258 III Już Bolesławowi przepłynęli Persantę, gdy miasto budzić się zaczęło. Dwa pułki zostawiwszy w odwodzie za sobš, z resztš rzucił się Bolko na ludne, szerokie przedmiecia. Mieszkańcy, których ta napać niespodziana schwyciła na poły rozespanych, ani wiedzieli zrazu, co zagrażało, ani się bronić mogli. Niewysłowiona trwoga opanowała ludnoć. Bezbronne otworem stało wszystko - domostwa malowane, izby i szopy, kupi różnej i sprzętu pełne, ludzie w gzłach, półnadzy, zrywajšcy się ze snu; targowice bogate, jakie tylko nad morzem widzieć można, żelazo, kruszec, skóry stosami i kupami. Skarbimierz z małym oddziałem, minšwszy przedmiecia, pucił się wprost na najbliższš bramę grodu, Żelisław godził na drugš, aby się dostać do wnętrza. A tu już mnogi lud, wrzawš przerażony, z domostwa się wysypujšc zalegał ulice i rynki. Zaledwie Skarbimierz wpadł do rodka miasta, gdy grad kamieni, drzewców, sprzętów, naczyń posypał się na żołnierzy. Tłum obległ go, cisnšł się pod nogi koniom, za uzdy chwytał, pałkami bił jedców - padali jedni pod nogi koni stratowani, bieżeli drudzy, krzyk rozpaczy jakby jeden głos, jeden ryk potwory dzikiej całym wstrzšsał grodem. Siekšc na wszystkie strony, krwawišc i płatajšc, bo oszczepów w ciasnocie użyć nie było można i spuciwszy je mieczami tylko ršbano, posunęli się Skarbimierzowi w głšb; szli, dopóki lud zbity w jedno ogromne ciało nie nacisnšł ich, nie poczšł gnieć i przeć, tak że po trupach nazad ku bramom cofnšć się musieli. W porodku przedmiecia na pagórku wyniosłym stał okazały gmach z drzewa, na ogromnych słupach wzniesiony, szkarłatnš barwš malowany, oponami obwieszony dokoła. Była to wištynia pogańska Trygława czczonego przez Pomorców, do której z dalekich stron ludy po wyrocznie chodziły. Tu także dopadł oddział jeden spodziewajšc się większego łupu, lecz u parkanów opasujšcych budynek cinięty tłum gularzy, wieszczków, posługaczy rozpaczliwie więtoci swych bronił. W ciasnych wrotach z dzidami i toporami stali rozwcieczeni starce, kobiety, młodzież i rzucajšc się na miecze Polan chwytali je gołymi rękami, krwawišc i rzeżšc, byle oręż wyrwać nieprzyjacielowi. Drudzy jedców z koni cišgali lub bezbronni kšsali i rwali ich jak zwierzęta dzikie. Parkan drewniany, który dokoła obwodził wištynię, gdy go przeć i ršbać poczęto, obalił się w końcu przygniatajšc sobš częć obrońców. Gdy ten pas rozerwany został i padł, reszta ludu stanęła w progach wištyni, z tšż samš bronišc jej zaciętociš. Tu bój był najstraszniejszy, bo z jednymi przed sobš stojšcymi, z drugimi, którzy zewnštrz oblegali, walczyć musiano. Wród walki tej jedna z opon, które jeszcze kryły wnętrze wištyni, urwana padła na głowy tłumu i poza niš ukazał się olbrzymi posšg trójgłowy, cały blachami złotymi obity, u którego stóp na kamiennym ołtarzu płonšł ogień na pół już przygasły. Na słupach i w głębi na tylnej cianie wisiały oręże kosztowne, tarcze, zbroje i hełmy, stały oszczepy stosami, połyskiwał złoty i srebrny sprzęt wištyni. Cisnšc przed sobš starców i niewiasty krzyczšce, obalajšc je pod nogi; żołnierze wpadli do rodka. Tu już nie bój, ale rze się poczęła, bo nikt nie ustępował, nie chciał poddać się żaden. Leżšcy na ziemi nożami rozcinali brzuchy koniom, kaleczyli tratujšcych ich ludzi, czepiali się jak pijawki i cišgnęli za padajšcymi. Póki stało w nich życie, do ostatniego drgnienia bronili swojego boga i chramu. Krew ciekła z progów dokoła, po trupach i duszšcych jeszcze ciałach ić trzeba było do posšgu i kilku ludzi, dršgami podparłszy z tyłu, zrzucili go z podstawy, na której był wzniesiony. Olbrzymi bałwan z trzaskiem obalił się na ziemię i padajšc na ciała, kupami leżšce przed nim, zgniótł je, aż krew z nich trysnęła. Pół wištyni zalegał kloc ten drewniany, który z blach odzierać poczęto. Jedni chwytali ze cian zbroje, włócznie i stanice powięcone, drudzy dobywali się do podziemnego skarbca wištyni, który pełen był złotych i srebrnych naczyń, opon i wszelkiego sprzętu drogiego. Nadbiegajšcy póniej poodrywali boczne opony i gmach stanšł na przestrzał otwarty... Pustoszyła go garć zwycięzców. Zaledwie ci, co zdobyli wištynię, mieli czas ujć z niej, gdy już płomię obalonego ołtarza poczęło chwytać szaty na trupach, a wiatr rozdymajšc ogień niósł go po gmachu całym. Zaczęły płonšć słupy i ciana tylna, suche drzewo smolne gorzało szybko i ogień pnšc się po nim dachu już sięgał. Obcišżeni łupami, musieli co prędzej unosić życie z płomieni, które szerzyły się, obejmowały wszystko i jednym stosem czyniły olbrzymiš budowę. Wyschłe słupy przepalone od dołu wnet się chwiać poczęły i gdy dwa z nich przejadł ogień, ciężki dach z belkami z ogromnym łoskotem runšł pokrywajšc sobš trupy, krew przelanš, posšg Trygława i straszne owo pobojowisko. Rozprynięte iskry niosły się stšd na dachy domostwa dokoła, w których dokazywali żołnierze. Wybiegały z nich jęczšc półnagie niewiasty i padały, sznurami za szyje chwycone. Innych niemiłosiernie dobijano. Był to straszny odwet za krwawe spustoszenia osad polańskich na granicach! W bramach walczyły jeszcze dwa pułki Skarbimierza i Żelisława chcšc się dostać do wnętrza miasta; lecz oprzytomniała ludnoć, chwyciwszy broń, przystępu broniła tak rozpaczliwie i zajadle jak ci, co padli w gruzach wištyni. Trzy razy, rozbiwszy tłumy, wparł się Skarbimierz do wnętrza i trzykroć został wyparty tym murem ludzi, wród którego i trupy, nie mogšc pać, drogę tamowały, popychane przez żywe masy, co je ciskały dokoła. Wród płomieni, rzezi, wrzasku Bolko obiegał gród szukajšc wnijcia, zbierajšc rozpierzchłych ludzi... Bój ten dziki, krwawy, szalony przedłużał się dzień cały, trwał do wieczora. Nie było już nadziei zdobycia grodu samego, kazał więc królewicz dać hasło do odwrotu, na zbiór rozpierzchłym. Lękać się było można, aby poganie, klęskš do rozpaczy przywiedzeni, nie wybili się z przeważnš siłš z miasta i nie rzucili na oblegajšcych. wištynia obalona, złupione i zniszczone przedmiecia, ogromna liczba niewolnika, bogaty łup płaciły za wyprawę, siały trwogę imienia Bolesławowego u pogan. Cel był choć w częci osišgnięty. Długo na próżno nawoływano do odwrotu, wród wrzawy i trzasku płonšcych domostw rogów słychać nie było, dymy zasłaniały choršgwie, które na znak do góry podnoszono. Musiała starszyzna biec na pogorzeliska i upojone żołnierstwo gwałtem prawie z między domostw i zwalisk wycišgać. Niejeden też tu padł schwycony, gdy się zapędził, przywalony belkš padajšcš z góry, raniony pociskiem z murów, z których kamienie i strzały się sypały. Mrok padał, gdy z trudnociš udało się pułki, upite zwycięstwem, nazad przez Persantę przeprowadzić na wzgórze, gdzie na częć nocy obozem się położyć musiano, dopókiby żołnierz oszalały nie ostygł, niewolnika nie spętano, nie zbito gromady, nie rozporzšdzono odwrotu. Długo tu leżeć nie było można, bo częć ludnoci z przedmieć rozbiegła się po okolicy i co chwila odwetu a napaci dziczy spodziewać się było trzeba. Zwolna skupiał się żołnierz rozprzęgły. Bolesław, który jeszcze na koniu stojšc patrzał na pogorzelisko i gród nim opasany, smucił się wielce. Nie takiego pożšdał zwycięstwa. Przy koniu jego stał Skarbimierz ranny, ze zbrojš potłuczonš, tak smutny i zawstydzony jak on. - Bóg nam nie pobłogosławił - mówił królewicz - łupu wiele! Co po nim? Gród, gniazdo ocalało! wištynię spalonš odbudujš, a serce miasta zostało całe! Odrodzi się wężowe plemię z popiołów. - Strzymać ludu nie było siły ni sposobu - mówił wzdychajšc Skarbimierz. - Ponęta zbyt wielka była, jeńca stręczyło się mnóstwo, dziewczęta i chłopcy krane i zdrowe, kupi i bogactw mnóstwo. Nieszczęsna chciwoć zgubiła nas! Nic nie rzekł Bolko. Niepocieszony był, wyprawa o gród się rozbiła, rycerstwo jego nie posłuchało głosu wodzów. Mylał w duchu, że powrócić musi raz jeszcze, aby dopišć, co postanowił. Całš noc nikt nie spoczšł, do czynienia było wiele. Cišgle jeszcze zwlekali się opieszali. Zrzucano zdobycz na kupy, opatrywano, obmylano, jak z niš powracać. Konie i wozy wprawdzie znalazły się w zdobyczy także, lecz tych nie starczyło, żołnierz musiał brać na barki i konia, czego porzucić nie chciał. Młodszych jeńców, do pracy zdolnych, pętano i wišzano kupami, starsi padali ofiarš. Dziki ów lud, znany Polanom z wypraw, na miejskich mieciach wyrosły, innym się wydawał, słabszym zarazem i dorodniejszym, zuchwałym a do boju niewiele wprawnym. Jeńcy z ziemi się podnosili z jękiem spoglšdajšc na zgliszcza miejskie, wycišgali ręce ku nim i płakali. Nikt o litoć nie prosił, wiedzieli, że ojcowie ich, ...
hazet1954