Veto.doc

(269 KB) Pobierz
Veto

JACEK  KOMUDA

 

Veto

 

 

 

Veto. Nie pozwalam. Odstąpcie od grobu!

Zamarli. Choć zapadał zmrok, Krzysztof wyraźnie widział ich twarze ponure, ze zwieszającymi się w dół, postrzępionymi wąsami. Wyglądali jak martwi wychudzeni, z widmem głodu odciśniętym na policzkach. Byli jak kościotrupy z kościelnych malowideł. Jedynie płonące oczy wyróżniały się z trupich twarzy.

Powoli, jak we śnie obrócili się ku Krzysztofowi. Najpierw dostrzegli jego wysmukłą postać, wyrosłą nagle w cieniu kolczastych krzewów przy ścianie cmentarza, a potem zatrzymali wzrok na lśniących krócicach w dłoniach mężczyzny.

Jeden z nich odsunął w tył stary, wyleniały, świecący dziurami kołpak.

Czego chcesz, skurwysynu?

A żebyście odstąpili od grobu powiedział spokojnym głosem. Dymajcie stąd!

Sam dymaj! warknął jeden z tamtych. O co ci idzie? Nie robimy niczego złego!

A to? Krzysztof wskazał ruchem głowy leżące obok grobu oskardy. Co to ma znaczyć?

Nic nie mówili, nie ruszali się, ale Krzysztof wiedział, że każdy z nich zastanawia się nad tym, czy zdążyłby go dopaść, zanim wypalą krócice. Nie mieliby szans, ale głód zawsze przyćmiewał zdrowy rozsądek.

Damy ci trochę mruknął któryś z tamtych i wskazał grób.

Wynoście się!

Połowę.

Nie chcę powiedział cicho. Liczę do pięciu.

Przecież tu leży Moskwicin. Nie nasz.

No to co?

Nie chce ci się żreć? Tego, co dostaniesz, wystarczy na tydzień.

Jeden!

Poruszyli się. Ale nie skoczyli na niego, tak, jak się obawiał.

Ja go znam mruknął jeden z tamtych. To Krzysztof Wilamowski... Rawianin. Imć pan namiestnik chorągwi kozackiej Samuela Dunikowskiego.

No to co?

Dwa!

To, że nas wystrzela jak kaczki. Nawet nie mrugnie okiem. To szaleniec. Gadanina jezuitów wyżarła mu głowę. Niby żołnierz, a nie da jeść swoim towarzyszom.

Trzy! Krzysztof starał się, żeby jego głos był twardy i bezlitosny. Niezbyt mu się to udawało.

Idziemy na niego? wycharczał trzeci z tamtych. Najbardziej dziki, odziany w brudny, porwany żupan. Krzaki za plecami namiestnika zaszeleściły i wypadł z nich Kacper z rusznicą.

Mówiłem, żebyście stąd się zabierali!

Dobrze mruknął któryś. Ale jeszcze się spotkamy. Mości Wilamowski, waszmość chyba nie chcesz długo żyć?

Wy sapieżyńcy? Nie zginę z ręki boćwiny.

No, no, obaczymy, mazurski ryju. Dlaczego chcesz nas powstrzymać?

Czy wy wierzycie w Boga? Jezu Chryste, są rzeczy, których nie wolno czynić. Nigdy, w żadnym wypadku.

Przecież nikt nie każe ci tego żreć. Jak chcesz, możesz zdychać z głodu. Dlaczego nie dajesz nam jeść?

Bo jestem szlachcicem. To do czegoś zobowiązuje.

Za dwa tygodnie będziesz oddawał sygnet herbowy za koński ochłap albo gotowanego szczura mruknął tamten. Ale nikt od ciebie tego nie kupi.

Milcz! Nie po to poszliśmy na wojnę, żeby jeść trupy. Cztery!

Zmierzyli się z Krzysztofem uważnymi spojrzeniami. Trwali tak przez chwilę, a potem sapieżyniec zaklął, odwrócił się i ruszył ku bramie cmentarza. Jego dwaj towarzysze wysoki w misiurce, czekanem w dłoni i niski, chudy z rapierem przewieszonym przez ramię, podążyli za nim. Wilamowski patrzył w ich stronę, dopóki nie zniknęli w półmroku. Dopiero teraz poczuł, jak przenika go zimny dreszcz. Bał się. Musiał to przyznać przed samym sobą. Czy rzeczywiście mam rację, pomyślał. Czy powinienem to robić? I tak wszyscy jesteśmy już potępieni... Ale może... Miał nadzieję, że tym, co uczynił przed chwilą, dołożył jeszcze jedną cegiełkę do odkupienia. Odkupienia tego, co tkwiło w nim jak cierń gdzieś ęboko w duszy.

A niech to jasny szlag! wykrzyknął z furią i uderzył pięścią w rozmięą od deszczy ziemię grobu. Nie miał już siły. Wszystko na tej wojnie wyglądało inaczej, niż to sobie wyobrażał. Wszystko było inne. Powoli wstał. Odwrócił się od kopca.

Idź do kwatery powiedział do Kacpra. W kufrze w mojej izbie znajdziesz parę sucharów.

Pocztowy skinął głową. Krzysztof odczekał, aż zniknie w mroku, a potem ruszył w stronę bramy. Czuł się źle. Znowu wróciły zawroty głowy. Wiedział, co oznaczały. Nie miał nic w ustach od pięciu dni. Po prostu był głodny.

 

***

 

Ulice Kitajgorodu ostatniej oprócz Kremla dzielnicy Moskwy, która pozostawała jeszcze w polskich rękach, były zupełnie puste. Zresztą kto miał po nich chodzić? Ludność kryła się w domach, a polska załoga Kremla od dawna cierpiała głód. Na ulicach panowała cisza. Tylko gdzieś daleko, na gigantycznych murach cicho nawoływały się straże. Smutne głosy trąbek brzmiały żałośnie pod mroczniejącym, jesiennym niebem.

Moskwa zawsze zdumiewała Krzysztofa. Oczywiście wtedy, gdy nie był głodny. Zdumiewała wyglądem, a przerażała ogromem. Nawet teraz, choć na ulicach było ciemno, podziwiać mógł wielkie drewniane domostwa Kitajgorodu otoczone solidnymi, drewnianymi płotami, kamienne, bojarskie dwory, odgrodzone od ulicy palisadami z pociemniałych pni i cerkwie wielkie, strz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin