Dukaj Jacek - Opętani.rtf

(106 KB) Pobierz
Jacek Dukaj – Opêtani

Jacek DukajOpętani

 

   Ciało, którego użyłem do skoku, dzięki któremu zamknąłem pętlę nazywacie Jamesem Woppatim. Teraz wiecie kogo przeklinać. Mnie to nie przeszkadza. Proszę. Ale tak naprawdę jestem tylko mimowolnym sługą Tego, Który Nie Ma Imienia.

   Służę mu wiernie, bo inaczej nie mogę, od niezliczonych tysiącleci, albowiem nie mają one początku ni końca. Niezmierzona jest jego potęga i nieznane zamiary.

   Ja jestem jedynie sługą.

 

***

 

    Oczywiście mógł go nie przyjąć. Naprawdę nie powinien. Sama propozycja spotkania była wystarczająco bezczelna, by ją całkowicie zlekceważyć. Samo spotkanie wystarczająco niebezpieczne, by je odrzucić od razu. W cztery oczy z wysłannikiem Canedona - do tego nie mogło dojść.

   Doszło.

   - Tak, tak, proszę usiąść.

   - Żeby nie było nieporozumień. - Shenedon siadając splótł dłonie na brzuchu. Nie miał żadnego neseserka, nic z rzeczy, które nierozerwalnie łączyły się z jego zawodem. - Firma antysądowa, w której pracuję, aktualnie zajmuje się interesami pana Canedona. Nie robimy tego z przekonania i wszystkie motywy, o których pan zapewne pomyślał, nie wchodzą tu w grę. Ja wykonuję jedynie polecenie klienta i nie jestem nim w żadnym stopniu osobiście zainteresowany. Mam nadzieję, że to jest jasne.

   - Tak. Dla mnie, tak.

   - Wiem. Wiem, panie Radiwill, i nawet się zdziwiłem usłyszawszy pana zgodę. Raczy pan o tym pamiętać: to pan ją wyraził.

   - Zdaję sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji tego spotkania, może i lepiej niż pan. Już w tej chwili szukają mnie trzy osoby, proszę więc mówić.

   - To, co teraz powiem, zapomnę w ciągu godziny. Życzył sobie tego pan Canedon, było to warunkiem, od którego nie chciał odstąpić...

   ...Pochylając głowę Radiwiil wpełzł w mózg Shenedona, odnalazł śpiącego jeszcze potworka i wycofał się, nim twarz uniosła się z cienia na tyle, aby skurcz bólu rozszczepienia mógł być widoczny.

   - ... pomimo znacznego wzrostu kosztów. Przekazuję. Scott Berry znajduje się w miejscowości Implite lub w jej okolicach, jest sam, ukrywa się i przystąpił już do pracy. Materiał udało mu się zdobyć mimo usilnych starań podwładnych Canedona.

   Shenedon podniósł się.

   - Jak pan widzi, nie było tego dużo. Żegnam.

   - Zaraz...!

   - Nic więcej nie wiem o tej sprawie, powiedziałem już wszystko. Żegnam.

   Shenedon wyszedł.

   Radiwill zaskoczony i zdumiony założył ręce na kark i wpatrzył się w przestrzeń. W życiu nie słyszał o żadnym Scotcie Berrym. Nie miał pojęcia jaką pracę on rozpoczął, jaką moc posiada, iż udało mu się pokonać satanistów i dlaczego sądzą oni, że w tej sprawie Zastępy sprzymierzą się z nimi. Albo to nowy chwyt Canedona, albo informatorzy Zastępów ogłuchli i oślepli.

   Junel, nadzorujący ich pracę zdziwił się nie mniej niż sam Radiwill.

   - No niee, takiej afery nie mógłbym przeoczyć. Na pewno blef.

   - To co? Zupełny spokój, tak? Nic, cisza?

   - Aż tak dobrze to nie. W poprzednim miesiącu były cztery napady na kościoły z Wielkimi Relikwiami.

   - Sataniści?

   - Prawdopodobnie, księża nie są zbyt rozmowni. Trupami wkoło jak posiał. Wszyscy od kilkunastu lat nie prześwięcani. Za czwartym razem udało im się nawet wedrzeć do środka, ale Relikwii nie dostali.

   - Kiedy to było?

   - Szesnastego.

   - Potem spokój?

   - Raczej tak...

   - A co macie na tego Berry'ego?

   - My nic. Trzeba by się włamać. Tradycyjnie.

   Radiwill odwrócił się od okna, wielkiego, wykonanego z niezauważalnego materiału, sięgającego od sufitu do podłogi. Prawie zawsze rozmawiając stał odwrócony tyłem, wpatrzony w miasto i puszczę pod nim. Wydawało się, że tkwi na samym krańcu przepaści.

   - Co to znaczy tradycyjnie? - Jak poprzednio...

   - Jakie poprzednio? Nie było żadnego poprzednio.

   - Tak. Rozumiem.

   Junel szybko wyszedł.

   Archanioła zawsze dręczyło, że musi uciekać się do takich metod. Wiedział, że nie mają innego wyjścia, prawa nie zmienią, niemniej nie lubił myśleć o jego łamaniu.

   Szepnął na wywoływacz i dogrzebał się wiadomości o tych napadach. Ostatnia była katedra w Cosmio. Zabębnit.

   "Po co to robisz?"

   "Nie wiem. Tak jakoś..."

   "Domyślasz się czegoś?" "Nie, nie..."

   "Więc czemu?"

   "Nie wiem. Daj mi spokój!"

   Przyjaciel zamilkł.

   (Później Radiwill tłumaczył sobie, że podświadomie musiał skojarzyć pewne fakty. Nie wierzył w to. Nie mógł pozbyć się uczucia, iż podsunięto mu ten pomysł. Kto? Nikt. Po prostu: podsunięto.)

   Mgła dopadła biskupa Cosmio minutę potem. Znał Radiwilla dość słabo i bardzo starał się, żeby tak zostało. Nie okazał tego po sobie ujrzawszy w słupie mgielnym postać archanioła. Nigdy nie okazywał po sobie niczego. Przychodziło mu to z łatwością, albowiem nie posiadał twarzy.

   - Pochwalony...

   - Pochwalony...

   Zdarło mu ją żywcem, starając się, by nie wykrwawił się przy tym na śmierć i nie stracił przytomności.

   - Mam małą prośbę do księdza biskupa.

   - Nie słyszałem jeszcze, by jakakolwiek twa prośba była mała.

   Był ślepcem, półżywym, .głuchoniemym ślepcem, kiedy znalazł go patrol.

   - Ostatnio zdarzył się u was przykry incydent...

   - Istotnie. Przykry incydent...

   Mógł kazać zrobić sobie drugą twarz, taką samą jak poprzednia. Nie chciał. Nie chciał już prawie nic. Sztuczny cień kaptura krył prymitywne mechanizmy zastępujące zmysły. Umartwienie?

   - Podobno sataniści nie zdobyli Relikwi?

   - Podobno? Jej moc zatrzymała ich. Dotarli do sanktuarium, lecz nie dostali niczego.

   - Ksiądz biskup jest tego pewien? - to już był wyraźny podszept od Przyjaciela. Uchwycił on jakąś nić i poczuł smak zmian.

   - ...

   - Bardzo proszę sprawdzić.

   Radiwill był jednym z nielicznych błogosławionych, którzy potrafili się jeszcze przed kimś ukorzyć. Młodzi, nowe nabory nie posiadali tej umiejętności. Kiedyś archanioł uwarunkował rekrutację od tej zdolności. Tamten rok był rokiem bez kandydatów. Zastępy nie były symbolem pokory. Już dawno zatraciły swój pierwotny charakter. Z usługowej organizacji przekształciły się w sturękiego potwora w mniejszym lub większym stopniu sprawującego kontrolę nad wszystkimi dziedzinami życia. Kolonie zakładane w ciągu ostatnich dwu wieków były całkowicie uzależnione od Zastępów. Ich filie na tych planetach były prawdziwymi rządami i reprezentantami Ziemi. Dzięki polityce poprzednich archaniołów nie było wielu samobójców próbujących zmienić ten stan rzeczy. Pojawiali się rzadko, na krótko zdobywali popularność i rozgłos, jak ten Mirrah, potem nagle okazywało się, że są neosatanistami albo i wilkołakami i sprawa cichła. Pamiętano dwudziesty czwarty i masakrę w Aklow. Strach w ludziach trwał. I ten strach oraz przeszłość przeklinał Radiwill. Nie był zwykłym archaniołem. Żaden archanioł - nawrócony satanista nie może być zwykły.

   Nic już nie było jak przedtem. Świat ogarniało zło, bardzo dobrze o tym wiedział; od lat nie mógł go wypędzić z Zastępów.

   - Proszę...

   - Sprawdzę - rzekł biskup i zniknął bez pożegnania.

   I sprawdził. Fragment korony cierniowej zdobyty przez Halussa w czasie Odbicia, okupiony jego śmiercią i przekleństwem kilku innych osób, został podmieniony.

 

***

 

    Kiedy spływał w ciemność z blasku i wrzawy, z jasności i milionów oczu, smak sławy zaczynał gorzknieć i mdłości dopadały go skulonego na betonowej podłodze korytarza. "Co oni mi wszczepili?" - myślał udręczony. Nad nim zamykał się otwór ziejący rykiem tłumów i zamierały powietrzne słupy, jeszcze przed chwilą unoszące go z platformy.

   Nerwy. Nigdy nie miał mocnych nerwów, dlaczego to jego wybrali? Nie nadawał się. Nigdy nie miał chęci, nie myślał nawet o tym, by być przywódcą. Nie był żadnym prorokiem, żadnym jasnowidzem, nic go nie obchodziła polityka Zastępów. Dlaczego on?

   Mało jest ludzi na świecie? Musieli właśnie jego dopaść i zmusić do tego szaleństwa? Setki miliardów ludzi do szantażowania i padło na niego. Za co? Za co?

   Był dobry. Wiedział o tym. (Wiedzieli i inni.) Dobroć była w nim, od urodzenia. czuł ją. Sztuczna, ale była. Fenomen. Dlatego jedyny, niezastąpiony...? Odwlekając maksymalnie ten moment Mirrah wszedł do sali techników, ludzi, dzięki którym stawało się bogiem, którym zawdzięczał to wszystko. Mógłby się jeszcze jakoś pogodzić ze swoją rolą, gdyby nie oni - jeszcze jeden wyrzut sumienia. Był dla nich aktorem, błaznem. Należało go ubrać, umalować, zbudować scenę, postarać się o widownię i odstawić przedstawienie. Przysłani i opłacani przez Tamtych traktowali go jak rzecz. Wywiad. Przemówienie. Konferencja. Więc. Nie mógł zawieść. Był tylko nazwiskiem i twarzą, niezbędnymi w takich mistyfikacjach. Reszta była nie jego. Nawet gdyby się zmusił, nie udałoby mu się nic zrobić przeciwko Tamtym. W każdej chwili mogli na niego opuścić kurtynę, kurtynę, której nie można już podnieść. A on chciał żyć.

   Z tą myślą prawie przebiegł pełną ludzi salę. Żyć! Zniknął w cieniu kolejnego korytarza prowadzącego do jego pokoju. A przed nim czaiła się śmierć.

   Kawiarnia była podwieszona pod platformą, jak wielki bąbel, fotele i blaty dryfowały nad niewidzialną, lecz wyczuwalną wtórną Tarczą. Słonny siedział nieruchomo, jako jeden z nielicznych klientów, wciśnięty w plusz. Czekał. Nie wiedział, że jego znajomy, z którym się umówił (również ze Służby Watykańskiej) został niespodziewanie odwołany do specjalnej akcji.

   Na salę weszła kobieta w przezroczystym tziakii. Szybko, nie zatrzymując się przemaszerowała w powietrzu, nagle odwróciła się i usiadła naprzeciw Słonny'ego. Twarz miała bez wyrazu, jak skamieniałą, oczy przymrużone.

   - Proszę nie wstawać, nie uciekać - głos miała bezbarwny, spokojny. - Ciało, którym się posługuję, opanowałam niedawno i nie całkowicie nad nim panuję. To... nie ma większego znaczenia. Przekażesz papieżowi informację. Ten sposób, który wybrałam gwarantuje największą z możliwych wiarygodność. Nie zawiedziesz mnie.

   Słonny był przyzwyczajony do niespodzianek i sytuacji, w których zimna krew to za mało, by przeżyć. Nie drgnął nawet.

   - Mogę zadawać pytania?

   - Możesz - odparło ciało. - Ja, który wygoniłem ducha tej kobiety jestem u was znany jako Woppati.

   - Dziękuję. Mów dalej.

   - Pewien człowiek klonuje Jezusa Chrystusa.

   Słonny zmartwiał.

   - W jaki sposób?

   - Normalnie. To wcale nie jest takie trudne. Aparaturę do tego typu operacji posiadacie już ładnych parę lat, Materiał, choć z trudem, zdobył. Przekażesz to papieżowi?

   - Znasz odpowiedź. Kto to jest?

   Cialo chwilę milczało.

   - Dowiesz się później.

   - Dlaczego nie teraz?

   Woppati nie odpowiedział.

   - Dlaczego w ogóle mi to mówisz?

   - Muszę.

   - Dlaczego?

   - Muszę.

   Słonny zreflektował się i zaprzestał pytań. Nikt nie wiedział, co kieruje poczynaniami Wiecznych.

 

***

 

    Implite było małą miejscowością. Kilkadziesiąt budynków i platform ziemnych zawieszonych pół kilometra nad lasem. Ta kraina nie otrzymała zezwolenia na więcej. Spływając z przelotowej w jasność świtu widziało się tylko rozmazane plamy blasku. I parujące życiem fale zieleni na dole. Ta kraina nie mogła otrzymać zezwolenia na więcej.

   Skądś z dołu wystrzelił wielki żuk stratu operacyjnego. Zrównał się ze stratem McSonna i połknął go. Efrel wyskoczył w ciemność luku i podszedł do jarzących się czerwono drzwi. Dalej był szyb, korytarz i sala pilotażu, gdzie czekał Guejer.

   McSonn w milczeniu wcisnął się w fotel i rozejrzał. Byli sami. Maszyna zwolniła, sunęła dostojnie w powietrzu, zbliżając się do miasteczka.

   - Złapali Darsuna.

   Guejer przełączył coś na konsoli i opadł z powrotem w puszystą głębię kryjąc się przed wzrokiem McSonna.

   - Złapali Darsuna, mówię.

   - Słyszę, słyszę.

    Chwilę pomilczeli.

   - Wiesz kto?

   - Co? Nie wiem. - Guejer potarł czoło.

   - Papiescy.

   Cisza. (W tym momencie nastąpiła Przemiana Guejera, która miała wyjść na jaw dopiero za dwa lata.)

   - Papiescy powiedziałem! pisz, do cholery?!

   McSonn dostrzegł, że Guejer machnął ręką.

   - Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę z tego, co się tu wydarzyło... - zamilkł na chwilę - Oni zaatakowali, Efrel. Zaatakowali, rozpoczęli wojnę.

   Głośnik zaskrzeczał.

    - Zgłasza się kapitan Łapichonow. Jest może u was pełnomocnik Zastępów?

   Guejer pochylił się.

   - Tak, oczywiście. Błogosławiony Efrel McSonn. Wraz z ekipą.

   - To dobrze - ktoś przesłonił mikrofon. Chwilę trwała cicha rozmowa. - Gdybyście się mogli pośpieszyć... Zaraz zwali się nam n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin