Nothomb Amelie - Ani z widzenia, ani ze słyszenia.doc

(333 KB) Pobierz

Amélie Nothomb

 

Ani z widzenia, ani ze słyszenia

 

Przełożyła Joanna Polachowska

 


Myślę, że najskuteczniejszym sposobem poznania japońskiego jest nauczanie francuskiego. W supermarkecie powiesiłam ogłoszenie: „Prywatne lekcje francuskiego, przystępna cena”.

Jeszcze tego samego wieczoru zadzwonił telefon. Umówiliśmy się na następny dzień w kawiarni na Omote-Sando. Nie zrozumiałam jego nazwiska ani on mojego. Odkładając słuchawkę, uświadomiłam sobie, że nie wiem, po czym się rozpoznamy – ja jego, a on mnie. A że nie wykazałam dość przytomności umysłu, żeby go zapytać o telefon, pewnie nic z tego nie wyjdzie. „Możliwe więc, że jeszcze raz zadzwoni”, pomyślałam.

Nie zadzwonił. Głos wydał mi się młody. Niewiele mi to pomoże. W 1989 roku w Tokio nie brakowało młodzieży. Co dopiero w kawiarni na bulwarze Omote-Sando dwudziestego szóstego stycznia o trzeciej po południu.

Nie byłam jedyną cudzoziemką, bynajmniej. Mimo to bez wahania do mnie podszedł.

– Jest pani nauczycielką francuskiego?

– Jak pan to odgadł?

Wzruszył ramionami. Sztywno usiadł i umilkł. Zrozumiałam, że to ja, jako nauczycielka, powinnam się nim zająć. Zadałam więc kilka pytań i dowiedziałam się, że ma dwadzieścia lat, na imię Rinri i studiuje filologię francuską na uniwersytecie. On dowiedział się, że mam dwadzieścia jeden lat, na imię Amélie i studiuję japonistykę. Nie zrozumiał, jakiej jestem narodowości. Byłam do tego przyzwyczaj ona.

– Od tej chwili nie wolno nam rozmawiać po angielsku – oświadczyłam.

I przeszłam na francuski, żeby zorientować się w jego poziomie znajomości języka; okazał się żenujący. Najgorzej było z wymową; gdybym nie wiedziała, że Rinri mówi do mnie po francusku, pomyślałabym, że mam do czynienia z bardzo słabym początkującym w nauce chińskiego. Jego słownictwo kulało, składnia fatalnie powielała składnię angielską, na której niedorzecznie zdawał się wzorować. A przecież był na trzecim roku romanistyki. Zyskałam kolejne potwierdzenie całkowitego fiaska nauczania języków obcych w Japonii. Do tego stopnia, że nie można tego było nawet nazwać specyfiką wyspiarską.

Młodzian chyba zdał sobie sprawę z sytuacji, bo niezwłocznie zaczął się usprawiedliwiać, po czym zamilkł. Nie mogąc się pogodzić z porażką, próbowałam go nakłonić, żeby się znowu odezwał. Nic z tego. Siedział z zamkniętymi ustami, jakby chciał ukryć brzydkie zęby. Znaleźliśmy się w impasie.

Zaczęłam więc mówić do niego po japońsku. Nie używałam japońskiego od piątego roku życia i tych sześć dni, jakie po szesnastoletniej nieobecności spędziłam teraz w kraju Wschodzącego Słońca nie wystarczyło, bo gdzieżby, do reaktywowania moich dziecięcych wspomnień tego języka. Zaserwowałam mu więc jakiś infantylny, niedorzeczny bełkot, w którym była mowa o policjancie, o psie i o kwitnących drzewach wiśni.

Chiopak słuchał mnie w oszołomieniu. W końcu się roześmiał i zapytał, czy aby nie uczyło mnie japońskiego pięcioletnie dziecko.

– Tak – odpowiedziałam. – Ja jestem tym dzieckiem.

I opowiedziałam mu o moich przeżyciach. Mówiłam powoli, po francusku; skutkiem jakiegoś osobliwego wzruszenia wyczuwałam, że mnie rozumiał.

Uwolniłam go od kompleksów.

Mówiąc gorzej niż źle po francusku, stwierdził, że zna region, w którym się urodziłam i w którym spędziłam pierwsze pięć lat życia: Kansai.

On sam pochodził z Tokio, gdzie jego ojciec prowadził znaną szkołę jubilerską. Wyczerpany, urwał i jednym haustem wypił kawę.

Wyjaśnienia te zdawały się kosztować go tyle wysiłku co przeprawa przez rwącą rzekę po kamieniach leżących co pięć metrów. Z rozbawieniem patrzyłam, jak dyszy po tym wyczynie.

Trzeba przyznać, że francuski jest podstępny. Nie chciałabym być na miejscu mojego ucznia. Nauka mówienia w moim języku musi być równie trudna co nauka pisania w jego języku.

Zapytałam, co najbardziej w życiu lubi. Bardzo długo się zastanawiał. Byłam ciekawa, czy jego namysł jest natury egzystencjalnej czy lingwistycznej. Po tak intensywnych rozważaniach jego odpowiedź mnie zdumiała:

– Grać.

Nie sposób było stwierdzić, czy chodzi o trudność natury leksykalnej czy filozoficznej. Drążyłam dalej.

– Grać w co?

Wzruszył ramionami.

– Grać. Jego postawa wynikała bądź z cudownej nonszalancji, bądź z lenistwa w opanowaniu mojego niesamowitego języka.

W obu przypadkach uważałam, że chłopak dobrze wybrnął, i rozwijałam temat dalej w tym duchu. Oświadczyłam, że ma rację, życie jest grą; ci, którzy uważają, że gra to tylko płochość, nic nie rozumieją, i tak dalej.

Słuchał, jakbym mu opowiadała jakieś niesamowite historie. Plusem rozmów z cudzoziemcami jest to, że ich bardziej lub mniej speszone miny zawsze można złożyć na karb różnic kulturowych.

Potem on zapytał, co najbardziej lubię. Rozdzielając wyraźnie sylaby, odpowiedziałam, że lubię słuchać szumu deszczu, chodzić po górach, czytać, pisać, słuchać muzyki. Rinri przerwał mi i powiedział:

– Grać.

Dlaczego to powtórzył? Może chciał poznać moją opinię w tej kwestii? Ciągnęłam więc:

– Owszem, lubię grać, zwłaszcza w karty. , Teraz on wyglądał na zdezorientowanego. Na czystej stronie zeszytu narysowałam karty: asa, dwójkę, pika, karo.

Przerwał mi: Tak, oczywiście wie, co to są karty. Poczułam się okropnie głupio z tą swoją tanią dydaktyką. Żeby i z tego wybrnąć, zaczęłam mówić o różnych głupstwach: Co jada...? Odrzekł:

– Jjk.

Wydawało mi się, że znam japońską kuchnię, ale o czymś takim nigdy nie słyszałam. Poprosiłam, żeby mi to wyjaśnił. Powtórzył krótko:

– Jjk.

Tak, oczywiście, ale co to takiego?

Zdumiony wziął ode mnie zeszyt i nakreślił kształt jajka. Po kilku sekundach składania wszystkiego w głowie w jedną całość, wykrzyknęłam: – Jajko!!!

Otworzył szeroko oczy, jakby chciał powiedzieć: „No właśnie!”.

– Wymawia się jajko – powiedziałam – JAJKO.

– Jjk.

– Nie, niech pan spojrzy na moje usta. Trzeba je szerzej otworzyć: jajko.

Rozdziawił usta i powiedział:

– Jjko.

Zastanowiłam się, czy można to uznać za postęp. Tak, bo w końcu to jakaś odmiana. Rozwijał się, jeśli nie we właściwym kierunku, to przynajmniej w nowym.

– Teraz lepiej – orzekłam z optymizmem. Uśmiechnął się bez przekonania, zadowolony z mojej uprzejmości. Takiego nauczyciela potrzebował. Zapytał o koszt lekcji.

– Wedle uznania.

Odpowiedź ta skrywała moją kompletną niewiedzę w kwestii obowiązujących stawek, nawet w przybliżeniu. Podświadomie musiałam zachować się jak prawdziwa Japonka, gdyż Rinri wyjął z kieszeni ładną kopertę z papieru ryżowego, do której zawczasu włożył pieniądze. Skrępowana, broniłam się:

– Nie tym razem. To nie była prawdziwa lekcja. Ledwie prezentacja.

Rinri położył przede mną kopertę, poszedł zapłacić za nasze kawy, wrócił do stolika, żeby umówić się ze mną na najbliższy poniedziałek, nawet nie spojrzał na pieniądze, które próbowałam mu zwrócić, pożegnał się I wyszedł.

Przełknąwszy wstyd, otworzyłam kopertę i znalazłam w niej sześć tysięcy jenów. Brzmi to bajecznie, kiedy człowiek jest opłacany w słabej walucie, bo kwoty są zawsze astronomiczne. Pamiętając o Jjk” skorygowanym do , jjko”, uważałam, że nie zasłużyłam na sześć tysięcy jenów.

Porównałam jednak w duchu bogactwo Japonii z bogactwem Belgii i stwierdziłam, że transakcja ta jest ledwie kroplą w oceanie tak wielkiej dysproporcji. W supermarkecie za sześć tysięcy jenów mogłam kupić sześć żółtych jabłek. Adam był to winien Ewie. Uspokoiwszy sumienie, powędrowałam bulwarem Omote-Sando.

 

Trzydziesty stycznia 1989 roku. Dziesiąty dzień mojego pobytu w Japonii w dorosłym życiu. Każdego ranka od dnia, jak to nazywałam, mojego powrotu, podnosząc żaluzje, odkrywałam za oknem doskonale błękitne niebo. Jak nie zachwycać się tokijską zimą, kiedy przez długie lata podnosiło się żaluzje na ciężką jak ołów belgijską szarzyznę za oknem?

Spotkałam się z moim uczniem w kawiarni na Omote-Sando. Głównym tematem lekcji była aktualna pogoda. Dobry pomysł, bo klimat, idealny temat dla osób niemających sobie nic do powiedzenia, jest w Japonii głównym i obowiązkowym tematem konwersacji.

Spotkanie się z kimś i nieomówienie z nim sytuacji meteorologicznej jest równoznaczne z nieznajomością savoir-vivre'u.

Odniosłam wrażenie, że Rinri od naszego ostatniego spotkania poczynił pewne postępy. Trudno było to przypisać wyłącznie moim naukom; musiał popracować w domu. Z pewnością zmotywowała go perspektywa rozmowy z osobą francuskojęzyczną.

Opowiadał mi akurat o surowości lata, kiedy zobaczyłam, że unosi wzrok na jakiegoś chłopaka, który właśnie wszedł. Skinęli sobie głowami.

– Kto to jest? – zapytałam.

– Hara, kolega z uczelni.

Młody człowiek podszedł się przywitać. Rinri dokonał prezentacji po angielsku. Zaprotestowałam:

– Po francusku, proszę. Pana kolega też studiuje ten język.

Mój uczeń, nieco stropiony tą nagłą zmianą tonu, skupił się, po czym z wysiłkiem wydukał:

– Hara, przedstawiam ci Amélie, moją kochankę.

Z wielkim trudem stłumiłam wesołość, która by go zniechęciła do tak chwalebnych starań. Przy koledze nie będę go poprawiała; oznaczałoby to dla niego utratę twarzy.

Był to dzień zbiegów okoliczności: zauważyłam, że do kawiarni wchodzi Christine, sympatyczna młoda Belgijka z ambasady, która pomogła mi wypełnić różne papiery.

Zawołałam ją.

Teraz moja kolej dokonania prezentacji, pomyślałam. Ale Rinri z rozpędu, pragnąc zapewne powtórzyć ćwiczenie, zwrócił się do Christine:

– Przedstawiam pani mojego przyjaciela Harę i moją kochankę Amélie.

Christine obrzuciła mnie szybkim spojrzeniem. Udałam obojętność i przedstawiłam ją młodym Japończykom. Z powodu tego nieporozumienia i w obawie, by nie wypaść w tym związku na dominę, nie śmiałam udzielać dalszych wskazówek mojemu uczniowi. Moim jedynym celem było teraz pozostanie przy francuskim jako języku komunikacji.

– Jesteście obie Belgią? – zapytał Hara.

– Tak – potwierdziła z uśmiechem Christine. – Mówicie świetnie po francusku.

– To dzięki Amélie, mojej...

W tym momencie weszłam Rinriemu w słowo, oznajmiając:

– Hara i Rinri studiują romanistykę na uniwersytecie.

– Tak, ale nic tak nie pomaga w nauce, jak prywatne lekcje, prawda?

Postawa Christine mnie peszyła, ale nie byłyśmy z sobą na tyle blisko, bym musiała jej wyjaśniać, jak wygląda prawda.

– Gdzie pan poznał Amélie? – zapytała Rinriego.

– W supermarkecie Azabu.

– Niesamowite!

Najgorsze miałam za sobą; mógł przecież powiedzieć, że z ogłoszenia.

Podeszła kelnerka, żeby przyjąć zamówienie od nowo przybyłych. Christine zerknęła na zegarek i oświadczyła, że ma za chwilę spotkanie służbowe. Odchodząc, rzuciła do mnie po flamandzku:

– Przystojny chłopak, cieszę się, że go spotkałaś.

Po jej wyjściu Hara zapytał, czy mówiła o Belgii. By uniknąć długich wyjaśnień, potwierdziłam.

– Mówicie świetnie po francusku – stwierdził z podziwem Rinri.

„Kolejne nieporozumienie”, pomyślałam przygnębiona.

Nie miałam już siły, więc poprosiłam Harę i Rinriego, żeby porozmawiali z sobą po francusku, poprzestając tylko na poprawianiu najbardziej rażących błędów. Zdziwiło mnie, o czym rozmawiali:

– Jeśli wpadniesz do mnie w sobotę, przynieś sos z Hiroszimy.

– Czy Jasu z nami zagra?

– Nie, będzie grał u Minami.

Byłam ciekawa, w co takiego grali. Zapytałam o to Harę, z którego odpowiedzi dowiedziałam się nie więcej niż od mojego ucznia na poprzedniej lekcji.

– W sobotę niech pani też przyjdzie do mnie pograć.

Byłam pewna, że to zaproszenie grzecznościowe. Niemniej jednak miałam wielką ochotę je przyjąć. W obawie, że moje przyjście może być nie na rękę mojemu uczniowi, wybadałam teren:

– Nie znam Tokio, boję się, że nie trafię.

– Przyjadę po panią – zaproponował Rinri.

Uspokojona, gorąco podziękowałam Harze. Kiedy Rinri wręczył mi kopertę z zapłatą za lekcję, poczułam jeszcze większe skrępowanie niż poprzednio. Uspokoiłam jednak sumienie, postanawiając przeznaczyć te pieniądze na zakup prezentu dla Hary.

 


W sobotę po południu pod dom, w którym mieszkałam, podjechał wspaniały mercedes, biały i tak czysty, że aż lśnił w słońcu. Kiedy podeszłam, drzwi automatycznie się otworzyły. Kierowcą był mój uczeń.

W czasie, kiedy jechaliśmy ulicami Tokio, ja zastanawiałam się, czy za zawodem jego ojca nie kryje się aby przynależność do Yakuzy; był to jej typowy samochód. Zachowałam te pytania dla siebie. Rinri prowadził w milczeniu, skupiony na gęstym ruchu.

Kątem oka obserwowałam jego profil, wspominając flamandzką uwagę Christine. Nigdy bym nie pomyślała, że jest przystojny, gdyby nie opinia mojej rodaczki. Zresztą nadal nie byłam o tym przekonana. Ale w sztywności jego wygolonego karku i w absolutnej nieruchomości jego rysów wyczuwało się pewną dystynkcję, która robiła wrażenie.

To było nasze trzecie spotkanie. Za każdym razem przychodził ubrany tak samo: w niebieskie dżinsy, biały podkoszulek i czarną zamszową bluzę. Na nogach trampki kosmonauty. Urzekała mnie jego szczupłość.

Jakiś samochód bezczelnie zajechał mu drogę. Kierowca, jakby nie dość mu było złamania przepisów, wysiadł i z wrzaskiem zaczął wymyślać Rinriemu. Mój uczeń z kamienną twarzą uprzejmie go przeprosił. Pieniacz ruszył.

– Ale to on zawinił! – zawołałam.

– Tak – odparł Rinri z całkowitym spokojem.

– To czemu go pan przeprosił?

– Nie znam tego słowa po francusku.

– Niech pan powie po japońsku.

Kankokujin.

Koreańczyk. No tak. Uśmiechnęłam się w duchu na myśl o nacechowanym kurtuazją fatalizmie mojego ucznia.

Hara zajmował maleńkie mieszkanko. Rinri wręczył mu ogromny karton sosu z Hiroszimy. Poczułam się idiotycznie z moją zgrzewką belgijskiego piwa, która jednak została powitana z niekłamaną ciekawością.

Na miejscu znajdowali się już niejaki Masa, który szatkował kapustę, oraz młoda Amerykanka imieniem Amy. Jej obecność zmuszała nas do rozmowy po angielsku, co mi ją od razu obrzydziło. A znielubiłam ją jeszcze bardziej, kiedy się zorientowałam, że została zaproszona w nadziei, że w jej towarzystwie poczuję się swobodniej. Tak jakbym miała znosić męki, będąc jedyną mieszkanką Zachodu.

Amy uznała za właściwe opowiedzenie nam, jak okropnie cierpi na obczyźnie. Najbardziej jej brakuje peanut butter, oświadczyła najzupełniej poważnie. Każde jej zdanie zaczynało się od In Portland... Chłopcy uprzejmie jej słuchali, mimo że najwyraźniej nie mieli pojęcia, na którym wybrzeżu Stanów leży ta dziura, i nic ich to nie obchodziło. Ja natomiast nie znosiłam prymitywnego antyamerykanizmu, pomyślałam jednak, że wzbronienie sobie niechęci do tej dziewczyny tylko z tego powodu byłoby obrzydliwą formą prymitywnego antyamerykanizmu; dałam więc swobodny upust instynktownej niechęci do niej.

Rinri obierał imbir, Hara czyścił krewetki, a Masa skończył wreszcie szatkowanie kapusty. Nagle, skojarzywszy owe składniki z sosem z Hiroszimy, przerwałam Amy w połowie jej opowieść o Portland i wykrzyknęłam:

– Będziemy jedli okonomiyakil – Zna pani okonomiyaki? – zdziwił się pan domu.

– To było moje ulubione danie, kiedy mieszkałam w Kansai!

– Mieszkała pani w Kansai? – zapytał Hara.

Rinri nic mu nie powiedział. Czy zrozumiał bodaj słowo z mojej opowieści podczas pierwszej lekcji? Błogosławiąc nagle w duchu obecność Amy, zmuszającą nas do mówienia po angielsku, głosem drżącym ze wzruszenia opowiedziałam im o moich pierwszych latach w Japonii.

– Czy ma pani japońskie obywatelstwo? – zapytał Masa.

– Nie. Do tego nie wystarczy się tu urodzić. Żadnego innego obywatelstwa nie jest tak trudno uzyskać jak japońskiego.

– Może pani zostać Amerykanką – wyskoczyła Amy.

Żeby nie powiedzieć czegoś niegrzecznego, szybko zmieniłam temat:

– Chętnie wam pomogę. Gdzie są jajka?

– Ależ, Amélie, jest pani moim gościem – powiedział Hara – proszę usiąść i grać.

Rozejrzałam się dookoła, daremnie szukając jakiejś gry. Amy dostrzegła moje zagubienie i roześmiała się.

Asobu – powiedziała.

– Tak, wiem, asobu, to play – odparłam.

– Nie, nie wie pani. Czasownik asobu nie znaczy tego samego co to play. Po japońsku mówi się asobu na czas wolny od pracy.

Więc o to chodziło. Byłam wściekła, że dowiaduję się tego od jakiejś portlandki, i żeby ją usadzić, zaczęłam się wymądrzać:

I see. Czyli jest to odpowiednik pojęcia otium w łacinie.

– W łacinie? – powtórzyła przerażona Amy.

Zachwycona jej reakcją, wdałam się w porównywanie otium ze starożytną greką, nie oszczędzając jej żadnej etymologii indoeuropejskiej. Niech się portlandka dowie, co to znaczy filolog.

Kiedy jej już wystarczająco utarłam nosa, zamilkłam i zaczęłam „grać” w stylu Wschodzącego Słońca, kontemplując przygotowywanie ciasta naleśnikowego, a potem smażenie okonomiyaki. Zapach skwierczących pospołu kapusty, krewetek i imbiru przeniósł mnie do przeszłości sprzed szesnastu laty, do czasów, kiedy moja łagodna niania Nishio-san przyrządzała mi ten sam przysmak, którego nigdy już potem nie jadłam.

Mieszkanie Hary było tak małe, że nie mógł mi umknąć żaden szczegół. Rinri otworzył po perforowanej Unii kartonowe pudełko z sosem z Hiroszimy i postawił je na środku niskiego stolika. What's that? – jęknęła Amy. Sięgnęłam po karton, tęsknie wciągnęłam zapach gorzkiej śliwki, octu, sake i soi z miną osoby narkotyzującej się tetrapakiem.

Kiedy znalazł się wreszcie przede mną talerz z faszerowanym plackiem, tracąc cały cywilizacyjny polor i nie czekając na innych, polałam danie sosem i rzuciłam się na jedzenie.

W żadnej na świecie japońskiej restauracji nie znajdzie się tej zwyczajnej i tak niesamowicie wzruszającej kuchni, niewyszukanej, a zarazem subtelnej, prostej, a zarazem wyrafinowanej. Znów miałam pięć lat, nie wypuściłam jeszcze z rąk spódnic Nishio-san i z rozdartym sercem oraz ekstatycznie rozszerzonymi nozdrzami piszczałam z zachwytu. Z błędnym spojrzeniem pochłaniałam mój okonomiyaki, wydając pomruki rozkoszy.

Dopiero kiedy wszystko spałaszowałam, ujrzałam, że tamci przyglądają mi się z uprzejmym skrępowaniem.

– Co kraj, to obyczaj – wybełkotałam. – Odkryliście właśnie, jak jadają Belgowie.

Oh, my God! – wykrzyknęła Amy.

Akurat. Ta, obojętnie, co by jadła, zawsze i tak wyglądała, jakby żuła gumę.

Znacznie bardziej spodobała mi się reakcja pana domu: pospieszył zrobić mi następny placek.

Piliśmy piwo Kirin. Przyniosłam Chimay, które dziwnie dobrze pasowało do sosu z Hiroszimy. Azjatyckie napitki piwne są idealnymi piwami stołowymi.

Nie wiem, o czym rozmawiali pozostali biesiadnicy. Za bardzo mnie pochłaniało to, co jadłam. Przeżywałam tak zawrotnie głęboką przygodę pamięci, że trudno było oczekiwać, iż podzielę się nią z innymi.

Poprzez tę emocjonalną mgłę przypominam sobie, że potem Amy zaproponowała Pictionnary, i zagraliśmy w nią w zachodnim znaczeniu tego słowa. Szybko pożałowała swojego pomysłu; Japończycy są o wiele lepsi w szkicowaniu konceptu. Partia rozgrywała się między trójką chłopaków; ja trawiłam w ekstazie, a Amerykanka przegrywała, pokrzykując ze złości. Błogosławiła moją obecność, bo grałam jeszcze gorzej niż ona. Za każdym razem, kiedy wypadała moja kolej, rysowałam na kartce coś, co przypominało frytki.

Come on! – złościła się, a trzej chłopcy z coraz większym trudem ukrywali wesołość.

To był cudowny wieczór, a kiedy się skończył, Rinri odwiózł mnie do domu.

 


Na następnej lekcji zauważyłam zmianę w jego zachowaniu; zwracał się do mnie nie tyle jak do nauczycielki, ile jak do przyjaciółki. Bardzo mnie to cieszyło, bo umożliwiało mu robienie postępów; nie miał już takich oporów z mówieniem. To jednak sprawiło, że krępujące stało się dla mnie przyjmowanie od niego koperty.

W chwili, kiedy się rozstawaliśmy, Rinri zapytał, dlaczego umawiam się z nim zawsze w tej samej kawiarni na Omote-Sando.

– Jestem w Tokio od niecałych trzech tygodni i nie znam żadnej innej. Jeśli zna pan jakieś dobre adresy, niech pan bez wahania proponuje.

Na to odrzekł, że przyjedzie po mnie samochodem.

Tymczasem rozpoczęły się kursy biznesowego japońskiego i wylądowałam na wykładach z Singapurczykami, Niemcami, Kanadyjczykami i Koreańczykami, którzy wierzyli, że nauczenie się tego języka jest kluczem do sukcesu. Był nawet jeden Włoch, ale szybko zrezygnował, absolutnie niezdolny wyzbyć się swego tonicznego akcentu.

W porównaniu z tym błąd popełniany przez Niemców, którzy z uporem wymawiali v zamiast w, wydawał się błahostką. Byłam, jak zawsze, jedyną Belgijką.

W weekend po raz pierwszy udało mi się wyjechać z Tokio. Pociąg zawiózł mnie do małego miasteczka Kamakura, o godzinę drogi od stolicy. Ponowne odnalezienie dawnej, milczącej Japonii wzruszyło mnie do łez. Pod tym niebem barwy czystego błękitu dachy pokryte podwójnie wygiętymi dachówkami i nieruchome powietrze mówiły, że na mnie czekały, że za mną tęskniły, że wraz z moim powrotem ład świata został znowu przywrócony, a moje panowanie potrwa dziesięć tysięcy lat.

Zawsze byłam megalomańską romantyczką.

 

W poniedziałek po południu otworzyły się przede mną drzwi białego mercedesa.

– Dokąd jedziemy?

– Do mnie – odparł Rinri.

Nie wiedziałam, jak zareagować. Do niego? Chyba zwariował. Mógł mnie uprzedzić. Dziwne maniery jak na tak dobrze wychowanego Japończyka!

Możliwe, że moje przeczucia co do jego członkostwa w Yakuzie były słuszne. Przyjrzałam się jego nadgarstkom; a nuż spod rękawów...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin