Piers Anthony 002 Xanth 015 Barwa jej bielizny.pdf

(1422 KB) Pobierz
Microsoft Word - Piers Anthony 002 Xanth 015 Barwa jej bielizny
PIERS ANTHONY
złapała tu księcia Dolpha, pomimo protestów jego
kościstych towarzyszy kościeja Marrowa i kości
Gracji. W rezultacie okazali się oni całkiem
przyzwoici, pomimo swej niedowagi; w
rzeczywistości pomogli jej zdobyć opale. Mela była
ciekawa, jak im się wiedzie; tworzyli razem całkiem
miłą, chociaż trochę wymizerowaną parę.
Wyspa Iluzji nie posiadała już tyle iluzji, odkąd
Czarodziejka Iluzji, królowa Emeritus Iris, opuściła ją
przed laty. Jednak nadal otaczał ją blady odcień
wielkich fantazji, sugerujący ogrom przeszłych
wyobrażeń. Może pewnego dnia zamieszka ją kolejny
Mag Iluzji i znowu nikt nie pozna jej raczej
prozaicznej rzeczywistości.
Mela płynęła prosto do brzegu, do miejsca, gdzie
Wielka Rozpadlina dochodziła do wschodniego
morza. Dotarła jak mogła najbliżej do niewielkiej
plaży, nie wynurzając się z wody. Jednak gdy piasek
zaczął zagrażać jej aksamitnej skórze, usiadła,
zwinąwszy przed sobą ogon. Skoncentrowała się i jej
wspaniała płetwa zmieniła się w niezgrabną bryłę,
podczas gdy główna część ogona stała się
chorobliwie różowa. Na jego całej długości pojawiła
się zmarszczka, która pogłębiała się tak długo, aż cały
ogon rozdzielił się na dwie niezdarne kończyny.
Mela zgięła sękate kolana i pewnie ustawiła kościste
stopy na piasku. Następnie podniosła się, balansując
ryzykownie na swych niezgrabnych nogach, stojąc po
kolana w przybrzeżnych falach. Dużo czasu upłynęło
od jej ostatniego pobytu na lądzie. Wcale jej to nie
bawiło, jednak był to jedyny sposób. Dobry Mag żył
na lądzie i na pewno nie przyszedłby do morza.
W chwili, gdy była już pewna równowagi, z
wysiłkiem ruszyła w stronę suchego piasku.
Zaczynała się przyzwyczajać, a jej nogi stawały się
coraz silniejsze i Mela stąpała coraz pewniej.
Wiedziała, co należy robić, wyszła jedynie z wprawy.
Jednak gdy oddaliła się od wody, piasek stał się
gorący i zaczął parzyć jej stopy, a ostre kamienie
mogły przeciąć skórę. Może i jej kończyny były
brzydkie, ale z pewnością delikatne. Na szczęście
wiedziała, gdzie znajduje się łacha z damskimi
pantoflami; zauważyła ją, będąc jeszcze w wodzie.
Pokuśtykała do niej i wybrała pantofle. Oczywiście
pasowały jak ulał i chroniły jej stopy tak, że mogła
swobodnie pójść dalej.
Dotarła do krawędzi Rozpadliny, gdzie droga stawała
się stroma. Musiała się wspinać, lecz to także
potrafiła. Bez specjalnych trudności wdrapywała się
na skały i wzniesienia. Wiedziała, że musi jak
najprędzej wydostać się z Rozpadliny z dwóch
powodów. Po pierwsze, w dalszej części ściany
stawały się coraz bardziej strome, o czym każdy wie,
a po drugie, żył tam Smok z Rozpadliny. O tym
wiedziało tylko niewiele osób, ponieważ większość z
tych, którzy go spotkali, została przez niego pożarta.
Przez długi czas Rozpadlina była objęta Zaklęciem
Zapomnienia, lecz teraz ono już nie działało, tak więc
można było coś o niej wiedzieć. I całe szczęście,
ponieważ wcale nie miała ochoty uciekać przed
smokiem na tych trzęsących się nogach. Była
ciekawa, jak stworzenia lądowe znosiły tak
niezgrabny środek lokomocji.
Dotarła do krawędzi i przedostała się na drugą stronę.
Tutaj ląd był przyzwoicie płaski i mogła iść
wyprostowana. O ile wiedziała, Zamek Dobrego
Maga znajdował się trochę na południe od
Rozpadliny, tak więc ruszyła w kierunku zachodnim.
Podobno były tam magiczne ścieżki. Jeśli udałoby się
jej znaleźć jedną z nich, to mogłaby iść nią prosto do
zamku, nie przejmując się żadnymi błąkającymi się
potworami.
Niestety, nadal była w dziczy.
— Ho! — krzyknął ktoś z boku. — Strzel jej!
Mela spojrzała zaalarmowana. Nie była nimfą,
jednym z tych przeważnie bezmózgi stworzeń, które
trzymały się w towarzystwie podobnie bezmózgich
faunów. Z jakiegoś powodu mężczyźni z rodu
ludzkiego zdawali się lubić nimfy, podczas gdy nie
wykazywali żadnego zainteresowania faunami.
Zauważyła, że ten, który krzyknął, był stworzeniem
wielkości elfa, sięgającym jej zaledwie powyżej
kolan. Miał nieproporcjonalnie duże ręce. Nie
musiała się nim przejmować.
Nagle pojawiło się jeszcze sześć podobnych mu
stworzeń.
— Strzel jej! Strzel jej! — krzyczeli, nacierając na nią
w chaotycznej masie.
Teraz ich rozpoznała: to byli bijacze. Mieli duże
dłonie, które zwijali w ogromne pięści, idealnie
nadające się do bicia niewinnych istot. Wyskoczyli z
krzewu oczkowego, który uwielbiał, gdy strzelano.
Zawsze krzyczał „Strzelaj!” i „Strzelaj jeszcze raz!”,
mimo iż jego liście — tak cienkie i płaskie, nie były
w stanie zbyt długo przetrwać tego typu ekscesów.
Może właśnie dlatego znajdowały się na nich te
wszystkie małe czerwone i czarne znaczki, w
kształcie poduszek, serc i żołędzi. Ale bijacze byli
znani z tego, że dokładali wszystkiemu, co znalazło
się w ich zasięgu, a ponętna, naga kobieta, taka jak
ona, stanowiła doskonały cel. Bez wątpienia chcieli
jej nastrzelać.
Mela szybko oceniła sytuację. Była zbyt daleko od
morza, aby dotrzeć do niego, zanim te szkaradne
stworki ją złapią. Może za jakiś czas te nieporęczne
nogi będą ją niosły dość prędko, lecz na razie wciąż
koncentrowała się na sprawach takich, jak
równowaga i ruch. Gdyby spróbowała biec szybciej,
upadłaby na twarz, a oni przeszłiby po niej.
Czy jej magia była w stanie ich zatrzymać? Znała
zaklęcie pozwalające plunąć komuś wodą w oczy,
lecz działało ono tylko na jedną osobę, a poza tym
wątpiła, aby było w stanie odstraszyć na dłużej
chociaż jednego z bijaczy. Miała przy sobie
niewielkie polano wodne, ale paliło się ono tylko w
wodzie. Miała też swoje lusterko, jednak jego moc
była ograniczona. Nie dawało jej to wiele nadziei.
Jednak miała również przy sobie niewielki magiczny
leksykon zawierający listę tego, co było w Xanth
użyteczne oraz tego, czego należało unikać.
Wyszarpnęła go z torebki i szybko zaczęła
przeglądać. Widziała w nim rysunki różnych
stworzeń i roślin, a między innymi również bijaczy i
krzewu oczkowego.
— Te już znam! — warknęła. — Ale może jest coś w
pobliżu, co mi pomoże?
Leksykon pokazał obraz krzewu mitenkowego, ze
ślicznymi, malutkimi, białymi mitenkami. Krzew
mitenkowy? Nie była przecież kociakiem, nie
potrzebowała mitenek.
Po chwili wypatrzyła w pobliżu krzew mitenkowy.
No cóż, może nie całkiem to miała na myśli, ale
będzie musiała z niego skorzystać. Pobiegła do niego,
częściowo tracąc z pośpiechu równowagę. Bijacze
byli teraz prawie przy niej, a ich straszne, wielkie
dłonie zwijały się w jeszcze większe i jeszcze
straszniejsze pięści.
Obiegła krzew. Bijacze wpadli na niego, a mitenki
rozciągnęły się, aby połknąć ich pięści. Po chwili
wszyscy bijacze zostali złapani za ręce i nie mogli
uwolnić ich z ciasnych mitenek. Bluźnili, klęli i
świntuszyli tak, że powietrze stało się cholerycznie
niebieskie, co nie należało do rzeczy normalnych:
Normalnymi odcieniami były choleryczna zieleń lub
żółć. Ale nawet niebieski nie mógł ich uwolnić,
ponieważ mitenki były mocno przytwierdzone do
krzewu.
Mela wesoło ruszyła dalej. Czasami wystarczała
odrobina szczęścia i zdrowego rozsądku, który
podpowiadał, jak z niego zrobić użytek. I oczywiście
trochę pomocy ze strony leksykonu. To w końcu
królestwo Xanth, w którym prawie wszystko jest
magiczne, a reszta prawdopodobnie udaje, że taka
jest. Choć Mela nie była przyzwyczajona do lądu —
znacznie niebezpieczniejszego od morza — jednak
dawała sobie radę.
Po pewnym czasie dotarła do rzeki. Wspaniale,
będzie miała możliwość zmoczenia ogona. Weszła do
wody… i od razu z niej wyskoczyła. To była słodka
woda! Co za straszne przeżycie. Będzie musiała
wytrzymać na suchych nogach do czasu, gdy będzie
mogła powrócić do morza.
Nie mając ochoty na ponowny kontakt z tą straszną
wodą, Mela ruszyła w górę rzeki. Wydawało się
logiczne, że jeśli będzie szła wzdłuż niej
wystarczająco daleko, to w końcu rzeka musi się
poddać i zniknąć, i wtedy Mela pójdzie dalej, nie
narażając się na ponowny z nią kontakt.
Po pewnym czasie napotkała dziwne, niewielkie
stworzenie. Miało ono różową, owłosioną skórę i
kwadratowy pysk, którym ryło ziemię. Ponownie
wyjęła swój leksykon i przerzucała jego strony, aż
znalazła zdjęcie, na którym rozpoznała owo
stworzenie: to była świnia. Opis był uspokajający:
jeśli im nie dokuczać, świnie są istotami niegroźnymi.
Tak więc Mela zignorowała ją i poszła dalej.
Napotkała kolejną świnię i trzecią. Tak właściwie to
wzdłuż brzegu rzeki znajdowała się ich cała gromada.
To był zaświniony brzeg!
Oddaliła się od brzegu i znalazła ścieżkę. Ścieżka
rozszerzyła się, jakby z radości, że Mela zwróciła na
nią uwagę, i przeszła w brukowaną drogę. Wiedziała,
że niektóre ścieżki zdradliwie prowadziły do
legowisk smoków lub wikłaczy, ale ta nie była taka.
To prosta droga, która cieszyła się, gdy z niej
korzystano, a Mela była zadowolona, mogąc nią
podążać. Droga ta umożliwiała jej przemierzenie
większego odcinka w dużo krótszym czasie, nie
wymagając zbyt wiele od jej nieszczęsnych nóg.
Nagle dobiegło ją potężne chrząkanie. Ogromna
świnia szarżowała w jej stronę. Mela musiała
wskoczyć w krzaki, aby uniknąć zderzenia. Nie
otrzymała za to podziękowań.
— Z drogi, nimfo! — chrząknęła ogromna świnia,
przebiegając obok.
Mela nie lubiła, gdy nazywano ją nimfą, choć
wszyscy widzieli przecież, że była syreną.
— Hej, ty, myślisz, że ta droga należy do ciebie? —
rzuciła gniewnie.
Świnia zatrzymała się i odwróciła swój ryj, aby na nią
spojrzeć.
— Tak właściwie, to tak — powiedziała.
— A kim ty jesteś?
— Jestem świnia–pirat drogowy, oczywiście. A teraz
zjeżdżaj mi z drogi. — Pirat ponownie nabrał
prędkości i po chwili zniknął jej z oczu.
Świnia–pirat drogowy. To by się zgadzało. Gdy
świnki z brzegu rzeki dorosną i staną się aroganckie,
oczywiście staną się świniami–piratami. Powinna
była spojrzeć na kolejną stronę leksykonu i znaleźć tę
informację, zanim ona znalazła ją.
Mela otrząsnęła się i spróbowała ponownie wrócić na
drogę. Jednak odkryła, była zaplątała się w listowie
najbrzydszego i najmniej użytecznego drzewa, jakie
kiedykolwiek widziała. Miało koślawe liście,
odpadającą korę i psujące się owoce. Zdawało się, że
wyrosło całkiem na opak. Całe szczęście, że nie miała
na sobie ubrania, ponieważ dziwaczne kolce drzewa z
pewnością by się w nie zaplątały. Uwierały ją one w
dwóch nadających się i w jednym nie nadającym się
do nazwania miejscu.
Wyplątała się z drzewa i wyjęła leksykon. I znalazła:
drzewo cytrynowe. Każdy, kto dostał się w takie
drzewo, musiał się z niego jak najszybciej wydostać,
ponieważ było ono niedobre. Mela miała już okazję
przekonać się o tym.
Było to doprawdy wyczerpujące. Czy naprawdę
potrzebowała męża? Doszła jednak do wniosku, że to
prawie bez sensu cofać się teraz, gdy zaszła już tak
daleko. Równie dobrze mogła pójść dalej i sprawdzić,
co ma jej do powiedzenia Dobry Mag.
Droga wiła się przez las, przebiegając w pobliżu
wspaniałych drzew szarlotkowych. Mela zatrzymała
się, aby przegryźć trochę szarlotki arbuzowej.
Kawałek dalej znalazła orzechy wodne i rzeżuchę
wodną. Było to najlepsze, co mogła znaleźć,
ponieważ na lądzie nie było ani zupy z wodorostów,
ani ogórków morskich. Po smaku mogła stwierdzić,
że do ich hodowli używano słodkiej wody, jednak
żywności to nie przeszkadzało. Jedynie pływanie i
kąpiel wymagały słonej wody.
Czas uciekał, a cienie korzystały z tego i stawały się
coraz dłuższe. Mela była zaintrygowana tym
zjawiskiem, ponieważ na dnie morskim nie
występowało wiele cieni. Zrozumiała, ten magiczny
sygnał informował o zbliżaniu się nocy. Niespecjalnie
lubiła podróżować w ciemnościach, a poza tym jej
nowe nogi były już bardzo zmęczone. Potrzebowała
bezpiecznego i wygodnego miejsca do spania. Ale
gdzie mogła takowe znaleźć?
Sprawdziła w leksykonie. Ukazał on zdjęcie drzewa
beczek piwnych. Mela nie była jednak całkiem
pewna; pomysł pływania w piwie nie wydał jej się
wiele lepszy od pływania w wodzie. Nagle
zrozumiała, że leksykon wskazywał drzewo pustych
beczek piwnych. Tak więc idąc przed siebie,
rozglądała się i, oczywiście, po pewnym czasie
znalazła to, czego szukała.
Zbliżyła się do drzewa i dokładnie mu się przyjrzała.
Zobaczyła pęknięcie, które prowadziło do szczeliny, z
kolei ta do szpary, a ta w końcu tworzyła kwadratowy
obwód drzwi. To było to!
Zaczęła palcami szukać wzdłuż krawędzi i znalazła
zatrzask. Zwolniła go i drzwi się otwarły. Za nimi
znajdowała się powierzchnia mieszkalna wypełniona
puszystymi poduszkami. Nie było to aż tak atrakcyjne
jak słona woda, jednak idealne jak na warunki
lądowe.
Mela weszła i zamknęła za sobą drzwi. Natychmiast
delikatne światło zaczęło jarzyć się z kolorowych
pleśni. Nie mogło się ono równać ze światłem roślin i
istot głębin morskich, jednak dawało jej wrażenie, że
znajduje się w głębinach, co było bardzo przyjemne.
Mężczyzna, za którego wyjdzie, będzie musiał
kochać morze, ponieważ Mela była stworzeniem
morza, zarówno z ducha, jak i z ciała. Błogo spoczęła
na łożu z poduszek.
— Mmmmph, mmmph mph mmmmmmmph! Mela
podskoczyła. Co to było?
— Mmmmmm! Mmmmmph! — Ten zduszony
dźwięk dobiegł ją, gdy opadła z powrotem na ziemię,
całkowicie spłaszczając poduszki. Pozbierała się na
swe obolałe nogi.
— Co się tutaj dzieje? — zdziwiła się Mela.
Znajdująca się na środku poduszka złożyła się w usta
i przemówiła:
— Lepiej byłoby zapytać, co ciebie tu przyniosło!?
Jakim prawem rzucasz się swoim rybim tyłkiem na
mojego Eskimosa!?
— Na twojego co? — zapytała Mela rozbawiona.
— Mojego Inuita, Aleuta, Fina, Sami…
— Lapończyka? — dodała Mela.
— Wszystko jedno. Czy nie można się już porządnie
zdrzemnąć, żeby nie zostać przygniecionym przez
jakiegoś obrzydliwego potwora morskiego?
Mela poczuła się obrażona.
— Hmm, niektórzy uważają mnie za całkiem
atrakcyjnego potwora morskiego.
Usta skrzywiły się.
— A kto taki, rybi łbie? Pewnie głodny kraken?
Mela przestała się dąsać.
— A niech to! — zaklęła. — Ty sama nie grzeszysz
urodą, poduszkowa gębo!
Poduszka eksplodowała. Usta wzleciały w powietrze i
uniosły się na wysokość nosa Meli, podczas gdy
wokół fruwało pierze.
— Mam tyle czaru, ile tylko zechcę, czupryno z
wodorostów! — wykrzyknęła.
Poniewczasie Mela zdała sobie sprawę, że działała
tutaj magia.
— Nie jesteś tym, czym się zdajesz — zaatakowała z
pewnym przekonaniem w głosie.
Pierze zbliżyło się do ust, tworząc kształt głowy.
— Jestem tym, czym zechcę być, dupku!
To było uderzenie poniżej pasa. Jak dotąd nikt
jeszcze nie wziął Meli za tylną część ludzkiego ciała.
— A jaki tyłek masz ty, poduszkowa gębo? —
zapytała.
Pierze uformowało się na kształt człowieka i zaczęło
przybierać barwę skóry. Teraz stała przed nią ponętna
kobieta.
— Taki właśnie tyłek, ptasi móżdżku! —
powiedziała, odwracając się, aby pokazać pośladki,
które były prawie tak urocze jak Meli.
— Jesteś demonicą! — nagle zrozumiała Mela.
Jednak istota odsunęła się i syrena nie była w stanie
jej złapać.
— Demonicą Metrią, oczywiście. A ty, u licha, kim
jesteś?
— Jestem syrena Mela.
— A co robisz z dala od swego elementu?
— Mego czego?
BARWA JEJ BIELIZNY
TYTUŁ ORYGINAŁU THE COLOUR OF HER
PANTIES
PRZEŁOŻYŁA KATARZYNA DOROŻAŁA–VAN
DAALEN
1. MELA
Syrena Mela niespokojnie pływała wokół swego
podmorskiego ogrodu, gładząc podobne do drzew
wodorosty, które tworzyły w nim ściany i baldachim.
Włosy wiły się za nią zielono, a ogon tworzył
niewielkie wiry, które bawiły się każdym ich
kosmykiem, który udało im się złapać.
Zanurkowała w stronę błyszczących, kolorowych
kamieni posadzki, tak że prawie otarła się o nie
piersią. Następnie zatrzymała się przy centralnym
kominku i dołożyła do niego kilka polan wodnych,
aby ogień zaczął palić się jaśniej.
— A niech to! — zaklęła, wyprowadzona z
równowagi. — Potrzebuję męża!
Przyniosła lusterko i rozciągnęła je na całą długość,
aby móc się zobaczyć w całości. Lustro odbiło
jedynie to, co dobrze wiedziała: była wspaniałym
stworzeniem, miała piersi pełniejsze niż każda inna
syrena i ogon bardziej błyszczący niż każda inna
ryba. Na szyi miała naszyjnik wysadzany dwoma
wspaniałymi, błyszczącymi ognistowodnymi
opalami, które bez wątpienia wystarczały do
skuszenia męża najwyższej jakości.
To dlaczego nie miała męża? Nie była specjalnie
wybredna. Chciała jedynie najmilszego,
najprzystojniejszego, najbardziej męskiego i
inteligentnego księcia w Xanth, który pozwalałby jej
robić to, na co miałaby ochotę, na przykład
godzinami pływać w słonym morzu i jeść surowe
ryby, i który uwielbiałby szczotkować jej włosy.
Pewnego razu złapała księcia Dolpha, jednak był
wtedy odrobinę za młody, miał bowiem tylko
dziewięć lat. Wymieniła go na swoje opale. Ale
książę Dolph dorósł i ożenił się z dziewczyną z jego
własnego gatunku, której zdolności były
nieporównywalne do talentów Meli. Mężczyźni z
rodzaju ludzkiego po prostu nie mają oleju w głowie.
Problem polegał na tym, że tylko niewielu mężczyzn
odpowiadało jej skromnym standardom, a poza tym
większość z nich miała już żony. Mela przeszukała
wszystkie morza i nie znalazła nikogo wartego jej
uwagi. To co jej w takim razie pozostało?
Westchnęła, aż przez jej wspaniałe ciało przebiegł
dreszcz. Nie było innej rady: będzie musiała zapytać
Dobrego Maga. To oznaczało konieczność odsłużenia
u niego jednego roku, co z pewnością będzie
potwornie nudne, ale jeśli Mag pomoże jej znaleźć
odpowiedniego męża, to chyba warto.
Po cóż czekać. Zebrała kilka użytecznych zaklęć,
które znalazła podczas przeszukiwania odnóg
morskich i schowała je do swej niewidzialnej torebki.
Następnie wypłynęła z groty i skierowała się w stronę
powierzchni morza. Nie obawiała się, że podczas jej
nieobecności ogień może się rozszerzyć, ponieważ
nie płonie pod wodą pozbawiony magicznej
obecności członków syreniego rodu. Roznieci się
tylko wtedy, jeśli pojawi się przy nim inna syrena lub
tryton, a z pewnością nikt nie wejdzie na prywatny
teren Meli.
Czystym zbiegiem okoliczności podwodna grota Meli
znajdowała się niedaleko Wyspy Iluzji. Tak więc
syrena pojawiła się w pobliżu wyspy, która kiedyś
była najsłynniejszym miejscem w krainie Xanth. Po
wypłynięciu na powierzchnię włosy Meli zmieniły
barwę na żółtą. Przypomniało jej się znowu, jak
Piers Anthony 002 Xanth 015 Barwa jej bielizny. Strona 1 z 34
1
41092241.001.png
— Twego komponentu, fragmentu, dywizji, porcji,
segmentu…
— Ach, chciałaś powiedzieć żywiołu! Morza.
— Wszystko jedno. Czemu jesteś tutaj, na lądzie?
— Szukam męża. W morzu nie mogę znaleźć takiego,
jakiego bym chciała.
Metria spojrzała na nią taksująco.
— Biorąc pod uwagę to, co interesuje mężczyzn,
wygląda, że powinnaś jakiegoś złapać. A kogo
szukasz?
— Książę by się nadał, jeśli byłby przystojny i
posłuszny. Pewnego razu złapałam księcia, ale był za
młody i musiałam go wypuścić.
— O? A którego?
— Księcia Dolpha z rodu ludzkiego. Miał wtedy
dziewięć lat, ale z czasem by dorósł.
— Księcia Dolpha! Znam go. Teraz ma siedemnaście
lat i jest żonaty.
— Wiem — powiedziała Mela smutno. — Słyszałam,
że ona nie jest nawet księżniczką.
— Teraz jest. I również matką. Bocian przyniósł im
bliźniaczki, Dawn i Eve.
— Och, to powinny być moje córeczki! — zawołała
Mela. — Nigdy nie powinnam była pozwolić mu
odejść.
— No cóż, ty jesteś śmiertelna. Robisz błędy.
— Lecz teraz zamierzam spotkać się z Dobrym
Magiem, aby dowiedzieć się, jak złapać jakiegoś
innego księcia — podsumowała Mela. — Przykro mi,
jeśli naruszyłam twoją posesję. Sądziłam, że nie było
tu nikogo.
— Och, nic się nie przejmuj, możesz z niej korzystać
— pocieszyła ją Metria. — Przejęłam ją przed
kilkoma laty od ogra i po prawdzie było znacznie
ciekawiej, gdy był on tutaj.
— Zawsze tak jest, gdy w pobliżu znajduje się
mężczyzna.
— To prawda! Ale teraz go tu nie ma. Ożenił się z
mosiężną dziewczyną ze Świata Hipnotykwy o
imieniu Bria. Mają syna o imieniu Brusque.
— Wszyscy się pobierają! — powiedziała Mela
rozdrażniona. — Ale syn ogra i mosiężnej… Czy on
posiada jakiś talent?
— Tak. Może uczynić siebie oraz wszystko inne
twardym i ciężkim lub miękkim i lekkim. Powinno
mu się to przydać, gdy dorośnie.
Mela ze zrozumieniem skinęła głową.
— Niewątpliwie. Ale to nie rozwiązuje mojego
problemu. Potrzebny mi jest książę.
— A dlaczego nie zwykły mężczyzna? — zapytała
demonica. — Jest ich dużo więcej.
— No cóż, po tym, jak prawie złapałam księcia,
byłoby poniżające wziąć sobie zwykłego mężczyznę.
— Tak przypuszczam. Moja przyjaciółka, demonica
Dana, wyszła za mąż za króla. I teraz na pewno nie
wzięłaby sobie nikogo niższego rangą.
— O? Którego króla?
— Króla Humfreya.
— Nie wiedziałam, że istniał król o imieniu
Humfrey! Czy ma on coś wspólnego z Dobrym
Magiem Humfreyem?
— To jedna i ta sama osoba.
— Ale przecież Humfrey nie jest królem! Jest
Magiem Informacji.
— Teraz nie jest królem. Ale kiedyś był. Dana była
znudzona i odeszła od niego, jednak gdy minął wiek,
znudziło jej się życie w pojedynkę, tak więc wróciła
do niego i do dziś dnia jest jego żoną.
— A ja sądziłam, że jego żoną jest Gorgona.
— To prawda. Bardzo trudno to wyjaśnić.
— Z pewnością! — Mela była teraz zbyt zmęczona,
aby słuchać zawiłych wyjaśnień. — Czy nie będzie ci
przeszkadzało, jeśli prześpię się na tych poduszkach?
— Czuj się moim gościem — powiedziała Metria
uroczyście.
— Cel, przeznaczenie, dziedzina, kula, obiekt, coś, po
co coś zostało zrobione…
— Funkcja?
— Wszystko jedno — Metria zgodziła się
rozgniewana.
— A co to takiego krzew funkcyjny?
— Podejdź do niego i sama zobacz. To jest doprawdy
zupełnie naturalne.
Mela wiedziała, że to jakiś figiel, ale lepiej nie
drażnić demonicy, której psikusy były z pewnością
dużo mniej groźne od jej złości. Podeszła do krzewu,
od którego zalatywało nawozem. I nagle zgięła się
wpół i mimo niewygodnej pozycji zrobiła to, co miała
do zrobienia.
Krzew funkcyjny: teraz rozumiała jego nazwę.
Posiadał on swój własny sposób na zbieranie nawozu.
Mela wyprostowała się i oddaliła od niego.
— Dziękuję ci, Metrio — powiedziała, ponieważ
demonica w końcu jej pomogła.
— To nie jesteś zła? — zapytała Metria z
rozczarowaniem w głosie.
— Jestem wściekła. — Radzenie sobie z demonami
było sztuką.
— Nie będziesz próbowała tym we mnie rzucać?
— To nie przystoi damie.
— To tylko by mnie okrążyło i rozbryzgałoby się o
ciebie.
— Tak, wiem o tym.
— Próbujesz być nudna, żebym przestała się tobą
interesować i już więcej ci nie dokuczała.
— Demony stają się coraz mądrzejsze.
— No cóż, to ci się nie uda! Pójdę po prostu z tobą i
przy następnej okazji zobaczę, jak wszystko psujesz.
— Jak uważasz.
— A niech to diabli! Nie wiem nawet, czy naprawdę
chcesz się mnie pozbyć! Może wolisz, abym przy
tobie została.
— Twoje towarzystwo odpowiadałoby mi jeszcze
bardziej, gdybyś była księciem demonem. Mężczyźni
potrafią być tacy brutalni.
— To przeważa szalę! Zostaję z tobą i będę
absolutnie miła! Co o tym sądzisz? Mela westchnęła.
— Twoja dokuczliwość jest bardzo wyrafinowana. —
Jednak tak naprawdę Meli było obojętne, czy
demonica zostanie przy niej, czy też się oddali;
chciała jedynie, aby przestrzegała dobrych manier.
Ruszyły na zachód, ale słodkowodna rzeka, wraz ze
świniami i całą resztą, zaczęła groźnie zbliżać się w
ich stronę i skierowały się na południe. Okolica stała
się pagórkowata, i skręciły jeszcze bardziej, aby ją
obejść. Demonica szła teraz po ziemi, tak więc
wyglądała jak druga śmiertelna istota. Miała nawet
ciało; Mela była tego pewna, ponieważ demonica
zostawiała odciski stóp.
Nagle syrena usłyszała niewyraźny odgłos eksplozji.
— Co to jest?
— Zaimek użyty do określenia osoby, miejsca, rzeczy
lub stanu. Stale myli mi się z który.
— Nie chodzi mi o słowo! Ten dźwięk.
— Jaki dźwięk?
Mela wiedziała, że demonica nadal się z nią bawi. Z
pewnością słyszała wybuch i wszystko o nim
wiedziała, ale nie chciała jej powiedzieć. Tak więc
Mela zamilkła i poszła dalej.
Wybuchy stały się głośniejsze. W końcu Mela i
demonica dotarły do szeregu niewielkich pagórków.
Na szczycie każdego pagórka leżało ludzkie dziecko,
które co jakiś czas otwierało buźkę i wydawało z
siebie zadziwiająco głośny odgłos wybuchu.
— Aha, to jest eksplozja demograficzna —
powiedziała Mela zaskoczona. — Z pewnością jest
ich bardzo wiele!
— Na pewno coś z nich wyrośnie — zauważyła
Metria. — Będą z nich wielkie bum–bumy.
— Ale o co tutaj chodzi?
— O nic. Po prostu są tutaj. Przybłąkały się z
Mundanii, gdzie jest ich jeszcze więcej.
Mela pokręciła głową.
— Mundania to bardzo dziwne miejsce!
— To prawda. Nawet Mundańczycy jej nie
rozumieją. Dlatego właśnie przychodzą do Xanth,
kiedy tylko mogą. Całe szczęście, że większość z nich
nie zna drogi, a przynajmniej niewiele lepiej niż ty,
drogę do Zamku Dobrego Maga.
— Ale gdybym zapytała ciebie, ty tylko
skierowałabyś mnie w złą stronę. Albo we właściwą,
gdybym ci nie uwierzyła.
— Oczywiście. Czy to nie wspaniałe?
— Cudowne. — Mimo wysiłków Meli, by zachować
spokój, demonica zaczynała ją irytować.
Przeszły obok eksplozji demograficznej i dotarły do
wielkiego jeziora. Wyglądało bardzo przyjemnie.
Mela zatrzymała się, by na nie spojrzeć.
— Nie wykąpiesz się? — zapytała Metria niewinnie.
— Nie.
— Och, to już znasz jego naturę.
Coś zatrzymało Melę. Nagle ogarnęło ją podejrzenie,
że demonica wcale nie miała na myśli słodkiej wody.
Ale Metria i tak by nie odpowiedziała na jej pytanie.
Tak więc Mela wzruszyła ramionami.
— Obejdę je.
— Tak właściwie to Jezioro Pocałunków nie robi
nikomu krzywdy. Nie jest nawet w połowie tak złe
jak Źródło Miłości.
A więc to było Jezioro Pocałunków! Słyszała o nim.
— Czy nie było kiedyś jakichś kłopotów z wpadającą
do niego rzeką? Słyszałam, że twoi przyjaciele ją
wyprostowali i od tego czasu była znana jako Rzeka
Zabij Mnie.
— Tak, buczki były wtedy wyjątkowo nieznośne.
Wtedy musiałam stąd odejść i znalazłam legowisko
ogra. Ale pomogłam mu naprawić rzekę. To było
całkiem interesujące.
— Tak więc po prostu obejdę jezioro po jego
południowej stronie — powiedziała Mela.
— Jak najbardziej. Pójdę z tobą.
Oznaczało to, że na południu było coś, co mogło być
interesujące dla demonicy, a co z kolei oznaczało, że
Meli by się to nie spodobało.
— Och, Rzeka Pocałunków wypływa przecież z jego
południowego brzegu! — nagle zrozumiała Mela. —
Nie mogę iść w tamtą stronę, bo będę musiała
zamoczyć się w słodkiej wodzie.
— Z całą pewnością — Metria zgodziła się
rozczarowana.
— Tak więc będę musiała obejść jezioro wzdłuż jego
północnego krańca.
— Jak najbardziej.
To również nie brzmiało specjalnie obiecująco. Ale
co jej pozostało? Mela z pewnością nie chciała
przepłynąć jeziora, a nie potrafiła ponad nim
przelecieć.
Otworzyła swą niewidzialną torebkę i wyjęła z niej
leksykon. To, czego szukała, z pewnością się w nim
znajdowało, ale nie wiedziała, czego ma szukać.
Dlatego właśnie nie mogła z leksykonu skorzystać,
szukając męża; wskazywał on wszystkie stworzenia
Xanth, ale nie potrafił pokazywać pojedynczych osób
ani określać ich stanu cywilnego Teraz Meli
potrzebny był sposób na przedostanie się na drugi
brzeg jeziora bez zabrudzenia się słodką wodą, ale
leksykon nie był w stanie powiedzieć jej jak.
Niebo pociemniało, zamazując stronicę. Spojrzała w
górę. Ponad wodą tworzyła się paskudna, niewielka
chmura. Mela zaczęła szybko przewracać strony aż
do miejsca, gdzie zaczynały się chmury. I znalazła:
Cumulo Fracto Nimbus, najgorsza z chmur. Ale
ponieważ nie musiała obawiać się niczego ze strony
chmur, po prostu zignorowała Fracto, a on
zignorował ją.
Nagle zobaczyła coś dziwnego. Była to niewielka
czerwona łódka, która posuwała się tyłem do przodu;
wiosłował nią ogromny mężczyzna. Nie, niewielki
olbrzym. Nie, coś jeszcze dziwniejszego. Ale co?
— Fascynujące — powiedziała Metria i rozpłynęła
się.
Z pewnością oznaczało to kłopoty. A może tylko
podstęp. Jeśli był to ktoś, kto mógłby pomóc Meli
przedostać się na drugą stronę jeziora, demonica
mogła właśnie próbować ją nastraszyć, żeby tak czy
inaczej została na lodzie. Tak więc nie miała
pewności. Najlepiej było iść na całego. Jeśli
wsiadłaby do łodzi w towarzystwie mężczyzny, a on
zacząłby się trochę napalać — oj, jak ona
nienawidziła napalania! — to zawsze mogła
wskoczyć do wody, pomimo całej jej ohydy, i uciec.
Tak więc na razie czekała. Jednak z ostrożności
ukryła się za krzakami porzeczek.
Łódź dotarła prosto do brzegu niedaleko Meli.
Wioślarz chyba nie zdawał sobie z tego sprawy.
Uderzył w brzeg i warknął, gdy łódź nagle się
zatrzymała.
— Och, wszystko idzie nie tak! — zawołał wysokim
głosem. — Nigdy nie znajdę Dobrego Maga!
Słuch Meli zaostrzył się. Czy on szukał Dobrego
Maga? To może być cudowny punkt zwrotny!
Wysunęła się naprzód.
— Witaj — rzekła wesoło.
Obcy podskoczył i krzyknął, wybuchając płaczem.
Zaskoczona Mela na powrót ukryła się w krzakach,
zadrapując sobie, hmm, nieważne co.
— Nie chciałam zrobić ci krzywdy — powiedziała
dotknięta do żywego. — Po prostu sama też szukam
Dobrego Maga i zastanawiałam się… — przerwała,
przyglądając się ogromnemu stworzeniu. — A niech
to, ty wcale nie jesteś mężczyzną! Ty jesteś…, hmm,
czym ty właściwie jesteś?
Jestem ogrzycą — odpowiedziała istota. —
Przestraszyłaś mnie.
— Ogr! Ale przecież ogry są silne, brzydkie i głupie,
i niezaprzeczalnie z tego dumne. A ty jesteś…
Bardzo kiepskim odbiciem ogrzycy — dokończyła.
— Nie potrafię nawet dobrze łamać kości.
Mela zdecydowała się zaryzykować.
— Czy sądzisz, że mogłabyś przewieźć mnie na drugi
brzeg jeziora? Myślę, że Dobry Mag jest gdzieś po
tamtej stronie.
— Naprawdę? — ucieszyła się ogrzyca. — Pewnie!
A znasz drogę?
— Niedokładnie. Tylko bardzo ogólnie. Ale jeśli ty
także chcesz się tam udać…
— Tak!
— To może najpierw przedstawmy się sobie. Jestem
syrena Mela. Szukam męża.
— A ja jestem ogrzyca Okra. Szukam mojego
przeznaczenia. Chcę być głównym bohaterem.
— Głównym bohaterem? Dlaczego?
— Ponieważ nigdy nic naprawdę złego nie przytrafia
się głównej postaci, a bardzo wiele złych rzeczy może
przytrafić się mnie, jeśli przed nimi nie ucieknę.
— To dopiero interesujące! Czy oznacza to, że
gdybym została główną postacią, to znalazłabym
dobrego męża?
— Z pewnością. Główne postaci zawsze żyją długo i
szczęśliwie, tak więc jeśli tobie do szczęścia
potrzebny jest mąż, to z pewnością go znajdziesz.
— No cóż, Okra, bardzo się cieszę, że cię poznałam!
Przedostańmy się na drugi brzeg Jeziora Pocałunków
i zobaczmy, czy razem uda nam się znaleźć Dobrego
Maga.
— Jakiego jeziora?
— Pocałunków. Nie wiedziałaś?
— Ale ja wiosłowałam po Jeziorze Ogrów i Pszczół
Wodnych!
— Pewnie popłynęłaś prosto w górę Rzeki
Pocałunków, nawet o tym nie wiedząc! — Tylko
bardzo silna i głupia osoba mogła zrobić coś takiego,
ale w tym przypadku zgadzało się to co do joty.
— Okay. — Okra odwróciła czerwoną łódź i
zepchnęła ją na wodę. — Ja powiosłuję. Może
pójdzie mi lepiej, jeśli ty będziesz mówić, dokąd
mamy płynąć.
— Z pewnością — zgodziła się Mela, rozumiejąc, że
był to właśnie jeden z problemów ogrzycy: wiosłując,
nie mogła patrzeć przed siebie.
Tak więc weszły do łodzi i Okra zabrała się do
wioseł. Łódka z każdym pchnięciem sprawnie cięła
wodę. Mela spojrzała przed siebie… i zobaczyła
chmurę, Króla Fracto, zmieniającego kierunek, aby
zagrodzić im drogę.
— Hmm, może lepiej zawróćmy i poczekajmy, aż
Fracto zniknie — powiedziała.
Ale ogrzyca pracowała tak ciężko, że nic nie słyszała.
No cóż, może dotrą do drugiego brzegu, zanim
rozpęta się burza. Mela miała taką nadzieję. Nie
zachwycała jej perspektywa oblania słodką wodą
deszczową.
2. GWENNY
Był to doskonały dzień na piknik. Będą wąchali
kwiaty, jedli czerwone, żółte i czarne jagody i kąpali
się w słońcu. Przy odrobinie szczęścia spotkają może
skrzydlatego smoka albo gryfa. Od czasu spotkania z
centaurem Che Gwendolina nie obawiała się już
skrzydlatych potworów, ponieważ wszystkie były
jego przyjaciółmi.
Goblinka Gwendolina nie mogła sobie przypomnieć,
kiedy była tak szczęśliwa jak w czasie ostatnich
dwóch lat, które spędziła w gościnie u rodziny
skrzydlatych centaurów. W domu, na Górze
Goblinów, traktowano ją dobrze, jednak tam musiała
pozostawać tylko w swych własnych apartamentach,
dlatego że, no cóż, dlatego. I wtedy mały centaur Che
został jej towarzyszem wraz ze swą przyjaciółką:
dziewczynką–elfem o imieniu Jenny, która była w
tym samym wieku co Gwenny. Wszyscy razem
zamieszkali wspólnie z rodziną Che. Po raz pierwszy
Gwenny doświadczyła swobody otwartej przestrzeni i
rozkoszowała się nią.
Ale, oczywiście, nie wszystko było tak różowe.
Rodzice Che, Cheiron i Chex, nalegali, aby każda z
żyjących pod ich dachem osób otrzymała właściwe
wykształcenie. Tak więc obie nastolatki z rodu
goblinów i elfów dzieliły los siedmioletniego Che i
musiały spędzać długie godziny, ucząc się liczenia,
sumowania, czytania i pisania oraz wszystkiego na
temat geografii i historii Xanth. Musiały się nawet
uczyć różnych rodzajów magii oraz zasad ludzkich i
nie–ludzkich kultur. Co za nuda! Czasami Gwenny i
Jenny udawały, że zgubiły okulary, aby nie musieć
się uczyć, ale dorośli byli straszliwie zręczni w
odnajdywaniu ich. Właśnie ta cecha centaurów
zdawała się najgorsza: były intelektualistami.
Przedstawiały sobą najbardziej ekstremalną grupę
Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych, która
nakazywała, aby każdy, kto był zbyt młody, by
należeć do KSD, pozostawał Świadomy lub
Nieświadomy poszczególnych zasad tego świata.
Oczywiście wszystkie najciekawsze sprawy należały
do kategorii tego, czego byli Nieświadomi.
Ale ogólnie rzecz biorąc, plusy przerastały minusy.
Gwenny była dobrze odżywiona, zadbana i
bezpieczna i miała przy sobie bliskich przyjaciół,
którzy nie lubili nauki ani odrobinę bardziej niż ona.
Do wyboru miała jedynie pozostawanie w swych
apartamentach w towarzystwie swej matki, Godivy
— a tak naprawdę Godiva posiadała równie
rozpaczliwe pojęcie na temat nauki i zachowania.
Resztę Góry Goblinów można całkowicie spisać na
straty; było w niej ciemno i ponuro i była pełna
goblinów. A kto chciałby przebywać w górze pełnej
goblinów?
Podskakiwali na ścieżce, a Che biegł obok Gwenny,
aby wskazywać jej drogę i pilnować, by nie postawiła
niewłaściwego kroku. Wizyta u Źródła Zdrowia
wyleczyła jej ułomność, ale nie pomogła wzrokowi.
Jej oczy nie były chore, tylko nie potrafiły dobrze się
na czymś skupić na normalną odległość. Dokładnie
taki sam problem miała Jenny. Zdrowa woda
pomagała przywrócić ciału jego naturalny stan, a
naturalnym stanem ich oczu był właśnie inny sposób
widzenia świata, różniący się od tego, w jaki patrzą
pozostałe stworzenia.
Dopiero co dotarli do skraju łąki, gdy nagle pojawiła
się na niebie jakaś postać. Gwenny nałożyła okulary,
aby móc zobaczyć, co to takiego. Była to Chex,
matka Che, która leciała, aby ich zawrócić.
Wylądowała delikatnie na czterech kopytach i
zwinęła skrzydła.
— Gwenny, obawiam się, że przynoszę złe wieści.
Twoja matka jest tutaj.
Zapadło milczenie. Nagle cała trójka wybuchnęła
śmiechem. Wiedzieli, że Chex miała co innego na
myśli. Wszyscy lubili goblinkę Godivę, pomimo to,
że była tak strasznie dorosła.
Jednak po chwili przyszli do siebie. Godiva nie
przybyłaby tutaj bez ważnego powodu i było wielce
prawdopodobne, że mogły być to złe wieści.
— Czy powiedziała…?
— Nie. Ale sądzę, że lepiej będzie, jeśli natychmiast
z nią porozmawiasz.
— Pospieszę z powrotem do domu!
*
Z samego rana Mela opuściła przytulne legowisko i
udała się na poszukiwanie owoców i orzechów.
Musiała zrobić coś jeszcze, jednak nie była pewna,
czy poradzi sobie z tym w higieniczny sposób, będąc
wyposażona w te niewygodne nogi; tak chciałaby
chociaż na chwilę znaleźć się w morzu lub nawet
(fuj!) w zwykłym stawie ze słodką wodą, i to nie
tylko z tego powodu. Ląd był po prostu takim
strasznym miejscem!
Pojawiła się demonica Metria, utrzymując się w
powietrzu w swej ludzkiej postaci.
— Czy musisz już iść? — zapytała.
— Sądziłam, że chcesz się mnie pozbyć.
— Chcę. Żartowałam tylko.
— To brzmi normalniej. — Mela miała stosunkowo
niewiele złudzeń co do demonów: spotykała je już
wcześniej.
— Wyglądasz, jakbyś skręcała się z bólu.
— Zapytałabym cię, czy gdzieś w pobliżu jest woda,
ale ty i tak wysłałabyś mnie w niewłaściwą stronę.
— Nie, powiedziałabym ci prawdę, ponieważ ty nie
uwierzyłabyś mi i poszłabyś w złą stronę. —
Demonica najwyraźniej wiedziała, do czego Meli
potrzebna była woda, tak więc dokuczała jej po
demoniemu.
— O, to nic takiego. Skorzystam z twojego
legowiska. — Mela ruszyła w stronę drzewa beczek
piwnych.
— O nie, nie zrobisz tego! Idź tam, do tego krzewu
docelowego! — Lewa ręka Metrii wyciągnęła się, a
jej dłoń przyjęła kształt strzałki.
— Jakiego krzewu?
Piers Anthony 002 Xanth 015 Barwa jej bielizny. Strona 2 z 34
2
— Zaniosę cię.
— Ale Che i Jenny…
— Pójdziemy sami — powiedział szybko Che.
Tak więc Gwenny wdrapała się na grzbiet Chex, a ta
trzepnęła ją ogonem, czyniąc goblinkę lekką jak
piórko. Następnie rozłożyła skrzydła i skoczyła w
powietrze. Leciały.
Gwenny nadal uwielbiała latać. Trzymała się grzywy
Chex i patrzyła w dół, podczas gdy centaurzyca
zataczała koła, aby nabrać wysokości. Zobaczyła, że
Che i Jenny machają do niej. Jenny trzymała swego
małego, pomarańczowego kota, Sammy’ego. Nagle
Chex wyrównała lot i ruszyła ponad lasem, prawie
dotykając czubków drzew. Spoglądając w dół, miało
się wrażenie, jakby przechodziło się wśród
sięgających pasa krzewów, tyle tylko, że były to
drzewa.
Po pewnym czasie wylądowały przed domem. Była tu
Godiva, a jej długie, czarne włosy tworzyły płaszcz
zakrywający całe ciało.
Gwenny zeskoczyła na ziemię i… odpłynęła wysoko
w powietrze, ponieważ zapomniała, jaka się stała
lekka. Chex wyciągnęła rękę i złapała ją za kostkę,
opuszczając powoli. Postawiła Gwenny delikatnie na
ziemi. Zawsze trochę trwało, zanim efekt lekkości
całkowicie zniknął.
Gwenny podeszła — bardzo ostrożnie — do matki i
przywitała się.
— Och kochanie, straciłaś na wadze! Czy na pewno
dość jadłaś? — zawołała Godiva.
Oczywiście był to tylko żart, ponieważ Godiva znała
magię centaurów i dobrze wiedziała, że Gwenny,
która była jak najdalsza od stanu niedożywienia,
prezentowała teraz całkiem ładną figurę. Miała już w
końcu czternaście lat, czyli wiek w sam raz dla
goblinki. Ale oczywiście żaden z dorosłych nie
powiedziałby jej, do czego jej wiek w sam raz się
nadawał. Czasami dorośli potrafili być tacy irytujący.
— Co cię tu sprowadza, mamo? — zapytała Gwenny.
Godiva bardzo spoważniała.
— Twój ojciec nie żyje. Wiesz, co to oznacza. — Nie
próbowała nawet udawać żalu; goblin Gouty był
typowym mężczyzną, co oznaczało, że posiadał
bardzo niewiele albo nawet żadnych miłych cech i
robił wszystko, co w jego mocy, aby je z siebie
wyplenić.
Przez Gwenny przebiegł dreszcz. Rzeczywiście
wiedziała, co to oznaczało: że jej sielankowy
odpoczynek w towarzystwie rodziny centaurów
dobiegł końca, a być może również i jej życie. Była
bowiem oficjalną pretendentką do tronu wodza
goblinów i pierwszą żeńską kandydatką, jaka
kiedykolwiek ubiegała się o to stanowisko.
— Ale mamo, ja jeszcze nie jestem gotowa! —
powiedziała.
— Wiem, kochanie. Miałam nadzieję, że twój ojciec
wytrzyma jeszcze chociaż kilka lat, aby dać ci trochę
więcej czasu. Ale nawet w tym był nieposłuszny. Tak
więc teraz albo nigdy.
— Ale moje okulary… W domu nie mogę ich
przecież nosić, a bez nich nie jestem w stanie
absolutnie nic zrobić. To by mnie całkowicie
zdyskwalifikowało.
— Wiem, kochanie. Ale są jeszcze inne sposoby.
Musimy znaleźć ci parę magicznych szkieł
kontaktowych.
W tym miejscu włączyła się Chex:
— Przez ostatnie dwa lata szukaliśmy odpowiedniego
krzewu ze szkłami kontaktowymi, ale wygląda na to,
że panuje na nie nieurodzaj.
Godiva westchnęła.
— Obawiałam się tego. W takim razie pozostaje nam
tylko jedno: musimy zabrać ją do Dobrego Maga, aby
dowiedzieć się, jak odwrócić jej ułomność.
Poczekaj, mamo — powiedziała Gwenny. — Nie
wolno ci tego dla mnie robić.
Ależ kochanie, nie mamy wiele czasu. Do wyboru
nowego wodza pozostał tylko miesiąc. Tylko Dobry
Mag wie, gdzie możemy znaleźć szkła kontaktowe.
— Zgadzam się z tobą, mamo. Ale muszę udać się do
niego sama. Jeśli nawet tego nie będę w stanie zrobić
bez pomocy ze strony dorosłych, to jak będę
kiedykolwiek w stanie zostać wodzem?
— Ona ma rację, Godivo — odezwała się Chex. —
Od teraz będzie musiała sama radzić sobie z
wyzwaniami losu. Na Górze Goblinów nie zezwolą ci
jej asystować, a dotarcie do Dobrego Maga jest z
pewnością dużo łatwiejsze. Przez najbliższy miesiąc
będzie musiała nabrać trochę praktyki.
Goblinka milczała przerażona. Logice słów
centaurzycy nie można było zaprzeczyć.
— Ale sądzę, że byłoby jak najbardziej w porządku,
gdyby ktoś dotrzymywał jej towarzystwa — ciągnęła
Chex.
— Ale przecież Che jest od niej młodszy —
powiedziała Godiva. — Niebezpieczeństwo…
— Skrzydlate potwory będą go ochraniać.
Godiva skinęła głową.
— Widzieliśmy, jak to czynią.
Gwenny wiedziała, że wszystko było w porządku.
Ostatnio zaczynała coraz więcej pojmować z
delikatnych niuansów mowy dorosłych, które czasami
były zbyt subtelne, aby dzieci mogły je zrozumieć.
Centaurzyca chciała przez to powiedzieć, że
skrzydlate potwory będą opiekowały się Che i jego
towarzyszką, to znaczy Gwenny. Chex była również
skrzydlatym potworem i przez długi czas opiekowała
się obydwojgiem. Godiva potwierdziła to i dodała
komplement skierowany pod adresem Chex.
Tak więc pozwolą Gwenny i Che udać się do
Dobrego Maga. Jeśli znaleźliby się w
niebezpieczeństwie, skrzydlate potwory, które były
zobowiązane przysięgą zawsze i wszędzie chronić
Che, obroniłyby ich. A interwencja skrzydlatych
potworów mogła być przerażająca; pewnego razu
niemal całkowicie zniszczyły Górę Goblinów,
ponieważ sądziły, że Che był w niej uwięziony.
— Wyruszymy jutro — powiedziała Gwenny. —
Możemy skorzystać z magicznych ścieżek i map
babki Chem. — A właściwie z ich kopii, ponieważ
prawdziwe mapy centaurzycy Chem znajdowały się
w powietrzu. Były niesamowicie dokładne.
Tak więc decyzja zapadła. Goblinka Godiva zgodziła
się zostać na noc; z samego rana wyruszą w
przeciwne strony. Godiva musiała mieć na oku
wszystko, co działo się w Górze Goblinów do czasu,
gdy nowy wódz obejmie swoje stanowisko. Przy
odrobinie szczęścia i zabiegów tym nowym wodzem
zostanie Gwenny.
Che i Jenny dotarli do domu. Gwenny powiedziała
im, że musi udać się do Dobrego Maga i że Che może
dotrzymać jej towarzystwa.
— Ale co będzie z Jenny? — zapytał.
Gwenny nie pomyślała o tym. Pewnie, że nie chciała
zostawić Jenny! Jenny była przyjaciółką Che, zanim
przybył on na Górę Goblinów, a i ona sama
zaprzyjaźniła się z nią.
— Jenny może również iść z nami, jeśli tylko będzie
chciała — zgodziła się.
— Pewnie, że chcę! — zawołała Jenny. —
Chciałabym zobaczyć Zamek Dobrego Maga.
— Może będzie w stanie powiedzieć ci, jak wrócić do
Świata Dwóch Księżyców — podsunęła Gwenny.
— Możliwe — zgodziła się Jenny. Ale nie wyglądała
na całkowicie zadowoloną z tej perspektywy.
Jenny, nie było czegoś takiego jak niewidzialne
mosty, tak więc trudno jej było to zaakceptować.
Znalazła kawał drewna, który mógł jej służyć jako
patyk, i badała nim przestrzeń poza krawędzią klifu.
Gdy sprawdziła już miejsce, w którym ścieżka
dobiegała do Rozpadliny, bez jakiegokolwiek
rezultatu, wyciągnęła patyk jeszcze dalej i ruszyła z
powrotem. Ale nadal nie znajdowała niczego
twardego.
— Czy jesteś absolutnie pewien, że to tutaj? —
zapytała.
Che podniósł inny patyk i sam zaczął szukać mostu
— z niewiele lepszym wynikiem.
— Muszę przyznać, że wszystko wskazuje na to, iż
tutaj go nie ma. Może ktoś sfałszował ścieżkę.
— A kto by to mógł zrobić? — zdziwiła się Jenny.
— Och, ktokolwiek, kogo trzymają się figle w
kiepskim stylu. Może Kom–Pluter, ta zła maszyna,
która jest w stanie zmieniać rzeczywistość.
Słyszałem, że zżera go wściekłość od czasu, gdy
udaremniono jego podstęp uczynienia niewolnika z
Greya Murphy’ego.
— Ale jak my znajdziemy ten most, jeśli nie możemy
go zobaczyć i nie wiemy dokładnie, gdzie jest? —
Nagle odwróciła głowę i spojrzała na swego kota. —
Nie, nie rozkażę ci go szukać, Sammy! Boję się, że
zapomniałbyś, czego szukasz, i wpadłbyś do
Rozpadliny.
Sammy udawał, że śpi.
Che pokręcił głową.
— Obawiam się, że szukanie niewidzialnego mostu
mogłoby bardzo długo potrwać. Prawdopodobnie
będzie lepiej, jeśli pójdziemy wzdłuż Rozpadliny do
czasu, gdy znajdziemy główny most, który jest i
materialny, i widzialny. Wydaje mi się, że nie
będziemy musieli nadkładać specjalnie wiele drogi.
Mogę uczynić nas lżejszymi, abyśmy się tak nie
męczyli, pokonując dodatkową odległość i
prawdopodobnie będziemy dzięki temu mogli
szybciej się poruszać.
Tak uczynili. Posuwali się naprzód wzdłuż krawędzi,
kierując się na zachód. Wyglądało na to, że drzewa
nie chciały rosnąć zbyt blisko brzegu Rozpadliny, aby
przypadkiem nie runąć w dół. Poruszali się szybko,
ponieważ Che trzepnął wszystkich ogonem,
powodując, że każda z dziewczynek ważyła tylko
ułamek tego co zwykle. Mogłoby to być
niebezpieczne, gdyby wiały silne wiatry, ale dzień był
bardzo spokojny.
Dotarli do głównego mostu… i zatrzymali się z
przerażeniem. Na jego środku stał przerażający
demon, blokując im drogę. Był wielkości ogra, miał
potężne kły i tak przejmujące spojrzenie, że powietrze
w jego zasięgu iskrzyło się i dymiło.
— Nie wydaje mi się, aby nas specjalnie lubił —
szepnęła Jenny.
— Ale jakim cudem zła istota może znajdować się na
zaczarowanym moście? — zapytała Gwenny,
poprawiając okulary, aby lepiej widzieć. — Na
magicznych ścieżkach nie powinno być żadnych
nieprzyjaznych potworów.
— Może to zaklęcie nie działa na demony —
powiedział Che. — Albo magia mostu zaczęła
zanikać. Będziemy musieli powiedzieć o tym
Dobremu Magowi, żeby go naprawił.
— Ale najpierw musimy dotrzeć do jego zamku —
oznajmiła Jenny. — I nie wydaje mi się, aby mogło
nam się to udać za pomocą tego mostu.
— Jest jeszcze trzeci most — rzekł Che, sprawdzając
mapę. — Wydaje mi się, że najmądrzej będzie go
odszukać.
Gwenny westchnęła.
— Tak sądzę. Ale robi się już późno.
Ruszyli w kierunku zachodnim, pozostawiając za
sobą groźnie patrzącego demona. Gdy zwolnili, Che
trzepnął wszystkich ogonem, nie wyłączając siebie, i
dzięki temu stali się lżejsi i mogli szybciej iść
naprzód.
Dotarli do trzeciego mostu. Był wąski, ale wyglądał
solidnie. Jenny zrobiła krok w jego stronę.
— Poczekaj — powiedział Che. Wziął patyk i dźgnął
nim w deski mostu. — Tego się obawiałem.
— Czego? — zapytała Jenny.
— To nie jest materialny most. Widzisz, patyk
przechodzi na drugą stronę bez jakiegokolwiek
problemu.
— Ale przecież on jest zaznaczony na mapie! —
zaprotestowała Gwenny rozzłoszczona. — W takim
razie nie powinien być iluzją.
— I nie jest. To most jednokierunkowy, który niestety
biegnie w drugą stronę.
— Ale my musimy iść w naszą stronę!
— Nie jestem pewien, jak działa jego mechanizm —
odparł Che. — Przypuszczam, że ktoś niedawno z
niego korzystał. Kiedy ktoś po nim przejdzie, most
odwraca swój kierunek, aby umożliwić tej osobie
powrót, albo tylko po to, aby być w porządku w
stosunku do drugiej strony. Po prostu dotarliśmy tutaj
w niewłaściwym czasie.
Gwenny tupnęła swoją delikatną stopką.
— Och, jakież to irytujące! Gdybym nie była córką
wodza, powiedziałabym coś brzydkiego.
— Może zamiast ciebie Jenny mogłaby to powiedzieć
— zasugerował Che. O ile wiemy, nie pochodzi ona z
arystokracji. A jakie słowa miałaś na myśli?
— Kurczę blade. A może nawet…
— Kurde! — wykrzyknęła Jenny.
Most zadrżał, cierpiąc pod wpływem brzydkich słów.
Gwenny zachichotała, czując się znacznie lepiej.
Niemniej jednak nie mogli przejść na drugą stronę.
Co im pozostało? Nie udało im się skorzystać z
żadnego z trzech mostów, a dzień dobiegał końca.
— Może gdybym uczynił nas jeszcze lżejszymi,
moglibyśmy zejść na samo dno klifu — powiedział
Che. — Nie moglibyśmy spaść, a gdyby już tak się
stało, to wylądowalibyśmy tak lekko, że nie
zrobilibyśmy sobie krzywdy.
— W takim razie może lepiej byłoby po prostu
skoczyć — zauważyła Jenny.
Gwenny zastanowiła się.
— Tak sądzę, jeśli jest to rzeczywiście jedyny
sposób.
Stanęli na krawędzi Rozpadliny, gotowi do
zmniejszenia wagi. Lecz nagle dotarł do nich powiew
wiatru, a po nim kolejny.
— Coś wpadło mi do głowy — zaczęła Jenny. —
Gdy już będziemy lżejsi niż piórko, czy ten wiatr nie
będzie w stanie tak po prostu nas zdmuchnąć?
— Niestety tak — zgodził się Che. — Obawiam się,
że i w tym przypadku znajdujemy się tutaj w
niewłaściwym czasie.
— Ale przecież musi być jakiś sposób! — zawołała
Gwenny. — Musimy dotrzeć do Zamku Dobrego
Maga.
— Może będziemy mogli obejść Wielką Rozpadlinę
— powiedział — Mapa wskazuje, że dochodzi ona do
wody.
— A jak przepłyniemy na drugą stronę? — zapytała
Jenny.
— Będziemy musieli zrobić tratwę albo coś w tym
rodzaju — wyjaśnił Che. — Powinniśmy poradzić
sobie w ciągu jednego dnia, jeśli oczywiście
znajdziemy odpowiednie materiały.
— Och, to wszystko staje się takie skomplikowane!
— jęknęła Gwenny.
— Mógłbym przywołać skrzydlatego potwora —
zaproponował Che.
— Nie! Muszę sama tego dokonać, bo inaczej to się
nie będzie liczyć. To znaczy, z waszą pomocą, ale bez
udziału dorosłych i potworów. Bo inaczej nie
zdobędę tego, czego wymagać będzie ode mnie
wodzostwo, i równie dobrze będę mogła z niego
zrezygnować, a stanowczo tego odmawiam.
— Przedostaniemy się — powiedziała Jenny z
przekonaniem.
Tak więc ruszyli dalej na zachód i gdy dzień dobiegał
już końca, dotarli nad brzeg morza. Wyruszyli na
poszukiwanie pożywienia i znaleźli drzewo
szarlotkowe ze zbyt wyrośniętym plackiem
wiśniowym i niewypieczonym plackiem
czekoladowym. Musiało im to wystarczyć. Che
znalazł opuszczoną szopę i kilka starych poduszek.
Wyglądało na to, że szopa była pod działaniem
zaklęcia odrobaczającego, ponieważ nie znaleźli ani
jednego robaka. Najlepiej, jak potrafili, ułożyli się do
snu, dziewczynki po obu stronach małego centaura.
— Nie chcę narzekać — powiedziała Gwenny — ale
jakoś nigdy dotąd nie zastanawiałam się nad tymi
niezliczonymi niewielkimi niedogodnościami
podróżowania. W domu jest naprawdę o wiele
wygodniej.
— Ale to dużo lepsze aniżeli bycie uwięzionym przez
gobliny — uznała Jenny. — Chciałam powiedzieć
przez Goblinat…
— Wiem, co chciałaś powiedzieć — rzekła Gwenny.
— Męskie gobliny to tacy brutale. Dlatego właśnie
muszę zostać wodzem, jeśli podołam. Wtedy
spróbujemy się ucywilizować.
— Przypuszczam, że moim przeznaczeniem jest
pomóc ci to osiągnąć — powiedział Che. — Mam
zmienić bieg historii Xanth i sądzę, że dojdzie do
tego, jeśli ty zostaniesz pierwszym żeńskim wodzem
goblinów.
— Nie znam historii Xanth, ale zrobię co w mojej
mocy, aby zmienić historię goblinów! — krzyknęła
Gwenny.
— Gobliny stanowią ważną część Xanth.
Zapadła cisza i ogarnęła ich senność. Ale Gwenny
spała bardzo niespokojnie. Nie była pewna, czy
posiadając wrażliwość nastolatki, będzie w stanie
choćby zostać wodzem, a co dopiero wykonywać
jego obowiązki.
*
Rano pożegnali się z rodzicami Che i matką Gwenny.
Godiva ruszyła ścieżką biegnącą na wschód w
kierunku Góry Goblinów, a ich trójka inną, biegnącą
na południe, w stronę Wielkiej Rozpadliny i Zamku
Dobrego Maga. Kopia mapy Chem wskazywała im
niewidzialny most, z którego mogli skorzystać, aby
przekroczyć Rozpadlinę i stamtąd mogli udać się
prosto do zamku. Następnie będą musieli przejść
przez trzy próby, zanim zostaną wpuszczeni do
zamku, a potem…
— Ojej! — powiedziała Gwenny. — Będę musiała
odsłużyć rok u Dobrego Maga za otrzymanie od
niego Odpowiedzi na moje Pytanie, a pozostał mi
tylko miesiąc na to, aby zostać wodzem.
— To w takim razie ja zapytam w twoim imieniu —
rzekł Che.
— Nie, ja zapytam — zaprotestowała Jenny. Jej kot
Sammy siedział usadowiony na jej plecaku. — Wy
dwoje musicie pozostać razem.
— Ale… — Gwenny zaczęła protestować, lecz nagle
zdała sobie sprawę, że była to pomoc, której
potrzebowała, i że prawdopodobnie Jenny patrzyła w
przyszłość i rozumiała, że ich dziecinna przyjaźń nie
mogła przetrwać, gdy w grę wchodziło ustanowienie
wodzostwa. Gwenny zostanie wodzem, wraz ze
wszystkimi wiążącymi się z tym obowiązkami, albo
będzie musiała umrzeć. Ani w jednym, ani w drugim
przypadku nie będzie tak naprawdę mogła być z
Jenny. Tak więc bez względu na wszystko rozłąka
była nieuchronna. Nie chodziło o to, że służba u
Dobrego Maga była uciążliwa; mówiono, że bardzo
często przynosiła ona korzyści zarówno Magowi, jak
i osobie odbywającej służbę. — Dziękuję ci, Jenny.
— Chciała powiedzieć dużo więcej, ale nie potrafiła
ubrać tego w słowa.
Szli dalej ścieżką, nie spiesząc się. Mieli przed sobą
spory szmat drogi, tak więc nie miało sensu
specjalnie się przemęczać. A ponadto
najprawdopodobniej nie spieszyło im się do rozłąki,
do której mogło dojść w każdej chwili, gdy tylko
dotrą do zamku. Była to ostatnia z ich beztroskich
wędrówek.
Siedziba centaurów znajdowała się niedaleko
Wielkiej Rozpadliny. Dotarli tam po południu.
Ścieżka prowadziła prosto do niej i urywała się. Przed
nimi nie było nic poza ogromną głębią rozciągającej
się wokół Rozpadliny. Che spojrzał na mapę.
— Niewidzialny Most musi być dokładnie przed
nami.
— Ale ja go nie widzę — powiedziała Jenny,
uśmiechając się. Trzepnął jej włosy ogonem, tak że
zaczęły fruwać wokół jej głowy.
— Musimy zweryfikować jego lokalizację i przejść
na drugą stronę Rozpadliny, mając absolutną
pewność, że w dole nie czai się żadna istota.
— A jakie to ma znaczenie, czy tam na dole ktoś jest,
czy nie? — zapytała Jenny. — Przecież nie będziemy
na nikogo zrzucać odłamków skał.
— Gwenny ma na sobie sukienkę.
Jenny roześmiała się. Gwenny poczuła, jak jej ciemna
twarz robi, co w jej mocy, aby się zaczerwienić.
Rzeczywiście miała na sobie sukienkę, ponieważ
twierdziła, iż suknia dużo bardziej przystoi damie
aniżeli dżinsy. A byłoby czymś absolutnie strasznym,
gdyby ktokolwiek tam w dole spojrzał w górę i ujrzał
kolor jej majtek. Nikt nie mógł wiedzieć, że były one
po goblińsku czarne. To znaczy żaden mężczyzna.
Jenny wiedziała, ale Che nie. Miała przynajmniej taką
nadzieję.
— No cóż, najpierw musimy go znaleźć —
powiedziała Jenny. — Na pewno nie ruszę w tę
pustkę, dopóki nie będę miała pewności, że jest tam
coś, po czym można chodzić. — Wyglądało na to, że
w Świecie Dwóch Księżyców, z którego pochodziła
*
Z samego rana, drżąc, zjedli trochę starzejącego się
placka i rozpoczęli pracę nad tratwą. Mapa
wskazywała znajdujący się w pobliżu zagajnik
martwych drzew i rzeczywiście, wszędzie wokół
leżało go dość na zrobienie kilku tratw. Ale jak mieli
je związać? Nigdzie nie widzieli odpowiednich
winorośli, chyba że spróbowaliby odrąbać kilka
macek wikłacza. Ale dobrze wiedzieli, jak się to
mogło skończyć!
Ale Jenny miała odpowiedź. Zwróciła się do kota:
— Sammy, szukamy dobrych, mocnych i
bezpiecznych winorośli, które rosną gdzieś w pobliżu.
Czy sądzisz, że potrafisz je znaleźć…
Sammy ruszył przed siebie.
— Pobiegnę za nim — powiedziała Jenny, spiesząc
jego śladem. Nagle przed Gwenny zawirował piasek.
Cofnęła się nieufnie, ale piasek podążył za nią.
— Coś tu jest! — zawołała — Sądzę, że to magia.
Che natychmiast podszedł do niej.
— To diabełek piaskowy — odparł. — Ale tutaj nie
ma piasku. Tak więc jEst to prawdopodobnie demon.
Na wysokości ich oczu pojawiła się nagle głowa
umieszczona na trąbie powietrznej: dwoje okrągłych
oczu utworzonych z wirów kurzu i usta z wijącego się
padalca.
Piers Anthony 002 Xanth 015 Barwa jej bielizny. Strona 3 z 34
3
— Nie, demonica. Czego tu szukacie, cynowe kufle?
— Co?
— Filiżanki, szklanki, pojemniki, butelki, gliniaki…
— Gobliny?
— Wszystko jedno.
— Nic ciekawego — powiedziała Gwenny, mając
nadzieję, że demonica ich zostawi. Nie było sensu
tłumaczyć jej różnicy między goblinami i goblinkami,
ani też przypominać, że z nich dwojga tylko jedno
było goblinem. Mieli dość problemów, żeby jeszcze
bardziej je mnożyć poprzez obecność
nadprzyrodzonej istoty. Demonice były mniej groźne
od demonów, raczej psotliwe, a nie złe, lecz ich figle
mogły być zatrważające.
Pojawiało się coraz więcej postaci: dymne włosy
lokami opadały w dół, większy wir zamienił się w
obszerną spódnicę, a między spódnicą a głową nie
było nic, choć najwyraźniej łączyły się z sobą.
— Nie, nie wierzę. Wygląda na to, że macie zamiar
przekroczyć Wielką Rozpadlinę.
Gwenny zaczynała rozumieć.
— Ten wielki, przerażający, zastawiający nam drogę
demon! To byłaś ty!
— Oczywiście. Ta ścieżka była zaczarowana.
Prawdziwy potwór nie mógłby na nią wejść, ale
ponieważ ja nie miałam żadnych złych zamiarów i
mój groźny wygląd miał tylko i wyłącznie charakter
iluzji, nie miałam żadnego problemu. Byłam tylko
ciekawa, co dalej zrobicie. . .
— Wielkie dzięki — powiedziała Gwenny
sarkastycznie.
— Nie ma za co. — Z demonami sarkazm na nic się
nie zdawał.
Jenny zawróciła, czując, że działo się coś niedobrego.
— Demonica? — zapytała.
Piasek zlał się w całkiem przystojną figurę kobiety.
— Metria! — wykrzyknęli Che i Jenny prawie
jednocześnie.
— To wy ją znacie? — Gwenny była całkowicie
zaskoczona.
— Dokuczała nam w naszej drodze do Góry
Goblinów — powiedziała Jenny. — Udawała, że jest
Nadą z Naga i rozmawiała z księciem Dolphem.
— No cóż, skrzydlaty źrebak centaura podróżujący na
grzbiecie sfinksa w towarzystwie goblinów i
przerośniętej dziewczynki–elfa był niesamowicie
interesujący — powiedziała Metria,
usprawiedliwiając się.
— Hmm, teraz jesteśmy bardzo nudni — rzekła
Gwenny.
— Wątpię w to. Dlaczego troje młodych osobników
podróżuje bez jakichkolwiek dorosłych, chociaż
znajduje się pod opieką skrzydlatych potworów?
— Dlatego, że uczymy się samodzielności.
— A co ma z tym wszystkim wspólnego długowłosa
goblinka?
— Jest moją matką — powiedziała Gwenny krótko.
— Tak więc twoja matka opuściła Górę Goblinów,
aby odwiedzić rodzinę centaurów, a następnego dnia
cała wasza trójka rusza sama w drogę, idąc w
zupełnie innym kierunku. I mówicie, że to nie jest
interesujące?
Gwenny zdała sobie sprawę, że Metrii nie będzie się
tak łatwo pozbyć.
— A jeśli powiemy ci, jakie są nasze zamiary, to czy
zostawisz nas w spokoju?
— To zależy. Zawrzyjmy inny układ: jeśli to, co mi
powiecie, okaże się interesujące, to ja też powiem
wam coś ciekawego.
Gwenny spojrzała na Che.
— Czy to dobry układ?
Chyba tak — powiedział centaur. — O ile wiem,
Metria zawsze honoruje wszystkie układy i zawsze
mówi prawdę. Ale często okazuje się, ze układ nie
doprowadza do takiego końca, jakiego druga strona
się spodziewa, a prawdy wolałoby się nie słyszeć.
Metria rzuciła mu spojrzenie.
Nawet małe centaury są stanowczo zbyt inteligentne.
— Jednakże — kontynuował Che — należałoby
uzyskać zobowiązanie co do poufnego charakteru
tego, co Metria ma usłyszeć, ponieważ nasza misja
ma jak najbardziej prywatny charakter.
Metria skrzywiła się.
— To odbiera połowę zabawy. Ale tajemnice są
bardziej interesujące od tego, co może wiedzieć
każdy. Zgadzam się.
— Bardzo dobrze — zdecydowała Gwenny. —
Zawrę ten układ. — Zrozumiała, że jeśli jej opowieść
znudzi demonicę, to ta ich zostawi, a właściwie tylko
o to im chodziło. — Mój ojciec, goblin Gouty,
dopiero co zmarł i ja muszę spróbować zostać
pierwszym żeńskim wodzem goblinów z Góry
Goblinów. Ale bez okularów nie widzę dobrze i
nigdy nie zostanę wodzem, jeśli inne gobliny się o
tym dowiedzą, tak więc muszę znaleźć szkła
kontaktowe. Idę zapytać Dobrego Maga, gdzie mogę
je znaleźć.
— Pierwszy żeński wódz — zdziwiła się Metria. —
Czy oznacza to, że twoje plemię goblinów stanie się
cywilizowane?
— Tak.
— Już widzę, że nie będzie żadnej zabawy. Ale
oczywiście ty możesz nie wygrać i wtedy gobliny nie
stracą nic ze swojej atrakcyjności.
— Tak.
— To pewnie ma zapisane w swoim przeznaczeniu
centaur Che: pomóc ci zostać wodzem. To z całą
pewnością zmieniłoby bieg historii Xanth.
— Tak. A co ty masz nam ciekawego do
powiedzenia?
Demonica uczyniła wylewny gest. Jej ramiona
zdawały się przeskakiwać z jednej pozycji w drugą,
nie poruszały się miękko, jak ramiona istot
śmiertelnych.
— Tylko tyle, że jeszcze jedna grupa składająca się z
trzech istot udaje się do Dobrego Maga. Są to syrena
Mela, ogrzyca Okra i człowiek Ida. Tyle tylko, że
pierwsze dwie jeszcze nie wiedzą, że Ida przyłączy
się do nich.
— Syrena Mela — powiedział Che, zastanawiając
się. — Czy to nie ta…?
— Tak, ta; na Pytanie o kolor jej majtek Dobry Mag
nie umiał podać Odpowiedzi. Ale wygląda na to, że
zbliża się czas, kiedy Mela będzie musiała je wdziać.
Ona jeszcze tego nie wie, oczywiście; jest absolutnie
niewinna, co stanowi paradoksalne określenie takiego
brutala.
— Takiego czego?
— Zwierzęcia, bestii, kreatury, fenomenu, potwora…
— Stworzenia?
— Wszystko jedno — zgodziła się Metria ze złością.
— A jak to możliwe, że nie potknąłeś się o
„paradoksalne określenie”?
— Jestem centaurem. Takie słownictwo jest dla mnie
jak najbardziej naturalne.
— No cóż, ja się potknęłam — przyznała się Jenny.
— Co to znaczy?
Metria była zadowolona.
— Oznacza to, że jest to jedyny sposób, w jaki Mela
jest niewinna. Jeśli chodzi o mężczyzn, to… ojej, ile
ty właściwie masz lat?
— Czternaście — odpowiedziała Jenny, prawie tak
rozzłoszczona jak Metria przed chwilą. — Jeszcze nie
weszłam do Konspiracyjnego Stowarzyszenia
Dorosłych.
Metria przyjrzała się jej.
— Ale niedługo wejdziesz. To nie tylko kwestia
wieku. W końcu myszy dorastają i wchodzą do
Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych w ciągu
zaledwie kilku tygodni.
— Ale dlaczego fakt, że syrena Mela udaje się do
Dobrego Maga miałby być dla nas interesujący? —
zapytał Che.
— No cóż, oczywiście, że nie jest. Wasz gatunek nie
interesuje się majtkami, a dziewczyny wszystko o
nich wiedzą. Ale ogrzyca Okra może być interesująca
dla Jenny.
Jenny była zaskoczona.
— Tak?
— Tak. Czy nie wiesz, jak doszło do tego, że trafiłaś
do Xanth?
— To był przypadek. Próbowałam złapać
Sammy’ego i w pewnym momencie byliśmy w
Xanth.
— To nie był żaden przypadek. Zostałaś wybrana,
aby tutaj przybyć. Ktoś musiał zostać Jenny w Xanth
i ty nią zostałaś.
Jenny wzburzyła się.
— Nic z tego nie rozumiem.
— Były dwie finalistki: obca dziewczynka–elf i
miejscowa ogrzyca. Wybrano dziewczynkę–elfa,
więc zostałaś przeprowadzona przez otwór w Xanth,
a ogrzycę wyrzucono.
— Wybrano? — zapytała Jenny oszołomiona.
— Ktoś zechciał, aby znalazła się tutaj Jenny, tak
więc została ona sprowadzona. Dlatego właśnie Muzy
były tobą takie zainteresowane; one nie miały z tym
nic wspólnego.
— Ale w takim razie ta ogrzyca…
— Musiała przyjąć pierwsze lepsze imię i rolę, jakie
jeszcze pozostały do wzięcia. Tak więc ogrzyca Okra
została postacią drugoplanową i nie jest z tego
specjalnie zadowolona. Wasze spotkanie powinno
być całkiem interesujące.
— Nasze spotkanie! — wykrzyknęła Jenny z
przerażeniem.
— Może dojdzie do niego w Zamku Dobrego Maga.
Ale oczywiście Ida jest jeszcze bardziej godna uwagi,
w jeszcze dziwniejszy sposób. Tak więc przyszłość
tamtej trójki jest dużo bardziej intrygująca od waszej
przyszłości. Zostawiając wam te nader interesujące
wieści, opuszczam was. — Metria rozpłynęła się w
powietrzu.
— Miałeś rację — rzekła Gwenny. — Nie podoba
nam się jej prawda. Kto chciałby spotkać się z
ogrzycą?
— Niemniej jednak dowiedzieliśmy się czegoś
nieoczekiwanego — powiedział Che. — Gdy
zacząłem wypytywać ją o syrenę Melę, myślałem o
tym, jak porwała księcia Dolpha, mając zamiar wyjść
za niego za mąż, gdy ten tylko dorośnie. A
tymczasem Metria powiedziała mi coś, czego
zupełnie nie podejrzewałem; jest to zapewne znane
tylko demonom. W końcu dowiedzieliśmy się, na
jakie Pytanie Dobry Mag nie był w stanie podać
Odpowiedzi.
— Ale to przecież takie proste pytanie — odparła
Gwenny. — Każde magiczne lusterko jest w stanie na
nie odpowiedzieć, zwyczajnie patrząc w przyszłość.
— Jest w tym jakiś kruczek, o którym nie mamy
pojęcia — dodał Che.
Wtedy obydwoje spojrzeli na Jenny, która była
dziwnie cicha.
— Nie musisz spotykać żadnej ogrzycy, Jenny —
odezwał się Che uspokajająco.
— Nie — chodzi o to. Ja po prostu nie wiedziałam, że
zostałam wybrana. Że ktoś inny został przeze mnie
wyłączony. Nie chciałam czegoś takiego zrobić.
Sądziłam, że moje przyjście tutaj to czysty
przypadek.
— Ty nikogo nie wyłączyłaś — powiedział Che. —
Nie ponosisz za to jakiejkolwiek odpowiedzialności.
— Ale mimo wszystko czuję się winna. Ta biedna
ogrzyca! Gwenny roześmiała się.
— Biedna ogrzyca! To niemożliwe. Wszystkie ogry
to brutale.
— Skąd możesz wiedzieć? — zapytała Jenny.
Gwenny wymieniła spojrzenie z Che. Było jasne, że
Jenny nie miała jak dotąd wiele do czynienia z
ogrami. Che zmienił temat.
— Musimy zbudować tratwę.
— To prawda! — zgodziła się Jenny. — Zupełnie
zapomniałam o Sammym. Mam nadzieję, że uda mi
się go znaleźć. — Znowu pobiegła w stronę, w którą
udał się kot.
Tym razem pozostała dwójka poszła jej śladem.
Rozproszyli się, aby przeszukać jak największy
obszar. Niewielki pomarańczowy kot mógł
znajdować się dosłownie wszędzie. Potrafił znaleźć
wszystko oprócz drogi powrotnej do miejsca, z
którego wyruszył. Dlatego właśnie Jenny była tak
ostrożna, puszczając go luzem na nieznanym terenie.
Demonica pojawiła się o niewłaściwej porze, co może
nie było całkiem przypadkowe.
Ale wszystko było w porządku. Sammy znajdował się
nie opodal, bawiąc się kupką winorośli. Tuż obok rósł
uśpiony wikłacz. Nietrudno było zrekonstruować to,
co tutaj zaszło: przechodził ogr, a wikłacz spróbował
go złapać. Wtedy ogr wyrwał mu kilkanaście macek i
odrzucił je na dużą odległość. Tego typu wypadki
były w Xanth na rządku dziennym, ponieważ ani
ogrów, ani wikłaczy nie uznawano za inteligentne i
ostrożne.
Dołączyli schnącą winorośl do pozbieranego
wcześniej drewna. Związali je w nierówną, ale
nadającą się do użytku tratwę. Zajęło im to tylko pół
dnia, ponieważ nie było to specjalnie skomplikowane
zadanie.
Zepchnęli tratwę na wodę, wgramolili się na nią i za
pomocą drągów z martwego drzewa odepchnęli się
od brzegu. Gdy woda stała się głębsza, zaczęli
poruszać miotłami również wykonanymi z martwego
drzewa.
— Mam nadzieję, że Fracto nas nie wyszpieguje —
szepnęła Jenny.
Dał się słyszeć odgłos grzmotu. Przerażeni
wiosłowali zawzięcie, ale tratwa poruszała się tak
wolno, jak tylko mogła. Rzeczy nieożywione bywają
złośliwe.
Grzmot okazał się fałszywym alarmem. Nie był to
Fracto, tylko rutynowy grzmot jednej z nadbrzeżnych
chmur, która nawet się do nich nie zbliżyła. Żmudnie
płynęli w kierunku południowego brzegu Rozpadliny.
Nagle porwał ich prąd. Tratwa została wyniesiona na
pełne morze, a oni nie byli w stanie jej zatrzymać.
Bezsilnie patrzyli, jak oddalają się od lądu.
Nie opodal znajdowała się wyspa. Prąd zaniósł ich
podejrzanie blisko niej. Obawiali się jednak
podpłynąć, ponieważ w wodzie mogły czaić się
ukryte potwory, które tylko czyhały na to, aby ich
pożreć.
Tratwa minęła północny kraniec wyspy i zaczęła
wypływać na otwarte morze. Przyglądali się temu z
przerażeniem. Ze wszystkich ich dotychczasowych
przygód ta była najstraszniejsza.
Poczuli powiew wiatru dmuchającego od morza w
stronę lądu. Ale nie był wystarczająco silny, aby
przeciwstawić się prądowi wody. Zwalniał tylko
prędkość, z jaką poruszali się w stronę otwartego
morza, przedłużając agonię.
Nagle Gwenny wpadła na pewien pomysł.
Che! Przecież możesz zmniejszyć wagę tratwy!
Wtedy wiatr popchnie nas w stronę wyspy!
Che tak zrobił. Trzepnął ogonem każdą z kłód tratwy,
a ta uniosła się tak, iż teraz prawie nie zanurzała się w
wodzie. A oni objęli się i stanęli odwróceni plecami
do wiatru. Teraz prąd mógł mniej zdziałać, podczas
gdy wiatr miał dużo więcej do roboty. Tratwa
zwolniła, kilka razy lekko podskoczyła i wreszcie
zwróciła się w kierunku wyspy.
W końcu dotarli do plaży i wyskoczyli na ląd.
Wciągnęli za sobą lekką tratwę, ponieważ była im
jeszcze potrzebna do przeprawienia się z wyspy na
stały ląd. Ale zrobiło się już ciemno i musieli
przygotować nocleg.
— Sammy, znajdź nam dobre miejsce do spania —
powiedziała Jenny, stawiając kota na piasku.
Ponieważ była to wyspa, nie musiała się aż tak
obawiać, że Sammy się zgubi.
Kot ruszył w kierunku środka wyspy. Pobiegli jego
śladem. I nagle wypatrzyli namiot.
— Kiedyś już go widziałem — odezwał Che.
— Rzeczywiście — zgodziła się Gwenny. — Wydaje
mi się, że już kiedyś tu byliśmy.
— I bawiliśmy się w piasku — dodała Jenny. W tym
momencie przypomnieli sobie.
— To jest Wyspa Widoków! — zawołała Gwenny.
— Na której książę Dolph ożenił się z Elektrą!
— I w tym namiocie przywołali bociana — zgodził
się Che.
— I zrobili to tak dobrze, że przyniósł im dwoje
dzieci — dorzuciła Jenny.
— Dawn i Eve — powiedział Che.
Spojrzeli na siebie. Zaświtała im brzydka myśl.
— Czy sądzicie… — zaczęła Gwenny.
— Że jeśli spędzimy tutaj noc… — ciągnęła Jenny.
— To poznamy tajemnicę przywoływania bociana?
— dokończył Che.
— Zobaczymy! — powiedziała Gwenny.
Tak więc spędzili tę noc w komfortowych warunkach,
śpiąc na tych samych poduszkach, które zostawili tu
Dolph i Elektra. Stoczyli wspaniałą bitwę
poduszkową, ponieważ nie było tu żadnych
dorosłych, którzy mogliby im tego zabronić.
Ale nie poznali tajemnicy przywoływania bociana.
Wyglądało na to, że Dolph i Elektra zabrali ją z sobą.
Oni już zostali przyjęci do Konspiracyjnego
Stowarzyszenia Dorosłych. Szkoda.
*
Z samego rana ponownie uczynili tratwę lekką,
przenieśli ją na wschodni brzeg wyspy i wiosłowali
aż do stałego lądu. Potwór morski wystawił łeb ponad
wodę i wypatrzył ich, lecz akurat w tym samym
momencie przelatywał ponad nimi ptak–olbrzym, tak
więc potwór morski zniknął im z oczu.
Gwenny zrozumiała, że skrzydlate potwory
rzeczywiście trzymały nad nimi straż. Wzbudziło to
w niej mieszane uczucia. Chciała sama sobie ze
wszystkim poradzić, ale mimo wszystko uspokajała ją
myśl, że nie zostaną pożarci przez żadne potwory.
Może był to w końcu rozsądny kompromis: ich trójce
wolno było posuwać się naprzód bez interwencji
zarówno ze strony nieprzyjaznych, jak i przyjaznych
stworzeń. Może z czasem, gdy nabiorą
doświadczenia, opieka będzie im mniej potrzebna.
Znaleźli magiczną ścieżkę i poszli nią w głąb lądu.
Prowadziła ona do Zamku Roogna, tak jak wszystkie
inne ścieżki w tej części Xanth. Pewnego razu
Gwenny i jej towarzysze złożyli wizytę w tym
zamku, po ślubie Dolpha i Elektry. Była to
imponująca budowla. Prawdę mówiąc, dużo
ładniejsza niż Góra Goblinów.
A gdyby tak po dotarciu do Zamku Roogna Gwenny
już go nie opuściła? Straciłaby wtedy swą szansę
zostania żeńskim wodzem, ale byłaby bezpieczna.
Odsunęła od siebie tę pokusę. Nie chodziło o to, że
chciała zostać wodzem, ale po prostu musiała nim
zostać, aby zmienić bieg historii goblinów, a co za
tym idzie historii Xanth. Był to jej obowiązek i
przeznaczenie. Przerażało ją to, ale nie mogła od tego
uciec.
I nagle zrozumiała coś. Podejmowała decyzje.
Wpadła na dobry pomysł, który pomógł im dotrzeć
do brzegu. Zaczynała się uczyć, jak być wodzem.
Może jeszcze nie jest w tym bardzo dobra, ale na
pewno pójdzie jej coraz lepiej. Może, może pod
koniec tej wyprawy nauczy się tego już całkiem
dobrze. Tak więc miała iskierkę, albo może nawet
dwie, nadziei.
Rezolutnie podążyła w stronę Zamku Roogna.
3. OKRA
Prędkość, z jaką Okra myślała, wydawała się wprost
proporcjonalna do wykonywanego przez nią wysiłku.
Teraz właśnie mocno wiosłowała, toteż i mocno
myślała, ale ponieważ nie było w tej chwili specjalnie
nad czym rozmyślać, zaczęła zastanawiać się nad
swoją przeszłością, jak gdyby na nowo ją
przeżywając.
Została przyniesiona przez bociana przed
czternastoma laty do niewielkiej społeczności ogrów
żyjących nad Jeziorem Ogrów i Pszczół Wodnych.
Wygląda na to, że zgubili się oni podczas wędrówki i
powrócili tutaj, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Zauważyli to po upływie kilku dekad, lecz wtedy
było już za późno, aby połączyć się z główną grupą,
tak więc pozostali.
Matka ogrzycy Okry, rozczarowana jej maleńkim
rozmiarem, spróbowała to wynagrodzić, nadając jej
imiona: ogrzyca Okra Cordata Koziobroda Ganas.
Ale niestety Okra niewiele urosła i jak na swój
gatunek była niezwykle drobna i zwyczajna. Nie
miała nawet żadnych brodawek i wystających kłów; a
jej wzrok nigdy nie skwasił — by mleka. Była
również zawstydzająco słaba; aby wycisnąć sok ze
skały, musiała używać obydwu rąk. Ale najgorszą
wadę stanowił jej umysł: po prostu była nie dość
głupia. Ten defekt jednak w pewien sposób mogła
skompensować: była dość mądra, aby to ukryć i
udawać, że jest tylko troszeczkę mniej głupia od
pozostałych młodych ogrów. Ale nie mogła ukryć
tego przed sobą i było to stale powodem jej wstydu.
Okra wolała pozostawać w pobliżu domu, aby
rówieśnicy jej nie dokuczali.
Inne ogry sądziły, że rówieśniki były drewnianymi
konstrukcjami*, które wchodziły w Jezioro Ogrów i
Pszczół Wodnych, i nic ich one nie obchodziły. Ale
Okra wiedziała lepiej. Rówieśnicy to osoby w tym
samym wieku i właśnie oni stanowili dla Okry
najgorsze towarzystwo. Zadowalała się mieszaniem w
kotle, zeskrobywaniem brudu z podłogi i
przemyśliwaniem swoich frustrująco mądrych myśli.
Gdyby kiedykolwiek dała im poznać, jaka była
niegłupia, z pewnością by ją wyrzucili.
Jednak niektórych wypadków nie mogła uniknąć. Jej
brutalni rodzice zabrali ją na Ślub Potworów Conana
Bibliotekarza i Tasmanii Diabelskiej. O Conanie
mówiono, że potrafił ścisnąć wielki słownik w jedno
słowo i że przy pomocy dwóch tomów był w stanie
wybić w mgnieniu oka cywilizację z każdej żyjącej
istoty. Tasmanię uważano za najgorszą i najbardziej
podłą ogrzycę jej generacji. Tak więc była to
doskonale dobrana para. Ale niestety, ich małżeństwo
niespecjalnie się udało. Conan był zbyt uczony jak
dla Tasmanii, która posiadała niespokojną duszę. Gdy
na księżycu pojawiła się krew, Tasmania nakarmiła
męża ciasteczkami z owsa morskiego z dodatkiem
trujących grzybów, które sama zebrała. Uwielbiał
smak tych ciasteczek, a trucizna wywołała u niego
Piers Anthony 002 Xanth 015 Barwa jej bielizny. Strona 4 z 34
4
tylko chęć do romansów. Tasmania miała nadzieję, że
Conan położy się i umrze, a wtedy ona będzie mogła
wyjść za mąż za swego kuzyna w pierwszej linii,
Tasmaniaka, i osiągnąć wyższy status, ale zamiast
tego Conan przywoływał z nią bociana o wiele
częściej niż zazwyczaj, a ich rodzina rozrosła się w
iście ogrzym tempie.
Ale nie to było istotne. Właśnie podczas tego ślubu
matka Okry, Fern Kudzu, otrzymała żelazny odlew
horoskopu Okry. Akuszerka plemienia ogrów, która
pomagała bocianowi wybierać właściwe rodziny, gdy
bocian miał trudności z odróżnieniem ich od siebie,
była również wróżbitką. Oznajmiła, że runy, jelita
wołów i gwiazdy podają jej dobre i złe wieści. Dobre
mówiły, że Okra w końcu zostanie ważną osobą w
Xanth. Złe wieści głosiły, że została ona
przypadkowo przeklęta przez diabła przeklinacza,
gdy jego przekleństwo uciekło, nie znajdując tego,
dla kogo było przeznaczone, tak więc Okra miała w
sobie magiczny talent.
Kudzu zareagowała na tę obrazę tak, jak zrobiłaby to
każda inna ogrzyca: wrzuciła wróżbitkę do jeziora, w
którym ta zniknęła, nie zostawiając po sobie żadnego
śladu; tylko parę odłamków jej kości pojawiło się na
brzegu, lecz po pewnym czasie i tak pożarły je
piranie. Żelazny odlew został wrzucony tak głęboko
w ziemię, że utworzony przezeń otwór wypełniła
płynna lawa. Następie Kudzu popędziła Okrę z
powrotem w sam środek uroczystości, kotłowaniny i
walenia, tańca biciowego i pokazu pijanych harpii
grających na harfach i udawała, że żaden horoskop
nigdy nie istniał.
Ale Okra wiedziała lepiej. Zawstydzona wymknęła
się cichaczem z uroczystości i skryła się w ciemnej,
oślizgłej, zaszczurzonej piwnicy. Było to przyjemne
miejsce, ale nadal mógł ją tutaj ktoś znaleźć, tak więc
zeszła po kręconych, wąskich, kamiennych schodach
w dół aż do głównej kuchni, w której
przygotowywana była uczta weselna. Kawałki
porąbanych potworów leżały porozrzucane wszędzie
wokół; najprawdopodobniej pospadały z pater. Gdy
zaczerwienione oczy Okry przyzwyczaiły się już do
zadymionego i ponurego wnętrza, zauważyła
ciasteczka z owsa morskiego, zarówno te normalne,
jak i zatrute (różniły się między sobą w smaku),
rozsypane na podłodze. Ktoś rozlał dzban wina po
całym kuchennym stole i posadzce, a pijany szczur
leżał odrętwiały pod stołem. Była to bardzo
przyjemna kryjówka i Okra mogła pozostać w niej do
czasu, gdy uroczystości na górze ucichły do
monotonnego ryku.
Było to jedno z wcześniejszych wspomnień Okry i
nie należało do najgorszych, jeśli wziąć pod uwagę
jej doświadczenia z ogrami. Jednak świadomość tego,
że została przeklęta magicznym talentem, nie
opuszczała jej. Wszystkie ogry posiadały magię,
oczywiście, i to całkiem dużo; właśnie magia dawała
im ich szczególną siłę, brzydotę i głupotę. Ale
oddzielny talent? To straszne! Nie ma się co dziwić,
że była mała, nudna i niegłupia; jej naturalna magia
zniknęła na korzyść tego innego talentu. Ale może
przy odrobinie szczęścia nigdy nie dowie się, jaki to
talent.
Inne ważne wspomnienie pochodziło z okresu, gdy
skończyła trzynaście lat. Padało, tak jak i każdego
innego popołudnia o tej porze roku. Grube, kłębiące
się chmury oblewały wszystko strumieniami wody,
od których przemakały nawet gorące skały, a źródła
stygły. Buchała para, lecz zamarzający deszcz
przedzierał się przez nią, tworząc wiry oparów, które
wypełniały wszystkie szczeliny, całkowicie
uniemożliwiając oddychanie. To było wspaniałe.
Jadalnia cuchnęła psującą się kapustą i duszoną
padliną. I to również było wspaniałe. Okra
rozczochrała swe nieogrze blond włosy, aby lepiej
ukryć diadem z inteligentnych winorośli, który nosiła
jak wianek, i weszła do środka. Inteligentne
winorośle wywierały niewielki wpływ na większość
ogrów, bowiem jeśli pomnożyć nic razy dwa, to i tak
w efekcie pozostanie nic, ale pomagały one Okrze
ukryć jej inne ułomności. Jedną z nich była astma;
dopadła ją pewnego razu i nie chciała opuścić. Tak
więc Okra udawała, że ma modnie zachrypnięty głos,
chociaż w rzeczywistości był to przejaw kłopotów z
oddychaniem.
Była nadal na tyle naiwna, iż wierzyła, że urodziny są
dla jubilata wydarzeniem dużo ważniejszym niż dla
wszystkich pozostałych. Jednak ten dzień wyleczył ją
z tego przekonania. Urodziny były tylko pretekstem
do kolejnej bójki i nowych potworności. Potem
żałowała, że kiedykolwiek obchodziła te urodziny, ale
wtedy nie wiedziała jeszcze, jak się to wszystko
skończy. Pozostały w niej ciągle resztki niewinności.
Aby nadać powietrzu świeżości, babka Okry, wielka
burgundzka królowa Opuncja, rozkazała przygotować
mieszaninę zwiędłych kwiatów i sitowia, które
zostały rozsypane po całej jadalni. Przedstawiały sobą
niesamowitą feerię barw: białe magnolie, żółty,
pomarańczowy i czerwony hibiscus, purpurowa
jacaranda, bugenvilla i słynące ze swego zapachu
kwiaty lawendy, z których babka Opuncja robiła
swoje lecznicze mydło. Wszystko to zostało w
mgnieniu oka stratowane olbrzymimi, włochatymi
stopami stada ogrów, które wpadły do środka, aby się
najeść. Po chwili jadalnia przypominała elegancką
damę ubraną w zabrudzoną suknię i poszarpane
łachmany, która czuje się najgorzej, jak to tylko
możliwe.
Drzwi kuchni otwarły się i wkroczyła przez nie stara
służąca, trollica Troika, niosąc największą wazę zupy.
Za nią weszli pozostali służący, z których każdy
uginał się pod ciężarem jedzenia poukładanego w
stosy na półmiskach. Ostatnią osobą była Magpie,
nauczycielka Okry, ubrana w czarną skórę i czarne
pióra. Jej strój liczył już sobie sto albo i dwieście lat,
co było zrozumiałe z tego względu, że Magpie była
demonicą, która służyła już w wielu miejscach i w
różnym czasie. Była nawet w legendarnym Zamku
Roogna, z księżniczką Różą, usługując jej w trakcie
ślubu z Dobrym Magiem Humfreyem. Potem Róża
musiała pójść w wiklinowym koszu do Piekła,
chociaż nadal pozostała dobrym człowiekiem; w
Piekle potrzeba było więcej róż, a róże były jej
talentem. Kto wie, co Magpie jeszcze widziała w
czasie swej nieśmiertelnej egzystencji! Nie ma się co
dziwić, że lubiła być służącą.
Ale ktoś potknął się i upuścił paterę, której zawartość
rozbryzgła się po całym stole i podłodze.
— Niezdara! — krzyknął kucharz.
Wściekła Magpie zaczęła rzucać przez cały pokój
porcelaną, garściami pieprzu ziemnego i wreszcie
urodzinowym tortem Okry. Widząc to, ogry doszły
do wniosku, że zaczęła się bitwa na jedzenie, tak więc
wesoło dołączyły do niej, wypełniając powietrze
latającym pożywieniem. Okazja, z jakiej wydano to
przyjęcie, poszła w zapomnienie. Teraz jadalnia
cuchnęła nie tylko kapustą i zwiędłymi kwiatami, ale
również wszystkimi możliwymi zapachami psującego
się jedzenia.
Przerażona Okra zaczęła szlochać. Było to
oczywiście porażające potwierdzenie tego, czego tak
się obawiała i co przyprawiło ją o prawdziwie ogrzy
ból głowy. Uciekła do przedpokoju tylko po to, aby…
wpaść na swoją wielką cioteczkę Fanny.
— Och, ogretko, cóż takiego się stało? — zapytała
Fanny. Dziecko ogra rodzaju męskiego było ogrem, a
żeńskiego ogretką oczywiście, ale i tak nikt na to nie
zwracał uwagi. Hmm, może gobliny, ponieważ mieli
oni gobliny i gobletki.
— Oni z… zepsuli moje przyjęcie urodzinowe! —
wykrzyknęła Okra.
— Och, to jest ta okazja! Sądziłam, że była to tylko
zwyczajna bitwa na jedzenie.
— Teraz tak.
— No cóż, z pewnością będziesz obchodziła jeszcze
niejedne urodziny! Ile masz lat?
— Dzisiaj skończyłam trzynaście, cioteczko —
odpowiedziała Okra i poczuła się trochę lepiej.
— A niech to wszyscy diabli! — wykrzyknęła
cioteczka elegancko. — Kurczę pieczone! Ty
powinnaś już była wyjść za mąż! Jesteś taka mała, że
wcale tego nie zauważyłam. Ale zaraz porozmawiam
z moim mężem, Bladą Twarzą Von Wryneck.
Dowiemy się, którzy z naszych kuzynów ogrów są
jeszcze wolni.
— Ale… — Okra próbowała zaoponować.
— Pomyślmy. Jest ten młody Crawling Banks. Jest
tak głupi, że gdyby zamiast mózgu miał dynamit, to i
tak nie byłby w stanie wydmuchać swego włochatego
nosa. Jest wprost idealny! Ale wydaje mi się, że już
inna ogrzyca zwróciła na niego uwagę i może nawet
położyła na niego łapę. Są również bliźniaki Slow
Comb i Fast Comb, ale tak trudno między nimi
wybrać, ponieważ jeden jest nudniejszy od drugiego.
Hmm, najprawdopodobniej będziesz musiała wyjść
za wdowca Zoltana Dread Locks.
To imię nie było jej znane.
— Kogo?
Cioteczka zrobiła głową dziurę w drzwiach, które
akurat były zamknięte. Drewno rozprysło się. Wina
drzwi, że stanęły jej na drodze. Wskazała palcem.
— Widzisz tego brudnego, starego ogra w butach ze
zwierzęcej skóry i masce czarnej śmierci? To on. Tak,
myślę, że to on. Wiesz co, zarówno mój pierwszy,
drugi, jak i trzeci mąż byli wdowcami, kiedy za nich
wychodziłam, tak więc śmiało mogę ci go polecić.
Ogr nie owdowieje, jeśli nie traktuje swej ogrzycy
wystarczająco po prostacku. Tak więc będzie w sam
raz dla ciebie.
Okra cofnęła się i rozejrzała wokół, sparaliżowana
obrzydzeniem i strachem. Zanim zemdlała, miała
wizję wielkiego, szarego miasta pełnego kamiennych
chimer.
Na szczęście cioteczka Fanny sądziła, że uderzyła
Okrę, przypadkowo ruszając ramieniem, i nie
zdawała sobie sprawy z tego, jak nieogrzo wrażliwa i
słaba była w rzeczywistości Okra. Fanny
kontynuowała przygotowania do ślubu. Jednakże
żaden z ciekawszych kandydatów nie był
zainteresowany Okrą; mieli trochę racji, mówiąc, że
jest za mała i za chuda, aby wytrzymywać kary, i
wyglądała tak zwyczajnie, że aż obrzydliwie; istniało
nawet straszne przypuszczenie, że nie była ona tak
głupia, jak się zdawało. Tak więc minął kolejny rok,
zanim znalazł się kolejny przyzwoity kandydat:
Smithereen, ogr z odległego plemienia Ogr fen Ogr
Fen, który nigdy dotąd nie widział Okry, tak więc nie
znał jej ułomności. Wyruszył, aby ją poznać, jednak
napotkał go drodze pewne trudności, jak na przykład
drzewa, które nie były jeszcze zwinięte w precelki i
młode smoki, które nie nauczyły się jeszcze, co to
strach. Tak więc szybkość, z jaką posuwał się
naprzód, była niewielka, ponieważ robił to, co leżało
w naturze ogra: porządkował świat wzdłuż swej drogi
na ogrzy sposób. Gdy już dotrze na miejsce, zrobi to
samo z Okrą — przynajmniej każdy miał taką
nadzieję, bo najwyraźniej było jej to potrzebne.
Kiedy na księżycu wystąpiła krew tuż po czternastych
urodzinach Okry (obyło się bez przyjęcia, ponieważ
już zbyt długo czekała na męża, jak gdyby nie
wystarczały wszystkie jej wady) nastąpiło trzecie
straszne wydarzenie w życiu Okry. Jej kochani (jak
na ogrów) dziadkowie zniknęli, zostawiając ją pod
opieką wujka Marzipana Giganta la Cabezudos fen
Ogr i jego płaszczących się przed nim sług: Numb
Nuts i Big Blue Nose. Marzipan był doskonałym
przedstawicielem gatunku ogrów; lubił wbijać szpilki
w żywe motyle i nosić je na głowie. Za każdym
razem, gdy męczył się z jakąś trudną myślą, jego
mózg rozgrzewał mu głowę i topił motyle* ale to nie
był to żaden problem. Rzadko dokuczały mu trudne
myśli, a poza tym łatwo było złapać nowe motyle.
Okra wiedziała, że od czasu do czasu stworzenia po
prostu znikały. Ogry robiły całą masę głupich rzeczy,
na przykład przepychały się przez zjazdy
przebierańców albo spadały z klifów i wtedy zwykle
słuch o nich ginął. Nikt się nad tym nie zastanawiał
poza Okrą, która odkryła jeszcze jeden odrębny
aspekt swej natury: smutek. Tęskniła za swymi
dziadkami i było jej przykro myśleć, że przytrafiło im
się coś złego. Ale oczywiście to ukrywała ze względu
na swą najważniejszą wadę: inteligencję.
Nie mogąc zasnąć, Okra włóczyła się po wilgotnych
pomieszczeniach i mrocznych tunelach rodzinnych
jaskiń. W trakcie jednej z tych posępnych
przechadzek przypadkowo doszły ją głosy Marzipana
i jego sług. Wyglądało na to, że wypatrzono ogra z
plemienia Ogr fen Ogr Fen, jak walił młode smoki po
łbach świeżymi pniami drzew — precelków i że w
najbliższych dniach powinien dotrzeć nad Jezioro
Ogra Chobee. Obawiali się, że wycofa się z
małżeństwa, gdy w końcu zobaczy Okrę. Tak więc
zaplanowali wyciąć w wydrążonej dyni coś na kształt
twarzy ogra (wystarczyło ją tylko trochę poobijać i
potłuc) i wcisnąć ją Okrze na głowę, aby była
brzydsza niż normalnie, przynajmniej do czasu
zakończenia ceremonii ślubnej. A potem nie byłoby
to już oczywiście ważne; ogr mógłby wyrwać jej
włosy i potłuc jej głowę, aby była tak brzydka, jak
tylko by sobie tego zażyczył.
Z jakiegoś powodu Okra nie miała ochoty ani na
kurację dyniową, ani na małżeństwo. Zrozumiała, że
po prostu nie pasuje do ogrzej Społeczności. Tak
więc pełna wstydu uczyniła ostatnią nieogrzą rzecz:
uciekła. Spakowała swój plecak ze smoczej skóry i
udała się w kierunku ciemnego, siorbiącego brzegu
jeziora, gdzie ukryła własnej roboty czerwoną łódkę.
Ogry nie należały do rasy żeglarzy, tak więc żaden z
nich nigdy nie rozpoznał charakteru tego środka
lokomocji, a już z pewnością nie łączył go z nią.
Często nocą wiosłowała po jeziorze, rozkoszując się
panującym tam spokojem. To oczywiście oznaczało
kolejną wadę jej charakteru: żaden porządny ogr nie
lubił spokoju.
Ale będąc już w łodzi i uciekając z ogrzych jaskiń,
zdała sobie sprawę, że nie miała dokąd pójść. I nie
miała wiele szansy na to, aby gdziekolwiek dotrzeć
bez wyznaczonego celu. Tak więc zaczęła się
zastanawiać i po długiej chwili wreszcie do niej
dotarło. Uda się do Dobrego Maga po Odpowiedź!
Ponieważ nie miała Pytania, będzie musiała coś
wymyślić. Rozmyślała, zastanawiała się, brała pod
uwagę i dumała, aż jej czaszka zaczęła się
przegrzewać, i wreszcie zdecydowała, że po prostu
zapyta go o swoje przeznaczenie. Cokolwiek Dobry
Mag miałby jej do zaoferowania, musiało to być
mniej straszne od tego, co czekało ją tutaj.
Ale nie wiedziała, gdzie znaleźć Dobrego Maga. Tak
więc rozwiązała ten problem po ogrzemu: po prostu
będzie wiosłować i wiosłować aż w końcu dotrze
tam, dokąd się udaje. Wiosłując, myślała dalej (był to
błąd, który popełniała przez całe życie!) i zdała sobie
sprawę, że będzie miała większe szansę, jeśli nie
zostawi swego losu w rękach Dobrego Maga. Będzie
musiała tak sformułować Pytanie, aby Odpowiedź
podsunęła jej, jak poprawić swoje przeznaczenie. Ale
jak mogła tego dokonać?
Pytania krążyły wściekle wokół jej głowy, ale żadne z
nich nie wchodziło do niej. Zaczynała się
denerwować. To pomogło jej wpaść na pewien
pomysł. Może należałoby zapytać, czy powinna
trzymać się na wodzy, a jeśli tak, to gdzie. Jednak po
chwili zrozumiała, że Dobry Mag mógłby po prostu
odpowiedzieć „Nie”, za co musiałaby odbyć u niego
roczną służbę. Tak więc porzuciła je i zastanawiała
się dalej.
Wiosłowała i wiosłowała; nie widziała, dokąd płynie,
ale najwidoczniej jeszcze nie dotarła do celu. To dało
jej dużo czasu na myślenie. Wreszcie wymyśliła jej
zdaniem doskonałe Pytanie: jak może stać się
głównym bohaterem? To jasne, że każde stworzenie
w królestwie Xanth było bohaterem, ale niektóre
okazały się ważniejsze od pozostałych. Wszystkie
doświadczały różnych trudności, ale główni
bohaterowie mieli większą szansę przetrwania i
odniesienia sukcesu niż postaci drugoplanowe.
Najwidoczniej większość ogrów należała do kategorii
do wyrzucenia i dlatego właśnie ich życie było tak
żałosne.»Ale jeśli udałoby się jej w jakiś sposób stać
się ważną, wtedy jej przeznaczenie musiałoby samo
się sobą zająć.
Noc zmieniła się w dzień a dzień w noc kilkakrotnie
w trakcie tych rozmyślań. Nie zbliżyła się jeszcze do
Zamku Dobrego Maga i zaczynała odczuwać
zmęczenie i głód. Ale obawiała się, że jeśli przestanie
wiosłować, zapomni o swoim celu i nigdy do niego
nie dotrze.
Nagle poczuła bardzo silne uderzenie. Wreszcie
dotarła na miejsce! Ale gdy się odwróciła, zobaczyła,
że był to tylko nagi brzeg; nigdzie wokół nie było
widać Zamku Dobrego Maga.
— Och, wszystko idzie nie tak! — zawołała. —
Nigdy nie znajdę Dobrego Maga!
— Witaj.
Zaskoczona Okra krzyknęła i podskoczyła.
Wylądowała w wodzie tuż obok swej łódki, na pół
wycieńczona. Nie wiedziała, że ktoś tu był.
Okazało się, że to syrena o postaci nimfy, która miała
na imię Mela. Porozmawiały i zdecydowały wspólnie
przebyć jezioro (teraz było to Jezioro Pocałunków),
ponieważ Okra miała łódź, a Mela wiedziała, w którą
stronę musiały się udać. Okra zepchnęła łódź z
powrotem na wodę i ruszyły. Okra wiosłowała z
wigorem, odzyskawszy trochę sił podczas krótkiego
postoju, pełna świeżego zapału, ponieważ był przy
niej ktoś, kto mógł wskazywać drogę.
Mela mówiła coś, lecz Okra nic nie słyszała, gdyż
wszystko zagłuszał plusk wody. Lecz gdy tok jej
myślenia zakończył bieg, doganiając otaczającą ją
rzeczywistość, zdała sobie z jeszcze czegoś sprawę:
zaczęło się ściemniać. Czy już nadchodziła noc? Nie,
to była wielka, gruba chmura, która przygotowywała
się do tego, aby zalać je deszczem. Cóż, trochę
deszczu nie zaszkodzi, chyba że wypełniłby łódź.
Może lepiej byłoby dobić do brzegu i przeczekać
sztorm; i tak nie mogłyby w czasie sztormu dotrzeć
dużo dalej.
Przestała wiosłować.
— Czy nie sądzisz, że powinnyśmy…? — zapytała.
— Za późno! — krzyknęła Mela. — Fracto odciął
nam drogę powrotu.
— Fracto?
— Król Fracto Cumulo Nimbus, najgorsza z chmur.
Zawsze robi kłopoty.
— Ale ogry lubią kłopoty!
— A umiesz pływać?
— Nie.
— To kłopoty, które przynosi przez Fracto, na pewno
ci się nie spodobają.
Miała rację. Okra próbowała odwrócić łódź i
powiosłować w stronę brzegu, lecz wiatr wiał bardzo
silnie i zdmuchiwał je uparcie w drugą stronę. Teraz
zobaczyła, że chmura utworzyła wielkie, mgliste usta
i dmuchała nimi prosto na nie. Wiatr biczował fale,
które przypominały góry.
Zaczęło padać. Najpierw spadło kilka nieznośnych
kropel, które po chwili zmieniły się w ulewę.
— Aaaajjjj! — krzyknęła Mela, podciągając swe bose
nogi. — Słodka woda!
— A co w tym złego?
— Jestem stworzeniem słonowodnym. Słodka woda
niszczy mój ogon.
— Ale przecież teraz masz nogi.
— Nie wiem, jak pływać z nogami. A poza tym, to
niszczy mi również skórę. — Rzeczywiście, w
miejscu gdzie woda deszczowa stykała się z jej skórą,
zaczynały się pojawiać krosty.
Okra próbowała rękami wylewać deszczówkę z łodzi,
ale woda szybko napływała z powrotem. Tak więc
ponownie chwyciła za wiosła.
— Może dokądś dotrzemy — powiedziała.
W oczach Meli widoczne było zwątpienie, jednak
cokolwiek próbowała powiedzieć, ginęło w wyciu
wiatru i ryku fal. Okra zauważyła ogromną falę
wynurzającą się z mgły i próbującą je zatopić. Udało
jej się jednak utrzymać łódkę na kursie, umknąć fali i
popłynąć na jej grzbiecie, gdy się już trochę
uspokoiła. Fale można obłaskawić; były podobne do
smoków, nie takie straszne, jeśli je mieć na oku i
głaskać od tyłu.
Pogoda zaczęła się pogarszać. Strugi wody
przelewały się przez łódź. Krzyk Meli był tak ostry,
że słychać go było nawet ponad sztormem, a łódź
wypełniała się coraz bardziej. Okra nie mogła już
wiosłować, musiała zacząć wylewać wodę. Tak więc
umocowała wiosła i zaczęła obydwiema rękami
wylewać wodę za burtę, obniżając jej poziom w łodzi,
co ratowało je przed zatonięciem. Ale oznaczało
również, że były całkowicie wystawione na
bezlitosne działanie wiatru i fal. A ponadto Okra
czuła zbliżający się atak astmy; zmęczenie, wiatr i
przemoczenie tamowały jej oddech. Astma zawsze
wybierała zły moment.
Wreszcie najgorsza fala dopadła je, porwała i uniosła
z zastraszającą prędkością w ciemność. Mogły tylko
mocno trzymać się, przemoczone kipiącą pianą; były
skazane na popłynięcie tam, gdzie niosła je fala, bez
jakiejkolwiek walki.
Łódka wpadła na piaszczystą, włochatą część skały.
Przewróciła się do góry dnem i wyrzuciła je. Woda
opadła, zostawiając je przemoknięte do suchej nitki.
Mela siedziała zwinięta w kłębek i trzęsła się; nawet
Okrze było zimno. Mimo paskudnego sztormu, w
końcu udało im się dotrzeć do lądu.
Sztorm przesunął się dalej, pozostawiając za sobą
tylko kilka zadowolonych z siebie grzmotów. Z nimi
już skończył.
— O nie! — krzyknęła Mela, gdy wyprostowała się i
na powrót usiadła jak gdyby jednym ruchem.
Okra spojrzała. Chichocząc, przesuwał się w ich
kierunku ogromny kopiec piasku.
— Złapałem was w moją pułapkę piaskową! —
powiedział.
— Ha ha ha! — wysapała Okra. — Miała nadzieję, że
wkrótce jej oddech wreszcie się uspokoi.
— To piaskowy dziadek — wyjaśniła Mela. —
Złapał nas w swoją piaskową pułapkę. To dlatego
Fracto tutaj nas porzucił.
— Piaskową pułapkę? — Okra wstała… i zaraz z
powrotem usiadła, ponieważ piasek usunął się jej
spod nóg.
— Łapie cię i nie możesz się z niego wydostać.
Słyszałam o tym, ale nigdy dotąd jeszcze się w niej
Piers Anthony 002 Xanth 015 Barwa jej bielizny. Strona 5 z 34
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin