Bunsch Karol
Zdobycie Kołobrzegu
i. w gotowości
Położone nad Odrą, naprzeciw Głogowa, błonia bieliły się od namiotów. Rozległy łęg, ciągnący się aż ku osadzie zwanej Serby, stratowany tysiącami kopyt, poszarzał jak po przejściu szarańczy. Zgromadzone od dwóch niedziel wielkopolskie, śląskie, krakowskie i sandomierskie rycerstwo głowiło się, dokąd mu iść wypadnie, bo od świtu do zmroku książę Bolesław ćwiczył i opatrywał hufce, szczególną troskę koniom poświęcając. Pieszych wojsk z grodów, w których odbywali służbę chłopi z książęcych i rycerskich włości, książę nie ściągnął, co potwierdziło domysły starszych i doświadczeńszych wojów, że czeka ich daleka wyprawa, w której szybko iść przyjdzie.
Choć młodocianemu księciu wąs jeszcze nie zakrył blizny na wardze, od której Krzywoustym go nazwano, nie pierwszy raz prowadził zastępy do boju. Nie licząc wypraw, które dzieckiem jeszcze będąc pod Sieciechem[1] dobył, już jako podrostek przy boku ojca dowodził hufcem, a sam zdobył Międzyrzec i Pomorzan spod Santoka odegnał, za co, nie doszedłszy jeszcze do lat sprawnych, pas otrzymał.
Siedemnaści lat dopiero liczył książę, ale nie mniej bitew zapisało się szczerbami na jego tarczy i pancerzu. Wyrósł wśród wojny i widoczne już było, że imię, sławą przodków okryte, nowym blaskiem ozdobi, a przy nim niejeden czy to z rycerskich rodów, czy z prostych wojów, którzy los swój związali z jego losem. Z możnych gniazd trzymali z nim odsunięci przez Sieciecha wielmoże, jak to: Awdańce, Strzemieńczyki, Jastrzębce i Łabędzie, którzy teraz przy boku młodego władcy, do władzy i zaszczytów wracali. Garnęła się też do niego młodzież i proste rycerstwo, widząc w młodym księciu wzór męstwa, a przeczuwając władcę i wojownika.
Ustawiczna wojna stawała się rzemiosłem niosącym bogactwa z łupów i nadań obszernych, choć najczęściej pustych ziem, które brańcami obsadzić należało. Nie dziw przeto, że poszliby i na cesarza, i na diabła samego, nie pytając, dokąd ich książę Bolko wiedzie.
Nie zaprzątali sobie też tym myśli w pogodny dzień sobotni. Książę zarządził wypoczynek, a sam z palatynem Michałem, głową rodu Awdańców, pojechał do Głogowa. Wypławione konie pognano w łąki, a teraz, korzystając z ciepłego jesiennego dnia, pławiła się młodzież. Niemało potu zmyć trzeba było i utrudzone kości wyłożyć do słonka, bo pewnie wkrótce znowu przyjdzie pocić się i trudzić. Bolko nie żałował ni siebie, ni ludzi, ni koni.
Natomiast siedzący przed szeroko rozwartym namiotem trzej wodzowie głowili się, kiedy i dokąd wyruszą. A może głowili się tylko dwaj, bo komes Skarbimir Awdaniec milczał i jego półgębkiem jakie słowo rzucił. Musiał wiedzieć więcej niż inni, bo cieszył się zupełnym zaufaniem młodego księcia i wraz z ojcem swym, starym palatynem Michałem, największy miał wpływ na niego. W pełni sił męskich, suchy i nazbyt wysokiego wzrostu, nie dawał pozoru takiego wojownika, jakim był w istocie, wsławiony zwłaszcza w walkach swych z Pomorzanami, a nie mniej w układach, do których książę go rad używał, bo umysł miał obrotny. Jeszcze niepozorniej wyglądał Skarbimir przy olbrzymim, choć bezrękim Żelisławie z rodu Belinów i szerokim jak dębowy pień Wojsławie Toporczyku, wrocławskim komesie i byłym ochmistrzu młodego księcia. Wojsław zawidził Skarbimirowi znaczenia i niezbyt go lubił, nie chciał przeto wprost zapytać, czy wie, dokąd pójdzie wyprawa. Mruknął jego jak do siebie:
― Chcieli Bolko na Czechy uderzyć, mógłby nie stać na oczach. Już by ślepi być musieli, gdyby nie pomiarkowali.
― Piętnaście set pancernych nie dostrzec trudno, ale i zgryźć niełacno – odparł, bawiąc się kubkiem, Awdaniec.
― Swego chcąc dokonać, a strat uniknąć, lepiej z nagła uderzyć – zauważył Toporczyk. – Zaś bez pieszego luda i machin grodów przecie dobywać nie będziem.
― Wy we Wrocławiu ostać macie, by od granicy dawać baczenie. Zaś Bolko umie i bez machin grodów dobywać, jako pod Santokiem pokazał – wymijająco odparł Skarbimir.
― Tedy myślicie, że na Pomorze ruszy?
― Gdy koński łeb przed sobą obaczę, będę wiedział, dokąd nam droga. A na Pomorze zawżdy rad chadzam i nawet osiadłbym tam.
― Bywali tam już książęcy namiestnicy na Hermana[2]. Ale inna rzecz kraj najechać, a inna w nim osiedzieć.
― Póki zamęt tutaj, a szarpią nas ze wszystkich stron, trudno by nam osiedzieć – odparł Awdaniec. – Ale prędzej-później zająć Pomorze trzeba. Nasza dziedzina to od Mieszkowych czasów i naród ten sam. Nie żyć nam bez morza, jako drzewu bez wody, a nie zajmiem my, to weźmie Niemiec lub Duńczyk i jakoby nam dźwierze na świat kłodą zawalił. Zaś do czasu odgryzać się musim, bo już pod Międzyrzecz i Wyszogród docierają. Zaś Skjalm Hvide Jomsborg, a Eryk Eigod Rugię zajął.
― Mówił, że pomarł w Ziemi Świętej – wtrącił Belina – tedy się Ranowie[3] pewnikiem wyzwolą. Ale co nam o to! Na Rugię konno nie zajedziem, ja zaś rad bym pociągnął na Morawy, za rękę, com tam ostawił, odpłacić.
― Wżdyście tego, co wam prawicę odjął, lewicą na miejscu ubili – zaśmiał się Skarbimir. – Małoż wam odpłaty?
― Gdyby nie to, że i lewa niczego sobie, doma bym siedzieć musiał jak stara baba. Ale i złota ręka, co mi ją Bolko dał, za tamtą nie stanie. Dobra była i nawykłem do niej, a ninie tyle, ze szczyt sobie do kikuta wiązać każę – odparł Żelisław.
Wojsław niezadowolony, że odwróciła się rozmowa, a niczego pomiarkować nie wydolił, powstał mówiąc:
― Pójdę i ja się wypławić, bo ciepło, a ku odmianie się ma.
Jakoż błękit nieba bladł i szarzał, chylące się już ku zachodowi słońce przygasło, a bory na lewym brzegu Odry zasnuwały się mgiełką. Pusty dotychczas obóz zaroił się od wracających z kąpieli wojaków. Wracali gwarnie z pieśnią i prześmiechami. Jeden dzień wypoczynku przywrócił bezwąsej często jeszcze młodzieży nadmiar sił, toteż zawrzało w obozie. Bezładny tłum rozsypał się, kupiąc w gromady dokoła namiotów.
Rycerstwo stało rodami, z których każdy zatkniętym na żerdzi znakiem rodowym miejsce swe wskazywał tak w obozie, jak w szyku czy bitwie. Luźniała już jednak rodowa więź, bo w burzliwych czasach niejeden się rodu wyrzekał albo i ród – jego. Coraz też częściej w szeregach rycerstwa zjawiał się czy obcy przybysz, czy kmieć za męstwo do rycerskiej godności podniesiony. Boczyło się na nich rodowe rycerstwo, nowościom niechętne, zwłaszcza odszczepieńcom. I teraz Wojsław, mijając Żegotę, który przezwisko Zaprzańca na zawołanie swe przyjął, obrzucił go niechętnym spojrzeniem. Nie dosłyszał, jak żegota powiedział do stojącego obok Przedsława Łabędzia:
― Dziw, że się ziemia nie ugina pod tak wielkim dostojnikiem. Ale Sieciech większy był jeszcze, a nie obcy chleb jada.
― Gorzki jest obcy chleb – odparł Przedsław, jakby własnej myśli odpowiadając, gdyż wiadomo było, że nie Sieciecha żałował. Poszedł zaraz sprawdzić gotowość swego hufca, nie wątpił bowiem, że skoro patrzeć, jak ruszą.
Od pacholęcia służył Przedsław Śmiałemu i wraz z nim uchodzić musiał, jeno powrócił późno, z powodu szczególnej zawziętości, jaką przeciw niemu żywił przemożny palatyn Sieciech. Pół życia niemal na wygnaniu spędził, obcym służyć zmuszony, a piąty krzyżyk wisiał mu już nad twardym karkiem, którego uginać nie umiał. Rodowi zapomnieli o nim, a on się nie przypominał. Włos już mając szpakowaty, pojął młodą sierotę niskiego pochodzenia i osiadł na uboczu za Odrą, nie przyjaźniąc się z nikim. Czas jakiś spokojnie przesiedział, ale nawykły do wojny, gospodarzyć ani chciał, ani umiał.
Zaciągnął się tedy w Bolkową służbę, a książę, wojnę mając we krwi, wrychle ocenił wojenne zalety Przedsława, choć ponury i szorstki wojak nikomu nie starł się przypodobać.
Cenił książę w radzie jego zdanie, z którym się nie pytany nie narzucał, a w boju – rękę, którą powierzonych sobie ludzi trzymał jako nikt inny. Łupów ni nagród nie był chciwy, jeno bez walki żyć nie potrafił. Żonę z dwojgiem małych dziadek zostawił bez opieki i stanął w obozie, gdzie mu książę nad najemnikami powierzył dowództwo, do czego lepiej się nadawał niż ktokolwiek inny, bo i mowy obce znał, i ludzi, ile który wart, przejrzeć umiał szybko. Nie brakło wśród najemników takich, co, korzystając z zamętu w kraju, przed mieczem sprawiedliwości uchodzili, choć na ogół biegli byli w wojennym rzemiośle, a dbali o sprzęt i konie.
Przedsław długo w noc siedział w swym namiocie i słuchał, jak poświstuje wstający na polu wiatr, niosąc chwilami bryzgi deszczu, który setkami kropel szeleścił po napiętym płótnie. Wreszcie wstał i obszedłszy straże, ułożył się spać.
Mglisty dzień nadchodził leniwie, a dymy obozowych ognisk, przy których warzono strawę, rozwlekały się pasmami po równinie. Starszyzna o świcie pojechała do Głogowa na naradę. Wrócił koło południa wraz z księciem, który przegląd wojsk zarządził, i wówczas wiedział już każdy, że może godziny jeno pozostały do odejścia. Zapanowało podniecenie, ale jak ściana żelazna, najeżona sulicami[4], stały hufce, gdy je książę na myszatej klaczy objeżdżał, bystrymi oczyma opatrując, zda się, każdego człeka czy konia. Myśleli, że zaraz ruszą, ale książę rozpuścić ich kazał, a spyży na pięć dni nagotować.
Wzięli się tedy gotować mięso i kaszę, placki wypiekać przy ogniskach i gadać. Starszyzna już musiała wiedzieć, dokąd pociągną, ale widno książę mówić zabronił, bo pary z gęb nie puścił żaden. Doświadczeni woje obliczali, dokąd za pięć dni dotrzeć można. Najmłodszy z Bolkowej przybocznej drużyny, Bogusław Bończa, przysłuchiwał się gadaniu i sporom, a potem, odgarnąwszy jasną czuprynę z dziecinnych jeszcze oczu, rzucił:
― Pomnijcie, co ja powiem: na Kołobrzeg pociągniem.
― Ruszyło ciele ogonem – mruknął ponury Wszebor z Brodów.
― Może na Rzym? – zakpił Dersław Godziemba.
― Rad bym na Rzym – odparł spokojnie Bogusław – ale jeno głupi tak mniemać może. Nic nam w Rzymie do szukania.
― Żebyś nas nie objaśnił, nikt by nie wiedział. Aż dziw, ze takiego łepaka książę nie w radzi, jeno za giermka trzyma – zadrwił Wszebor. – A i do Kołobrzegu za pięć dni niełacno zajechać.
― Zajedziesz, nie bój się. Jeno konia twego mi żel, bo wiadomi, że siedzisz na nim jak kwoka na jajach. Byś jeno reszty rozumu nie wytrzepał.
― Ty kąśliwy szczeniaku! Bym ja z ciebie rozumu nie wytrząsł! – twarz Wszebora zadrgała złością.
― Wytrzęś! Przyda ci się.
Wszebor porwał się do bitki, ale podczaszy krakowski, Jastrzębiec, który stojąc z boku, przysłuchiwał się przekomarzaniu młodzieży, huknął:
― Stać! Kto pierwszy uderzy, koniowi za ogonem pojedzie. Książę bójek w obozie zakazał.
Wszebor powściągnął się, ale burknął:
― To czego starszym odszczekuje?!
― Bom nie wół, jako ty, by ryczeć – odpalił Bogusław.
Wszebora złość aż zatkała, ale zmilczał, jeno sapał gniewnie. Inni śmiali się, wiedząc jednak, że Bogusław do księcia ma dostęp, radzi byli usłyszeć, skąd ma wiadomość. Pytali jeden przez drugiego:
― Pewnikiem wiesz, czy miarkujesz jeno?
― Wiedzieć, nie wiem. Alem słyszał, jak książę z Michałem i Skarbimirem uradzali, od morza-li uderzyć czy od lądu.
― To i na Wolin czy Kamień iść możem
― Wżdy tam dalej niż do Kołobrzegu.
― Juści prawda. Ale ci się coś przesłyszeć musiało, bo i do Kołobrzegu pięć dni nie starczy.
― Żebym to jedno słyszał, mógłbym się mylić. Ale o Reinbernie mówili.
― No to co i co? Nie znam nikogo takowego imienia – wtrącił Wszebor.
― Dużo ty nie wiesz, tedy słuchaj mędrszych. Biskup ci to był kołobrzeski.
― Jaki zaś biskup kołobrzeski? Wżdy Pomorce pogany są.
Tu wtrącił się podczaszy mówiąc:
― Ala za Mieszka chrzczeni byli, a za Wielkiego Bolesława w jednym czasie z Krakowem i Wrocławiem Kołobrzeg biskupią stał się stolicą. Jeno za pogańskiego nawrotu, po śmierci drugiego Mieszka, duchownych wygnali, zaś katedrę znowu zamienili na kącinę. Gdy Odnowiciel zbił Mojsława, którego Pomorce wspomagali, hołd złożyli, ale przy pogaństwie ostali. Kaźmirz zaś dość miał pracy, by w Polsce zburzone kościoły odbudować. Potem zasię skorzystali, gdy Szczodry gdzie indziej był zajęty, by się znowu oderwać, bo dogodniej im łupić nas niż daniny i powinności świadczyć. Zaś od Sieciechowych czasów boją się jako ognia piastowskiego panowania, bo Sieciech wielmożów wyrzynał, a prosty naród łupił. A ty – dodał zwracając się do Bogusława – milczeć się naucz. Nie chce książę, by wiedziano, dokąd idzie sam powinieneś rozumieć, że gdyby się rozniosło, dokąd idziem, zdrajca Zbigniew przestrzec gotów, bo z Pomorcami w przymierzu, i on to zaraz po śmierci starego księcia na nas ich napuścił. Mądremu starczy, że sam wie, jeno mędrek puszyć się lubi.
Bogusław poczerwieniał jak dziewczyna, czując, że mu słusznie przyganiono. Po chwili bąknął:
― To i co, że napuścił? Spraliśmy ich i aż do Białogrodu na nich zajechali. Zaś jutro i tak każdy wiedział będzie. Bo jeśli do Kołobrzegu, to na północ jak strzelił.
― I to już wiedzieć winieneś – powiedział podczaszy – skoro taki z ciebie wojak doświadczony, że na wojnie nieraz nawet nie dzień, ale chwila stanowi. Swędzi cię zaś język, to zaśpiewaj, bo śpiewasz piękni, a gadasz nicpotem.
ii. pochód
Gdyby jednak Zbigniew przestrzec chciał Pomorzan o wyprawie Bolesława, iście na ptasich skrzydłach wieść przesłać by musiał. Przedsław, idący w przedniej straży, rozkaz otrzymał, by podążać ile pary w koniach, i gnał też – jak ścigany – przesmykiem między lasami. Wyszedłszy o szarym świcie, nim słońce wzeszło, minął osadę Krzepielów, przed południem przeszedł koło Sławskiego Jeziora i zwolnił dopiero na bagnach Obry, za którymi zanurzył się w lasy. Grząskie podłoże nie pozwalało na szybki pochód, a często las walić trzeba było, by przebyć grzęzawisko. Przed zachodem dotarli do Kopanicy. Znużeni woje spodziewali się, że tam zdrętwiałe kości przez noc wyprostują, ale próżna była nadzieja. Przedsław zarządził jeno krótki popas, konie kazał przetrzeć i naobroczyć i dalej pociągnął, nim nadeszła idąca nieco w tyle książęca drużyna z samym Bolkiem i palatynem Michałem. Przy świetle gwiazd, które odbijały się w wodach Chobienickiego, a potem Zbąszyńskiego Jeziora, ostatnim tchem końskim dotarł do Zbąszynia, gdzie wreszcie stanąć kazał na nocleg, ognie rozniecić i szałasy dla starszyzny przygotować, bo osada była niewielka, a noce już chłodne.
Nim pokończono przygotowania, nadciągnął książę, a za nim dalsze szyki, zaś niewiele już przed północą przybyła tylna straż pod wodzą Szawła Odrowąża z Końskiego, przy której szły juczne konie, bo wozów żadnych nie brano na wyprawę. W miarę jak dochodzili, koniary wiedli konie w łąki nad jeziorem, by się wytarzały, a woje, pożywiwszy się byle ja, walili się na spoczynek. Nawykli do szybkich pochodów, ale tak nie szli jeszcze nigdy.
Niejednemu z młodszych zdało się, że gdy przed świtem znowu wstawać przyjdzie, kości pozbierać nie wydoli, by je na konia załadować. Ale starsi zapewniali ich, że wojak wszystko może, co musi, za przykład stawiając samego księcia, który, nim spać się ułożył, obóz obszedł, a potem jeszcze od starszyzny przyjmował sprawozdania o stanie powierzonych jej ludzi i koni. Odpadło nieco słabszych, ale niewiele, wojów zaś wszystkich trzymały na siodle jeśli nie siły, to wstyd przed drugimi do słabości się przyznać i nadzieja, że po wypoczynku raźniej się będą czuli. Ale i do rana nie wyleżeli, bo ziąb brał przed świtem, tedy rozdmuchawszy przygasłe ogniska pożywiali się, mimo znużenia czekając niecierpliwie, by ruchem rozgrzać zdrętwiałe ciała.
Na szczęście słońce wzeszło pogodne, a w południe pocieplało tak, że niejeden rad wypluskał się w Warcie, która pod Międzychodem wpław przebyli. Zanurzyli się teraz w Notecką Puszczę, zrazu pagórkowatą i suchą, w miarę jednak jak zbliżali się do rzeki, podmokłą i poprzerzynaną płynącymi do Noteci grząskimi strumieniami. Większość wojów nie pierwszy raz miała ją przekroczyć, ale żółtodziobom tłukły się trochę serca, gdy słuchali opowiadań starszych rycerzy o męstwie i srogości pomorskich wojów. Mieli nadzieję zanocować w grodzie i wypocząć pod dachem, zawiedli się jednak, bo książę, który od przeprawy przez Wartę szedł na czele z Przedsławem, w głuchej puszczy kazał na noc stanąć i straże wystawić jak we wrogim kraju, ciszę zachowując. Dobrze, że ognie palić zezwolił, bo z bagien i rzeki wstała mgła, gęsta i przenikliwa. Tulił się każdy jak najbliżej płomienia, a od ogniska do ogniska człeka nie rozeznał, jeno cienie olbrzymie tańczyły, krzyżując się między sobą.
Choć drugi dzień nie mniej przyniósł trudu niż pierwszy, długo w noc woje gwarzyli przy ogniskach, bowiem ziąb i podniecenie usnąć nie pozwalały. Nowy dzień zobaczy ich już w nieprzyjacielskim kraju, gdzie tylko własne męstwo i przemyślność wodzów jedynym będą oparciem – a także wiara i pewność, że obskoczonego bez pomocy, a rannego bez osłony nie ostawią towarzysze. Gryźli się wprawdzie między sobą w spokojnym czasie, bitki też nie były rzadkie, ale w boju stawali wszyscy za jednego i jeden za wszystkich – jak pszczoły. Nigdzie też tak szybko i łatwo nie rodziła się przyjaźń, jak w ogniu walki, gdzie przechodziła swą próbę, by wyjść z niej zahartowana jak najprzedniejszy miecz.
A jednak trafiali się ludzie niezdolni siebie dla drugich poświęcić. Przedsław, pierwszy raz dowodząc swym hufcem, pilnie baczył nie tylko na rynsztunek i konie, ale przede wszystkim na ludzi, jak żeglarz, który przed niebezpieczną przeprawą przez burzliwe wody załogę swą poznać usiłuje, lub płatnerz, który bada żelazo, z którego miecz ma ukuć, czy skazy w nim nie ma
I teraz, o szarym jeszcze świcie pierwszy przebywszy lodowatą wodę wezbranej Noteci, stał na brzegu i patrzył, jak przeprawia się oddział. Sprawnie szło. Ci, którzy konie mieli silniejsze, podtrzymywali z dwu stron towarzyszy, gdy ich rumaki zbyt głęboko się zanurzały. Wielki i ciężki Hugo Bukr, znając swą zbyt wielką dla konia wagę, gdy jeno ten stracił grunt pod nogami, zsunął się z siodła, choć kąpiel o jesiennym świcie nie była miłą, i płynął obok, trzymając się łęku. Za jego przykładem uczyniło to kilku innych, którzy konie mieli słabsze, a sami widno do tęższych należeli pływaków. Tylko Wszebor z braćmi zboczyli z szeregu, dbając jeno o to, by jak najmniej zamoczyć nogi w zimnej wodzie, i nie ruszył się żaden, by pomóc towarzyszom, nawet wtedy, gdy jednego woda znosić zaczęła. Ten nie krzyknął wprawdzie, choć fala kilkakroć przeszła mu przez głowę, bo książę ciszę nakazał, ale widzieć musieli. Na szczęście sam dobił do brzegu o stajanie poniżej, gdzie mu pomogli wyciągnąć się towarzysze, którzy zdążyli się już przeprawić. Gdy niebezpieczeństwo minęło, śmiali się z jego przygody, ale Przedsław, choć nic nie rzekł, miał sobków na oku. Poprzednio już zauważył, że z sobą trzymali ślepo, dla innych jednak nieużyci, nie mieli u towarzyszy miru. Znak nosili Doliwów i powiadali się z Brodów na Mazowszu, ale kpiarz Bogusław drwił z nich mówiąc, że choć brodów nie brak na rzekach, tych, z których oni się wołają, na żadnej nie masz. Nie zwykli przepuszczać urazy, że zaś chłopy były tęgie, zostawiono ich w spokoju, a oni drużby nie szukali.
Przedstaw za plewę ich miał; im prędzej ich wiatr odniesie, tym lepiej. Nic mu po ludziach, którzy o sobie myślą jeno. Nie patrzyło im się więc lekkie życie pod jego ręką.
Przeprawiwszy się ruszyli bezludnym borem wzdłuż rzeki Drawy, wciąż na północ się kierując.
Po uciążliwym pochodzie, gdy wielkie jezioro zagrodziło drogę, książę zatrzymał wojska i zlecił Przedsławowi okolice przepatrzyć, by osad uniknąć nie zdradzić pochodu. Noc już zapadała, a choć dnia tego szli nieco wolniej, ludzi i konie pomęczeni byli i każdy rad zabierał się do posiłku i odpoczynku. Mimo to, gdy Przedsław wojów na podjazd wywoływał, zgłaszali się z ochotą, bo ciekawość i chęć przygód od znużenia były silniejsze. Wszebor z braćmi natomiast szałas sobie stawiali przygotowując na noc legowisko. Gdy ich wymienił, spojrzeli jeno jadowicie na dowódcę, a Wszebor, który zwykł był mówić za młodszych braci, odburknął:
― Stu innych macie. Nie woły my, byśmy sobą dniem i nocą orać zezwolili.
― A ja ci prawię, ze pognam, gdzie moja wola. Nie jedno orać, ale i zarżnąć was – w moim ręku. Wstawać albo wam nocleg na sośnie zgotować każę.
Nie podniósł nawet głosu, ale poznali, że przelewek nie ma. Zbierali się mrucząc pod nosem, a Przedsław dorzucił:
― Nie wiem, pod kim raniej wojowaliście, bo coś niepewnie prawicie o sobie. Ale marnego jeźdźca poznać po znarowionym koniu. Ja i takiego ujeżdżę, choćbym miał dech z niego wyprzeć. Nie będziecie się pode mną pieścić.
Odwrócił się i dosiadł rumaka. Podjazd ruszył. Bracia człapali na końcu, szepcząc między sobą.
Kraj w górnym dorzeczu Iny i Drawy ludniejszy już był i niełatwe to było zadanie tak znaczne wojsko bez zwrócenia uwagi przeprowadzić. Znacznie przetrzebione lasy świeciły polanami, na których leżały uprawne pola, a nierzadko snuły się dymy osad. Ci jednak z Bolkowego wojska, którzy chodzili uprzednio na Białogród, znali okolicę i gdy po południu mgła nadeszła z powiewem z północy i otuliła kraj szarą zasłona, książę, korzystając z niej, ruszył wojska. Ominąwszy od zachodu jezioro, opuścił bieg Drawy, która dotychczas służyła za przewodnika, i pociągnął wzdłuż pasma jezior, pagórkowatym krajem ku północy. Wypoczęte konie mimo ciemności szły zrazu bystro. O północy przeszli w górnym biegu niewielką rzeczułkę, Regę, nad którą książę stanął na wypoczynek, ale wkrótce znowu podniósł wojsko i zanurzyli się w bory, spłachciem nieprzerwanym ciągnące się niemal do samego morza.
Teraz posuwali się wolno, często las waląc przed sobą. Kto mógł, drzemał w siodle, budząc się co chwila, gdy go mokra gałąź smagnęła po warzy lub znużony koń potknął się o korzenie. Na szczęście pocieplało. Nim jednak noc zbladła, mgła poszła w górę, niebo zasnuło się jednostajną oponą chmur i mżyć zaczęło. Szare światło zapłakanego poranka oświetliło twarze pobladłe ze zmęczenia i bezsenności. Wreszcie od księcia, idącego z przednią strażą, nadbiegł goniec z rozkazem zatrzymania się na dłuższy postój i zezwoleniem na rozniecenie ogni.
Skorzystali z tego woje skwapliwie, bo dla nikogo tajne już nie było, że zbliżają się do celu i nie prędzej jak po bitwie skosztują ciepłej strawy i wysuszą nawilgłą odzież. Radzi byli rozgrzać się od ognia, nim rozgrzeje ich walka, po której niejeden ostygnie na zawsze. Ale nie o tym rozmyślali, jeno ze im pierwszym od trzech pokoleń przyjdzie znów zobaczyć morze, drogę we świat, źródło potęgi i bogactw, o jakich opowiadali młodym starzy bywalce. Nie wszyscy rozumieli rzuconą przez Mieszka i Chrobrego myśl, ale czuli, że nie o zwykłe zdobywanie grodu idzie.
Tylko Przedsław nie dzielił powszechnego podniecenia. Siedział milczący i wpatrzony w ognisko, którego płomienie więziły oczy, a trzaskanie głowni czyniło uszy głuchymi na gwar obozu. Myśl jego z dziwnym uporem wracała do domu, którym z dobrej woli porzucił dla walki z wrogiem. A teraz, miast o walce myśleć, myślał o domu. Bitew miał za sobą więcej, niżby zliczyć potrafił. Nic nowego mu nie przyniosą, chyba śmierć. Nie bał się jej, nie życia żal mu było, jeno miękkiej i słabowitej żony, która bez opieki zostanie z dwojgiem małych dziatek. Ogarniał go obezwładniający smutek, tak ze nie chciało mu się ręką sięgnąć, by dorzucić suszu do ognia, i patrzył nieruchomymi oczyma na dogasający płomień, który mu na myśl przywodził domowe ognisko. Nie widział jednak, czy ogień zgasł prędzej, czy zamknęły się oczy do snu bez marzeń.
Zbudziła go krętanina w obozie. Przeciągnął zdrętwiałe kości i poszedł opatrzyć swój hufiec. Spokojny był jak zwykle, jeno trud nie wyszedł z kości. Wojna jest dla młodych, a on młodość miał już za sobą.
Piątego dnia pochodu, doszedłszy nad ranem do krańca borów, od których otwierał się widok na morze, Bolko zatrzymał wojska opodal przepadlistych brzegów Czarnego Jeziora, stanowiące zbiornik lewobrzeżnych rozlewisk i bagien Prośnicy. Spocząć zezwolił, jeno zlecił ciszę i zakazał palenia ognisk. Obóz rozbiwszy w głębi, sam stanął na skraju lasu, skąd widok był rozległy, i natychmiast starszyznę zwołał na naradę. Poza sędziwym palatynem Awdańcem, szpakowatym już Przedsławem Łabędziem i Żegotą Zaprzańcem – wszystko to byli ludzie w pełni sił. Ale na twarzach przybladłych i ściągniętych poznać było trudy długiego i uciążliwego pochodu. Sam jeno Bolko pozór miał, jakby tylko co powstał z puchowego łoża. Młodzieńczą, z sypiącym się dopiero zarostem twarz zarumienił mu ruch wśród chłodu, a w ciemnoszarych oczach świeciło podniecenie i chęć czynu. Pożywiał się stojąc przed szałasem, ale gdy wezwani nadeszli, zostawił nie dojedzoną strawę i otarłszy wierzchem dłoni usta, rozpoczął:
― Otośmy doszli. Tuszę, że nijaka wieść o naszym pochodzie nie dobiegła przed nami do grodu, bobyśmy już pomiarkowali. Ale tym pilniej baczyć musicie, by się teraz nie zwiedzieli, gdy prawie na oczach stoimy. By mi się nikt na skraju lasu nie kręcił, zaś strażom nakazać, kogo by dojrzeli, męża czy niewiastę, zaraz połonić i w więzach na oku trzymać. Kto nie posłuchnie, gardło da, wiedzieć to mają wszyscy.
Przerwał i patrzył na wyłaniający się już z mgły porannej gród. Wskazując nań, ciągnął:
― Radziliśmy z Michałem i Skarbimirem, czy uderzyć z północy, most u zbiegu ramion rzeki z nagła naskoczywszy. Tak by najłacniej było przez wezbrane wody przejść. Jeno że stamtąd do grodu stajań kilka i nim dobiegniem, gród przestrzeżony być może, a zbyt mało nas, by brać go oblężniczą sztuką, i czasu na budowę machin nie starczy. Tedy jedno stało: nocą przeszedłszy bagna i rzekę, przed świtaniem uderzyć, mosty do grodu wiodące ubiec, nim się opatrzą, i na nic nie zważając, a zwłaszcza łupem ni brańcami się nie bawiąc, bramy łamać kłodami a kamieniami zwalić nie wydążą.
Patrzył po starszyźnie, jakby się namyślając, komu jakie powierzyć zadanie. Zwracając się do Przedsława rzekł:
― W porządku pójdziecie. Przeprawcie się wpław powyżej grodu i uderzcie na południową bramę. Ja zaś przez most na zachodnią. Kto się prędzej do grodu wedrze, ku drugiemu ma przeć, by się darmo nie krwawić pod bramami. Drugi huf – ciągnął zwracając się do Skarbimira – wy powiedziecie. Przeprawiwszy się, gród obejść od wschodu, na skraju lasu się przytaić i czekać, póki my bram nie przełamiemy lub na rozkaz. Zaś wy – zwrócił się do Żelisława – ku drodze na Białogród się podsuniecie pilnować, by stamtąd Pomorcom nie nadeszła pomoc i nie zaskoczyła nas od pleców. Dopiero gdy pomiarkujecie, żeśmy już gród wzięli, podgrodzia zająć i jeńca brać. Teraz zaś każdy pewnych a obrotnych ludzi wyśle przejścia przez bagna wybadać, byśmy ich o ćmie nie szukali… A potem spać. Bo o pierwszych kurach ruszamy.
Cisza zapanowała w obozie, bo woje, pożywiwszy się, na spoczynek się układli, wiedząc, że skończy się z zapadnięciem zmroku, a nieprędko znowu odpoczną. Czuwały jeno straże, które książę sam obszedł, po czym skierował się do szałasu. Nie czuł znużenia i nie zdało mu się, by zasnąć mógł przed bitwą, ale rozsądek nakazywał spocząć.
Gdy zbliżył się, posłyszał przyciszony śpiew. Przed szałasem na stercie naciętych gałęzi szpilkowych, siedział Bogusław czyszcząc Bolkową zbroję, nucił półgłosem:
Nosili nam ryby cuchnące i słone.
My sami przychodzim po świeże w tę stronę.
Ojce jeno grodów radzi dobywali,
Nas burze nie straszą i szum morskiej fali.
Ojcom było zadość jeleń, dzik czy koza,
My skarby i stwory wyławiamy z morza[5].
...
pilot1216