Stefan �eromski Syzyfowe prace Termin odstawienia Marcina do szko�y przypad� na dzie� czwarty stycznia. Obydwoje pa�stwo Borowiczowie postanowili odwie�� jedynaka na miejsce. Zaprz�ono konie do malowanych i kutych sanek, g��wne siedzenie wys�ano barwnym, strzy- �onym dywanem, kt�ry zazwyczaj wisia� nad ��kiem pani, i oko�o pierwszej z po�udnia w�r�d powszechnego p�aczu wyruszono. Dzie� by� wietrzny i mro�ny. Mimo to jednak, �e szczyty wzg�rz kurzy�y si� nieustannie od przelatuj�cej zadymki, na rozleg�ych dolinach, mi�dzy lasami, zmarzni�te pust- kowia le�a�y w spokoju i prawie w ciszy. Szed� tylko tamt�dy zimny przeci�g, wiej�c sypki �nieg niby lotn� plew�. Gdzieniegdzie wa��sa�y si� nad zaspami smugi najdrobniejszego py�u jak dymek przyduszonego pale- niska. Ch�opak siedz�cy na ko�le, podobny do g�owy cukru opakowanej szar� bibu��, w swym spiczastym basz�yku1, kt�ry w tamtych okolicach od dawien dawna uleg� nostry- fikacji2 i otrzyma� swojsk� nazw� ma�locha.iw bru- Do tytu�u: Syzyfowe prace - metafora literacka okre�laj�ca ci�k�, beznadziejnie �mudn� prac�, wywodzi si� od bohatera mitologii grec- kiej. S y z y f , za�o�yciel i kr�l Koryntu, za liczne nieprawo�ci skazany zosta� w podziemiach na ci�g�e wtaczanie na g�r� g�azu, kt�ry od szczytu osuwa� si� na d�. Posta� uwieczniona w Odysei Homera. 1 Basz�yk- kaptur z we�ny, kt�rego d�ugie ko�ce zawi�zuje si� doko�a szyi; nakrycie g�owy pochodzenia tureckiego, u�ywane przez Rosjan. 2 Nostryfikacja (z �ac.) - uzyskanie prawa obywatelstwa. natnej sukmanie - mocno trzyma� lejce gar�ciami ukryty- mi w niezmiernych r�kawicach we�nianych o jednym wielkim palcu. Konie by�y wypocz�te, nie chodzi�y bowiem od pewnego ju� czasu do �adnej ci�kiej roboty, tote� pomyka�y, par- skaj�c, ostrego k�usa po ledwo przetartej, a ju� znowu na p� zad�tej dro�ynie, i sucho, jednostajnie trzaska�y pod- kowami o nadmarzni�t� zwierzchni� skorup� �niegu. Pan Walenty Borowicz �mi� fajk� na kr�tkim cybuszku, wychyla� si� co kilka minut na bok i przygl�da� uwa�nie ju� to sanicom, ju� to migaj�cym kopytom. Wiatr go ch�osta� po zaczerwienionej twarzy i on to zapewne wyci- ska� owe �zy, kt�re szlachcic ukradkiem ociera�. Pani Borowiczowa nie sili�a si� wcale na maskowanie wzruszenia. �zy sta�y bez przerwy w jej oczach skierowa- nych na syna. Twarz ta, niegdy� pi�kna, a w owej chwili wyniszczona ju� bardzo przez troski i chorob� piersiow�, mia�a niezwyk�y wyraz namys�u czy jakiej� g��bokiej a gorzkiej rozwagi. Malec siedzia� ,,w nogach", ty�em do koni. By� to du�y, t�gi i muskularny ch�opak o�mioletni, z twarz� nie tyle pi�kn�, ile rozumn� i mi��. Oczy mia� czarne, po�yskliwe, w cieniu g�stych brwi ukryte. W�osy kr�tko przystrzy�one �na je�a" okrywa�a barankowa czapka wci�ni�ta a� na uszy. Mia� na sobie zgrabn� bekiesz� z futrzanym ko�nie- rzem i we�niane- r�kawiczki. W�o�ono na� ten str�j od- �wi�tny, za kt�rym tak przepada�, ale za to wieziono go do szko�y. Z niemego smutku matki, z miny ojca udaj�cego dobry humor wnioskowa� doskonale, �e w owej szkole, kt�r� mu tak zachwalano, przyobiecanych rozkoszy b�- dzie nie tak znowu du�o. Znajomy widok wioski rodzinnej znik� mu pr�dko z oczu; nagie wierzcho�ki lip stoj�cych przed dworem schyli�y si� za brzeg lasu obwieszonego ki�ciami �niegu... Najbli�sza g�ra pocz�a wykr�ca� si�, zmienia�, jakby krzywi� i dziwacznie garbi�. Wypada�y teraz przed jego oczy smugi zaro�li, jakich jeszcze nigdy nie widzia�, p�oty z s�katych, nie ociosanych �erdzi, na kt�rych wisia�y przedziwne, niezmiernie d�ugie sople lodu, wynurza�y si� pewne obszary puste, gdzieniegdzie okryte lodami o bar- wie sinawej, zimnej i dzikiej. Niekiedy las z nag�a podbie- ga� ku drodze i odkrywa� przed zdumionymi oczyma ch�opca pos�pne swoje g��bie. - Patrz, Marcinek! zaj�c, trop zaj�czy... - wo�a� co chwila ojciec tr�caj�c go nog�. - Gdzie, tatku? - A o, tu! widzisz? Dwa �lady du�e, dwa ma�e. Widzisz? - Widz�... - B�dziemy teraz szukali trop�w lisa. Czekaj no... My go tu zaraz, oszusta, wy�ledzimy, a potem palniemy mu w �eb, zdejmiemy futro i ka�emy Zelikowi uszy� prze�licz- n� lisiur� dla pana studenta, Marcinka Borowicza. Czekaj no, my go tu zaraz... Marcinek wpatrywa� si� w g�uche le�ne polany i zamiast rozrywki zimn� boja�� na tych tropach spotyka�. Z rozko- sz� by�by pobieg� �ladem lis�w i zaj�cy, nurza� si� w �niegu i hasa� w�r�d przyd�tych zaro�li, ale teraz z ca�ego obszaru i z tajemniczych jego cieni�w fioletowych wia�a na niego bolesna i zdumiewaj�ca tajemnica: szko�a, szko�a, szko�a... Ostatni szmat tzw. odpadk�w le�nych wykr�ci� si� w in- n� stron� i zdawa�o si�, �e ucieka za oczy, na prze�aj, polami. Roztwar�a si� przestrze� p�aska, tu i �wdzie poprzegradzana op�otkami, w kt�rych na dnie ma�ych w�wozik�w kry�y si� dro�yny, przy d�te w owej chwili zaspami podobnymi do wysokich kopc�w albo spiczas- tych dach�w. W jedne z takich dr�g ch�opskich wjecha�y sanie pp. Borowicz�w i pocz�y kopa� si� przez wydmy. Kiedy Marcinek wykr�ci� g�ow� i wierci� si� na miejscu, �eby pomimo smutku spojrze� na konie, dostrzeg� przy kra�cu pola smug� szarych �cian, okrytych bia�ymi strze- chami. Owe �ciany tworzy�y lini� r�wn� i przykuwa�y oczy niezwyk�ym na �niegach kolorem. - Co to jest, mamusiu? - zapyta� z oczyma �ez pe�nymi. Pani Borowiczowa u�miechn�a si� z przymusem i na poz�r spokojnie odrzek�a: - To nic, kochanku... To Owczary. - To ju� w tych Owczarach... szko�a? - Tak, kochanku... Ale to nic. Przecie� ty jeste� t�gi, rozumny, m�dry ch�opiec! Przecie ty kochasz swoj� ma- musi�. Trzeba si� uczy�, malutki, uczy�... - Ale on tylko udaje... - rzek� ojciec udaj�c r�wnie�, �e si� zanosi od �miechu. - Albo� to daleko do Wielkiejnocy? Zleci jak z bicza strzeli�! Ani si� obejrzysz, a� tu zaje�d�a w�zek przed szko��. ,,Po kogo� przyjecha�?" � pytaj� J�drka. - �A po naszego panicza, po studenta" -on powie. A w domu co mazurk�w, co babek, co plack�w z migda�a- mi... powiadam ci... zatrz�sienie! Wiatr szed� w polu ostrzejszy i smaga� twarze rodzic�w ch�opca. Marcin podda� si� �ci�nieniu serca, kt�re uczuwa� pierwszy raz w �yciu, i milcz�c .s�ucha� nawa�u zda� o szkole, konieczno�ci uczenia si�, o gimnazjum, o mundu- rze, mazurkach, zaj�cach, o cukrze lodowatym, kapiszo- nach, pos�usze�stwie, o jakiej� pilno�ci i niesko�czonym �a�cuchu innych wyobra�e�. Chwilami przestawa� my�le� i patrza� znu�onym wzrokiem, jak wiatr rozdmuchuje futro w pewnym miejscu e�kowego3, w kszta�cie peleryny, ko�nierza matki, zupe�nie jak gdyby kto� chucha� na to miejsce przy�o�ywszy do niego usta; chwilami znowu t�umi� ca�� pot�g� dzieci�cej woli wybuch przera�enia, kt�re wstrz�sa�o jego �y�y jak wystrza� niespodziewany. Tymczasem janczary d�wi�k�y g�o�niej, z obu stron dro�y- ny ukaza�y si� �ciany stod�, p�niej parkany, bielone chaty, i sanie w�lizn�y si� na utorowan�, szerok� ulic� wioski. Ch�opiec powo��cy zaci�� konie, a nim up�yn�o kilkana�cie minut, wstrzyma� je przed budynkiem wi�- kszym troch� od chat w�o�cia�skich, ale nie odbiegaj�cym pod wzgl�dem struktury od ich typu. We frontowej �cianie tego domostwa po�yskiwa�y dwa okna sze�cioszybowe, a nad drzwiami wchodowymi czernia�a tablica z napisem: Naczalnoje Owczarskoje Ucziliszcze*. Obok budynku szkolnego sta�a skromnie niewielka ob�rka i tuli�a si�, nieco mniejsza od ob�rki, kupka krowiego nawozu. Mi�- E l k i - futro z tch�rzy. Naczalnoje Owczarskoje Ucziliszcze (ro�.) - szko�a pocz�tkowa w Owczarach. dzy drog� a domem znajdowa�a si� pewna przestrze�, zapewne warzywny ogr�dek, w kt�rym tego dnia stercza�o jedno jakie� drzewko obci��one mn�stwem sopli. Doko�a tego placu bieg� p�ot z powy�amywanymi ko�kami. Gdy sanki zatrzyma�y si� na drodze, z sieni uczylisz- c z a wybieg� bez czapki nauczyciel, pan Ferdynand Wie- chowski, i �ona jego, pani Marcjanna z Pilisz�w. Nim zd��yli zbli�y� si� do sanek, Marcin potrafi� zada� matce szereg kategorycznych pyta�: - Mamusiu, to nauczyciel? - Tak, kochanku. - A to nauczycielka? - Tak. - A czy mama widzi, jak temu nauczycielowi strasznie si� grdyka rusza? - Cicho b�d�!... Nauczyciel mia� na sobie rude i mocno zniszczone palto z wystrz�pionymi dziurkami od guzik�w i guzikami roz- maitego pochodzenia, na nogach grube buty, a na d�ugiej szyi we�niany szalik w pr��ki czerwone i zielone. Szerokie, ��tawe w�sy, od czas�w we mgle przesz�o�ci le��cych nie podkr�cane do g�ry, zakrywa�y usta pana Wiechowskiego jak dwa strz�py sukna. Palcami prawej r�ki, powalanymi atramentem, z gracj� i kokieteri� odgarnia� z czo�a spada- j�ce promienie w�os�w i rozkopywa� �nieg szastaj�c po nim nog� w nieprzerwanych uk�onach. Zwi�d�a i zastyg�a ' twarz jego marszczy�a si� w u�miechu czo�obitno�ci, kt�ry czyni� j� podobn� do maski. O wiele �mielej zbli�a�a si� do sanek pani nauczycielo- wa. By�a to kobieta przystojna, cho� nieco za wielka i za oty�a. Mia�a oczy przykryte szafirowymi okularami. Te wielkie okulary natychmiast i bardzo �le usposobi�y dla niej Marcina Borowicza. Nie wiedzia�, czy ta pani w da- nym momencie patrzy na niego i, co najwa�niejsza, czy ona w og�le go widzi. Drog� dziwnego skojarzenia wra�e� pr�dko wykombinowa�, �e nauczycielka podobn� jest do ogromnej muchy. - Powita�, powita�! � wo�a�a szepleni�c pani Wiechow- ska i pocz�a wysadza� z sanek matk� Marcinka. 10 - Jak�e zdrowie? - zapyta� nauczyciel gwa�townym sposobem i nie wiedzie� kogo, ani na chwil� nie przestaj�c u�miecha� si� jednostajnie. - Powita� kawalera! - m�wi�a coraz �mielej i g�o�niej nauczycielowa, teraz ju� specjalnie do Marcina. - C�, by�y dudy? Pewno by�y, ej�e!... - C� to za dudy, mamo? � szepn�� kawaler przez z�by. - Jak�e zdrowie? - wypali� znowu nauczyciel, mocno zacieraj�c r�ce. - A no, ot� i jeste�my! � rzek� ze swobod� pan Boro- wicz. - Dudy? by�o tam tego troch�, ale chwali� Boga, niewiele, niewiele. - Spodziewam si�, prosz� pana dobrodzieja - rzek�a nau...
pokuj106