciłem za niego 875 dolarów. Trzy dni później wyrzuciłem figurkę do kosza na śmieci, ponieważ nie mogłem znieść jej widoku.

   Mówiąc wprost, jestem uczulony na wszystkie paskudne rzeczy — na paskudne filmy, paskudne obrazy, a nade wszystko na paskudnych ludzi, czyli ludzi, którzy źle traktują swoje dzieci, nigdy nie zabierają swoich psów na długie spacery i bez powodu krzyczą na własne żony. Sam nie jestem wcale ideałem. Kiepsko prowadzę auto. Chrapię podczas snu. Czasem daję klapsa Jonathanowi, nawet kiedy nie powinienem. Jednak jestem entuzjastą życia i pozwalam żyć innym. Nie wchodzicie na moje podwórko, ja nie będę wchodził na wasze.

   — I co? — spytał Grant i zamachał ręką ku otwartym drzwiom ciężarówki.

   Wydałem z siebie głośne, zniecierpliwione westchnienie.

   — W porządku, panie Grant. Zobaczmy, czy rzeczywiście ma pan tam coś, co warte jest obejrzenia. Jestem spóźniony już dziesięć minut.

   — Nie powie mi pan, że zawsze jest pan tak czuły na punkcie czasu — uśmiechnął się.

   — Nie — zaprzeczyłem. — Nie zawsze. Ale jest niedziela i jak dotąd niczym mnie pan nie zainteresował.

   — Nie miałem takiego zamiaru — handlarz znowu się uśmiechnął. — Wszystko to tylko dodatek do mojej głównej oferty.

   — Mówi pan poważnie? — zdziwiłem się, chwytając się poręczy i wciągając się na tył ciężarówki.

   — Nigdy nie mówiłem poważniej — odpowiedział.

   Jego głos był zupełnie pozbawiony emocji. Wyciągnął do mnie rękę, więc pomogłem mu się wspiąć. Palce miał tak suche jak łuski kukurydzy.’

   — Jest na samym przodzie — wyjaśnił Grant i już prowadził mnie przez wąską, trudną do przejścia alejkę dziewiętnastowiecznych krzeseł z wysokimi oparciami i pokręconych wiktoriańskich nóg stołowych, aż nie przedarliśmy się do końca tej kolekcji nikomu niepotrzebnych rupieci i nie znaleźliśmy się na przodzie ciężarówki.

   W rogu stało coś przykryte workiem. Cokolwiek to było, było wysokie, wąskie i wykonane z ciemnego kubańskiego mahoniu. Mogłem dojrzeć jedynie jeden bok — błyszczący i rzeźbiony, a drewno emanowało wspaniałą czerwonawą poświatą, jaką rzadko widzi się w meblach zrobionych po 1860 roku.

   — Czy może pan zdjąć worek? — zwróciłem się do Granta.

   — Niech pan sam zdejmie, jeżeli chce pan obejrzeć

   — odparł. Zawahałem się.

   — A co to właściwie jest? — zapytałem.

   Jedno szkiełko maleńkich okularów słonecznych Granta błysnęło oślepiająco i jaskrawo jak ćwierćdolarówka. Na ciężarówce było duszno i miałem pewność, że czuję zapach kwiatów. Gardenii, a może lewkonii.

   — To jest krzesło — rzekł. — Niech się pan przyjrzy dokładnie.

   Z wahaniem wyciągnąłem rękę i schwyciłem gruby worek. Doznałem niezwykłego uczucia, jak gdybym właśnie zdzierał z kogoś ubranie. Ściągnąłem worek, rzuciłem go na podłogę i zobaczyłem je. Krzesło z domu Jessopa w Escondido. W ciemności niewiele było widać. Grant nie miał latarki ani żadnego światła w samochodzie, a może nie chciał po prostu go włączyć z sobie tylko znanych powodów. Pomimo to od razu rozpoznałem, że krzesło jest prawdziwym cackiem, autentycznym i bardzo niezwykłym starym meblem. Coś w nim było. Majestat. Wyborne proporcje. A mistrzowskie rzeźbienia na oparciu i poręczach wskazywały na geniusz twórcy. Dostrzegłem węże, jabłka, łby wilcze, a na samym szczycie krzesła oblicze szczerzącego zęby stwora, który przypominał skrzyżowanie człowieka z wężem morskim. Siedzenie, o ile widziałem, obite było czarną skórą.

   — To jakieś krzesło — powiedziałem do Granta.

   — Mogę je obejrzeć w świetle dziennym?

   — Jasne. Jeżeli przedtem pomoże mi pan zebrać cały ten towar i wystawić na zewnątrz.

   Obróciłem się w stronę krzesła i bacznie mu się przyjrzałem. Nie mogło być żadnych wątpliwości. Rzeźbiony mahoń, w dodatku bardzo stary. Nigdy dotychczas nie widziałem czegoś takiego.

   — Gdzie Jessop je zdobył? — spytałem Granta, pomagając wynosić z ciężarówki dziesięć chippendale’owskich krzeseł o tarczowych oparciach.

   — Krzesło? W Anglii, jak sądzę. Wiele podróżował, kiedy był młodszy. Powinien pan zobaczyć niektóre z włoskich antyków, które pokazał mi tam w Escondido. Facet ma dwa weneckie pejzaże Guardiego.

   Prawie pół godziny zajęło nam opróżnienie ciężarówki Granta. Do tego czasu podjazd przed moim domem wyglądał jak przygotowany do wyprzedaży rodzinnej, a Sara dwa razy wychodziła, żeby ponarzekać. Kiedy się pojawiła po raz trzeci, prawie kończyliśmy, więc poprosiłem ją, żeby poczekała i obejrzała krzesło.

   — Wyciągnęliście to wszystko dla jednego krzesła? — zapytała.

   — Saro — wyjaśniłem — to coś specjalnego. Poczekaj chwilę, chcę wiedzieć, co o tym myślisz.

   — Wiem, co myślę o naszej wycieczce do parku dzikich zwierząt — obruszyła się, podnosząc w górę rękę i wskazując na zegarek. — To prawie klapa. No cóż… sam będziesz musiał wytłumaczyć to Jonathanowi. Powiedz mu, że nie poszliśmy do zoo z powodu krzesła. Ja tego nie zrobię.

   — Trochę cierpliwości! — zdenerwowałem się. — Jeśli trzeba, pójdziemy do ogrodu zoologicznego nawet po ciemku, ale teraz musimy obejrzeć to krzesło. Jest doprawdy szczególne.

   — Boże, daj mi siły — pożaliła się Sara. — Powinnam była wyjść za kierownika targu rybnego na Embarcadero. On przynajmniej nie spędzałby połowy niedzielnego popołudnia na kupowaniu szmelcu.

   Grant zatrzymał się i uważnie popatrzył na Sarę przez swoje słoneczne okulary.

   — Pani Delatolla — odezwał się w końcu swoim syczącym głosem. — Naprawdę przykro mi z powodu całego tego zamieszania. Proszę mi wierzyć. Ale to się musi stać dzisiaj.

   — W niedzielę — odpaliła Sara.

   Grant dziwnie pokiwał głową; jego długa, ponura twarz poruszała się w górę i w dół jak koń na biegunach, z którego właśnie zsiadło dziecko.

   — Tak — uciął. — W niedzielę.

   W końcu utorowaliśmy sobie drogę. Próbowałem sam podnieść krzesło, podczas gdy Grant kopnięciem odsuwał na boki plączące się pod nogami grube liny. To było niewiarygodne, ale ledwie zdołałem je dźwignąć, po czym natychmiast musiałem opuścić z powrotem na podłogę ciężarówki. Twarz człowieka–węża na szczycie oparcia krzesła wydawała się śmiać ze mnie z pogardą. Nawet jak na solidny mahoń było nieprawdopodobnie ciężkie. Podnosiłem już kiedyś sam ciężką mahoniową szafę, ale to krzesło… — to było prawie komiczne.

   Każdy, kto chciałby zabrać je do domu, potrzebowałby samochodu z dźwigiem.

   — Nie mogę uwierzyć, że jest takie ciężkie — powiedziałem do Granta.

   Obrócił się. Jego sylwetka rysowała się w promieniach słońca za tyłem ciężarówki. Za nim dostrzegłem Sarę stojącą niecierpliwie wśród lasu drewnianych stojaków na kapelusze, walijskich serwantek, statuetek z brązu, składanych drabin bibliotecznych i komód. Jo—nathan siedział na kamiennym krawężniku podjazdu trochę dalej, pochrząkując i spoglądając na nas ponuro.

   — Pomogę panu — zadeklarował się Grant i przeszedł na przód ciężarówki.

   Chwyciliśmy każdy za jeden bok krzesła i powoli przesunęliśmy je po podłodze aż do tylnych drzwiczek.

   — Raczej nie jesteś Arnoldem Schwarzeneggerem Drugim, co? — drwiła Sara, kiedy spocony zeskoczyłem z ciężarówki.

   — Może spróbujesz sama je podnieść? — odparłem wściekły. — To paskudztwo waży z tonę.

   — Nie chcę mieć z nim nic wspólnego — stwierdziła, patrząc na mnie z przesadną, ale poważną pogardą.

   Wiedziałem, że nie żartuje. Kiedy Sara zadzierała nosa, było po tobie, bracie.

   — Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę, jak to wszystko odbije się na moim małżeństwie — mruknąłem, pomagając Grantowi wyciągnąć krzesło z ciężarówki i opuścić je delikatnie na ziemię. — Będę musiał kupić kwiaty, perfumy i butelkę Napa Valley Brut, a nie jestem nawet pewien czy dzisiaj jest otwarta drogeria.

   — Niech się pan nie martwi o swoje małżeństwo — rzekł Grant. — To krzesło odmieni pańskie życie.

   — Jest pan doradcą w sprawach problemów małżeńskich tak samo jak dostawcą używanych sof? — spytała Sara złośliwie.

   Grant ustawił tylne nogi krzesła na podłodze, a potem obrócił się do Sary i zdjął czapkę.

   — Pani Delatolla — powiedział — ja jedynie oczyszczam domy ze staroci.

   — To mi się skojarzyło z dezynsekcją — zauważyła ironicznie moja żona.

   — Saro — warknąłem. — Na litość boską. Przestań już.

   — W porządku — oznajmiła. — Przepraszam. Ale jeśli nie wyjedziemy za pięć minut do zoo, to zabieram Jonathana do akwarium z ssakami morskimi, a ty możesz zostać w domu sam i bawić się swoim zbutwiałym, starym meblem, aż nie zalęgnie ci się jakiś kornik w mózgu.

   — Hi, hi, hi — zaśmiał się nieoczekiwanie Grant.

   Obdarzyłem go najzimniejszym spojrzeniem, na jakie było mnie stać, ale facet ciągle się uśmiechał. Niepokojący uśmiech — bardziej jak z fotografii niż prawdziwy.

   — Słuchaj — zagadnąłem Sarę. — Może wreszcie powiesz mi, co sądzisz o tym krześle? Chcę znać twoje zdanie.

   Sara obeszła krzesło. Oparcie było znacznie wyższe od niej, pomimo że moja żona nie należy do kobiet specjalnie drobnych. Pięć stóp, sześć cali, mierząc bez butów. Poręcze były pokryte rzeźbami w taki sposób, że wyglądały jak splecione ze sobą węże pełzające ku zakończonym szponami nogom. Siedzenie obito czarną skórą; czerń miała lekki odcień błękitu jak skrzydło kruka, a kiedy nacisnąłem na nie opuszkami palców, wydało mi się, jakby było czymś ciepłym i żywym.

   — Jest brzydkie — stwierdziła Sara. — Prawdę mówiąc, jest szkaradne, choć muszę przyznać, że ma coś w sobie.

   Najbardziej zafascynowało mnie ozdobne oparcie. Podpórka — na środku między szczytem oparcia krzesła a siedzeniem — była gęsto zapełniona rzeźbami, które układały się w setki ludzi, a każda z postaci miała tylko dwa cale długości. Tworzyło to zawiłą kaskadę splecionych ciał ludzkich, wszystkie były nagie i wszystkie z ustami szeroko otwartymi w niemym krzyku. Przejechałem po nich palcami. Wrażenie było nadzwyczajne. Wydawało się, że się poruszają.

   Twarz człowieka–węża uśmiechała się do mnie niewidzącymi mahoniowymi oczami, a z jego włosów wyślizgiwało się kłębowisko mahoniowych żmij. Górną belkę wzdłuż szczytu oparcia krzesła tworzyły dwa pytony, ich paszcze były otwarte; wychodził z nich sznur owoców i wilczych łbów, który docierał do poręczy w kształcie węży.

   — Co pan o nim sądzi? — spytał Grant.

   Zauważyłem, że odkąd krzesło stało na ziemi, wcale go już nie dotykał. Większość handlarzy antykami opiera się na nich w swobodnym stylu posiadacza, jak gdyby te meble naprawdę do nich należały. Ponadto prawie zawsze ustawiają je w taki sposób, żeby pokazać, jak dobrze został zestawiony szkielet albo ułożone listwy poprzeczne. Jednakże Grant traktował krzesło jakby było już moje, a w każdym razie, jakby już nie należało do niego.

   Może krzesło takie jak to należy zawsze tylko do siebie samego — pomyślałem. Miało w sobie tyle dostojeństwa i powagi, że trudno było wyobrazić sobie tak nietuzinkowy sprzęt wśród zwyczajnych mebli w przeciętnym domu.

   Jonathan zbliżył się i utkwił w krześle urzeczony wzrok.

   — Co robią ci wszyscy ludzie? — spytał mnie w końcu.

   Grant z rękoma splecionymi przed sobą powiedział:

   — Sądzę, że staczają się z piekła do podpiekła. Nie są z tego powodu zbytnio zadowoleni, jak możesz zauważyć.

   — Dlaczego nie mają na sobie żadnych ubrań? — dopytywał się Jonathan.

   — Idą popływać — wtrąciłem się.

   Z zaciśniętymi ustami obdarzyłem Granta nieprzychylnym spojrzeniem za odebranie mi prawa do odpowiedzi na pierwsze pytanie. Wierzę, że należy Jonathanowi mówić prawdę, ale całe to głupie gadanie o piekle i podpiekle, cokolwiek ono znaczyło, cóż, to wszystko były bzdury. To było paskudne, głupie gadanie.

   — Mogę usiąść na krześle? — spytał Jonathan.

   — Jasne — odparłem.

   — Nie — zaprotestował szybko Grant.

   — Nic nie zaszkodzi, jeśli się pozwoli chłopcu usiąść na krześle — zwróciłem się do Granta. — Czy pan nigdy nie siadał na żadnym krześle, zanim pan go kupił?

   Grant podszedł i stanął między Jonathanem a krzesłem. Ciągle się uśmiechał, w ten szczególny, nierzeczywisty sposób, ale widziałem, że nie ma zamiaru pozwolić Jonathanowi podejść niezależnie od wszystkiego.

   — Dlaczego chłopiec nie może usiąść na krześle? — zdziwiła się Sara. — Boi się pan, że rozpadnie się na kawałki albo coś w tym rodzaju?

   — To nie jest… krzesło dla dzieci — uśmiechnął się Grant. — A poza tym zwykle nie pozwalam ludziom siadać na krzesłach, dopóki ich nie kupią.

   — No cóż, w takim razie, musimy po prostu obejść się bez tej przyjemności — odburknąłem. — Czy chce pan, żeby pomóc panu wnieść krzesło z powrotem do ciężarówki?

   — Nie kupi go pan? — Jego uprzejmość rozwiała się jak dym i nagle stał się czujny.

   Potrząsnąłem głową.

   — Nie, nie sądzę.

   — Ależ mój drogi panie Delatolla, byłem zupełnie pewien, że pan je kupi. Gdybym wiedział…

   — Przykro mi — powiedziałem, nadal potrząsając głową. — To bardzo interesująca rzecz. Najpewniej jedyna w swoim rodzaju. Koniec osiemnastego wieku, krajowe, jak sądzę. Wykonane w Massachusetts albo może w Pensylwanii. Zasadnicze proporcje są prawdopodobnie oparte na wzorcach z Przewodnika dla wytwórców mebli i ludzi z wyższych sfer Chippendale’a, o ile się na tym znam. Znakomicie ozdobione, również. Wszystkie te wymyślne rzeźbienia wokół oparcia i poręczy… Cóż, jest prawie doskonałe.

   — I pan go nie chce? — spytał Grant skonsternowany.

   — Nie — odparłem stanowczo. — Niech pan da spokój, panie Grant, bądźmy poważni. Robię interesy z ludźmi, którzy mieszkają na osiedlach i w domkach nad morzem ze ściśle ograniczoną powierzchnią mieszkalną. Chcą mebli na odpowiednią skalę, w szczególnym stylu. Lekkich, wysokich i eleganckich: oto czego szukają. Ale taka rzecz… jest zdumiewająca, przyznaję… to tak jakby ktoś zadął w trąbę, obwieszczając sąd ostateczny w samym środku lirycznego koncertu na flety proste.

   — Panie Delatolla — nalegał Grant — jeśli kupi pan to krzesło, dorzucę do niego wszystko, co pan tu widzi wokół siebie. Wszystko. Nawet ten cheveret. Nawet ten stoliczek pod czajnik do herbaty, a to jest chippendale.

   Spojrzałem na Sarę, a Sara spojrzała na mnie. Ponad podjazdem powiał chłodny wietrzyk i oboje doznaliśmy wrażenia, że jest coś potwornie złowieszczego w tym wszystkim.

   — Czy niektóre z tych gratów nie są czasem kradzione? — natarłem na Granta.

   — Kradzione? Co pan chce przez to powiedzieć?

   — Niczego nie sugeruję. Po prostu pan strasznie się pali do tego, aby się pozbyć tych rzeczy.

   Grant zdjął okulary. Jego oczy były wyłupiaste, jasne i tak trudne do zapamiętania jak jego twarz. Czasami wydaje mi się, że były ciemne albo że jedno z nich było mętne i ślepe. Czasami nie mogę sobie ich w ogóle przypomnieć.

   — Proszę posłuchać, panie Delatolla — bronił się handlarz — cały ten towar jest naprawdę uczciwie nabyty i mój. Przysięgam. Ale muszę wrócić do Santa Barbara dziś wieczorem, a nie chcę zabierać tego ze sobą. To jedyny powód. Muszę panu powiedzieć, że ma pan rację. To co mówiłem przedtem, to była po prostu taka handlowa zagrywka. Nie jest to zbyt dobry towar. A więc co za sens, żebym wiózł to wszystko z powrotem na wybrzeże? Mogę równie dobrze zostawić go tutaj za każdą sumę, jaką zdoła pan zapłacić.

   Zmrużyłem oczy. Żaden handlarz nigdy przedtem nie mówił do mnie w ten sposób. Grant naprawdę błagał mnie, żebym uwolnił go tych wszystkich mebli.

   — A ile pan chce? — spytałem ostrożnie.

   — Dziesięć tysięcy, a i to nawet nie pokrywa moich kosztów.

   Zastanowiłem się. Samo krzesło musiało być warte ze dwanaście i pół tysiąca dolarów albo nawet więcej. Żaden z pozostałych mebli nie był zbyt cenny, ale miałem wiele kontaktów w centrum San Diego i łatwo mógłbym je sprzedać. Miałbym piętnaście do dwudziestu tysięcy dolarów czystego zysku, wszystko dzięki pewnemu handlarzowi starociami, który nie może się doczekać, aby wrócić do domu w Santa Barbara.

   — Ma pan wizytówkę? Jakiś dowód tożsamości? — spytałem Granta.

   — Jasne — powiedział. — Proszę.

   Wręczył mi wizytówkę, na której było napisane: Henry E. Grant, handlarz antykami, kupno używanych mebli, sprzedaż i kupno antyków. U dołu widniał adres w pobliżu plaży w Santa Barbara.

   — Muszę to przemyśleć — stwierdziłem, obracając wizytówkę w palcach. — To znaczy… to krzesło… nie ma sposobu, aby je odpowiednio wycenić. Nie wiadomo, jak je porównać z tym wszystkim. Może być warte pół miliona albo pięć dolarów.

   — Osiem tysięcy — powiedział Grant. — To najniższa cena, na jaką mogę się zgodzić.

   — Ricky… — odezwała się Sara — czy naprawdę chcesz kupić cały ten szmelc?

   Wiedziała, że chcę, zwłaszcza za osiem tysięcy, ale grała w swoją ulubioną grę polegającą na maksymalnym obniżaniu ceny, po prostu udając, że chce mnie odwieść od kupna, cokolwiek sprzedawano. Miałem już do czynienia z handlarzami, którzy w końcu całkowicie mnie ignorowali, a histerycznie targowali się z Sarą.

   — Nie powiedziałbym nie, jeśli chodzi o niektóre z tych rzeczy… — Zadumałem się. — Ale, no cóż, nie wiem… jeśli sądzisz, że to niedobry pomysł…

   — Siedem i pół, ale ani dolara mniej — wycedził Grant. Jego głos stał się teraz niemal szeleszczący.

   — Siedem i pół tysiąca? Za to wszystko? — Nie wierzyłem własnym uszom.

   — Niech pan po prostu to weźmie — rzucił. — Przyśle mi pan czek pocztą.

   — Proszę chwileczkę poczekać — poprosiłem. Pochyliłem się ku Sarze i wymruczałem w jej ucho: — Postaraj się, żeby nie odjechał.

   Potem skierowałem się szybko w stronę domu i wszedłem do biblioteki. Zacząłem wertować książkę telefoniczną i odszukałem: Jessop, Samuel F., San Miguel, Escondido. Wystukałem numer i czekałem, aż usłyszę sygnał.

   — Rezydencja Jessopa — odezwał się spokojny głos starszej kobiety.

   — O… halo — powiedziałem. — Chyba mnie pani nie zna, prawdę mówiąc z pewnością nie… Nazywam się Delatolla. Richard Delatolla. Jestem znawcą antyków z Rancho Santa Fe.

   — Przykro mi — stwierdziła kobieta. — Nie chcemy niczego kupować i nie mamy nic do sprzedania.

   — Ależ nie, proszę posłuchać, nie dzwonię z żadną ofertą. Chcę tylko powiedzieć pani, że człowiek nazwiskiem Grant stoi właśnie przed moim domem z pewnymi starymi meblami: trochę stołów i biurek, trochę innych drobiazgów, jakieś krzesła z jadalni… tak, tak, właśnie… i, no cóż, mówi, że ma je z domu pana Jessopa w Escondido.

   Nastąpiła długa przerwa. Oddech. Po chwili kobieta odparła:

   — Tak, to prawda. Mężczyzna o nazwisku Grant był tutaj w zeszłym tygodniu. Odkupił parę mebli z gabinetu pana Jessopa i z niektórych pokoi gościnnych. Tę część domu meblujemy na nowo.

   — Rozumiem. A więc pan Grant jest człowiekiem pani znanym?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin