Jak zaczął się wiek XX.pdf

(87 KB) Pobierz
Jak zaczął się wiek XX
Jak zaczął się wiek XX
Tragedia w klimacie zdumiewającej beztroski
Mamy więc koniec wieku. Spotykamy się jednak z opinią, że nie wyznacza go
data „2000”, lecz że skończył się wcześniej, wraz z wygaśnięciem Zimnej
Wojny i także zaczął się później, niż wskazuje chronologia, bo dopiero w 1914
r., wraz z wybuchem I Wojny. Byłby to więc okres wyjątkowy, który wyłamał
się z historii. Rzeczywiście tak odczuwają go ci, którym udało się go przeżyć.
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Począwszy od lat po I Wojnie wyłania się klimat, który dzisiaj coraz trudniej
zrozumieć i powstaje pytanie, czy w ogóle można go zrozumieć. Oto co pisze
niedawno zmarły Ernst Jünger, urodzony w roku 1895, uczestnik obydwu wojen:
„Zastanawiam się, dlaczego czułem się zagubiony, osłabiony, moralnie zmiażdżony
po I Wojnie, bez porównania bardziej niż po II, mimo że katastrofa była wtedy
stokrotnie większa. Otóż dlatego, że owa I ugodziła w nasze najgłębsze pokłady, w
sam fundament naszego dotychczasowego świata. Decydowały o tym nie fakty, nie
ofiary, nie przesunięcia polityczne, ale nagła zmiana atmosfery, coś podobnego, co
następuje w tropikach przy trzęsieniu ziemi. Powietrze staje się wtedy w
niewytłumaczony sposób ciężkie, dławiące, gorączkowo niepokojące, jak nie bywa
nigdy. Pojawiają się sygnały, znaki, objawy niby przy ciężkiej chronicznej chorobie,
raz silniejsze, raz słabsze, to znowu przyczajone, ale nie znikają. Jest to wrażenie
zacieśniania się, duszenia, rosnących trudności w oddychaniu, powiększającego
się osaczenia. Niepokój, jakby było się przestępcą, albo zwierzęciem zapędzonym
w kąt bez wyjścia, kimś niezorientowanym, którego okłamują i pogrążają jacyś
nieuchwytni oszuści. Sztuka ówczesna – na granicy obłędu – starała się to
pogrążenie wyrazić. Druga Wojna, ze Stalingradem i Oświęcimiem, o ile przecież
straszniejsza! – była, w porównaniu do tamtego stanu, już tylko oczywistością”.
Pierwszy strach: wojna permanentna
Jünger stara się opisać szok: skończył się nagle ów wspaniały wiek XIX i zaczęła
się niespodziewana, nie przewidywana, niezrozumiała permanentna katastrofa,
która tym się różniła od klęsk żywiołowych, że nie stanowiła jednorazowego ciosu,
gdy wszystko się co prawda wali, ale po jakimś czasie się uspokaja – lecz trwała,
ciągnęła się, rozwijała i na próżno wypatrywało się jej końca. Jestem jednym z jej
przeżytków i mimo że młodszy od niego, odczuwam ją podobnie jak Jünger. Z tej
racji żywię zawód wobec historyków, którzy wywlekają dokumenty, zdarzenia,
akcje, statystyki, życiorysy, protokóły, orzeczenia; przez których tomy brnę i brnę, i
nie znajduję echa tego, co pamiętam jako najważniejsze: przeżycia ludzkiego. Inna
rzecz, że dla mnie samego jest ono coraz trudniej uchwytne.
1
8852692.001.png 8852692.002.png 8852692.003.png 8852692.004.png
Może bierze się to właśnie stąd, że była to epoka niepodobna do niczego, co było
dotąd; następnie, wyłonił się krańcowy kontrast między ostateczną klęską, jaka
przedtem nie zdarzyła się nigdy, oraz późniejszym dobrobytem, jaki w tym stopniu
również nie trafił się w historii. Przy tym obydwie te antypody spotykają się w
doświadczeniu tego samego osobnika. Którego bliscy czy towarzysze, czy
przynajmniej znajomi, czy chociaż współcześni, zginęli śmiercią gwałtowną,
spłonęli w piecach obozowych bądź przepadli bez wieści, lecz któremu udało się
ocaleć, i zastaje on świat zmotoryzowany, skomputeryzowany, obwieszony
neonami i zaopatrzony w tyle zapasów, że są kłopoty z magazynowaniem. Skok,
który sobie trudno wyobrazić, gdy się o nim myśli, lecz który przyjmuje się z
potulnością: tak jest, rzeczywiście, mamy wiek XXI.
Z tego względu owa przeszłość, która przecież należy do jeszcze trwającego
pokolenia, stała się daleka niby średniowiecze. Niemniej trafiają się tu i ówdzie jej
odpryski, takie jak świadectwo Jüngera. Atmosferę początku XX wieku cechuje
przekonanie, że wojna będzie ciągnęła się zawsze, oraz stosunek do własnej
śmierci jako do ewentualnej stałej możliwości. Najwybitniejszy zapewne
współczesny badacz archetypów psychoanalitycznych C. G. Jung opisuje, w 1926
r., swój sen. Śniło mu się, że na wózku zaprzężonym w konia uchodzi pospiesznie
z linii frontu, przy tym dookoła wybuchają pociski. Jego interpretacja: „Sen
wykazywał, że w mojej podświadomości wojna się nie skończyła: w mojej psyche
będzie trwała zawsze, bo też istotnie nie ustępuje ona w wewnętrznym przekonaniu
zarówno moim, jak nas wszystkich”.
Orwell, wraz z kilkoma przyjaciółmi, Anglikami o lewicowych przekonaniach,
zaciągnął się do Brygad Międzynarodowych w wojnie domowej w Hiszpanii. Uderzył
go ich nastrój: „Ta sama histeria, ten sam zdesperowany fatalizm, ta sama
umysłowa zapaść (mental slum) co w okopach nad Sommą w roku 1916. Po
upływie prawie ćwierci wieku świadomość całej inteligencji europejskiej była wciąż
pogrążona w wojnie”.
Drugi strach: skierowani na śmierć
Łączy się to z oceną własnej szansy przetrwania. Wydaje się ona zawieszona.
Następuje obniżenie wartości życia. Sądzi się, że umrzeć, zginąć, zabić jest łatwo i
należy to do biegu rzeczy. Jest to mentalność różna od tej z czasów pokoju,
równowagi, normalności, gdy istnienie ludzkie się ceni. Trafiłem na ciekawe
świadectwo, które odtwarza, jak to odczuwaliśmy wtedy, powieść „Mourir en
homme” („Umrzeć jako człowiek”) Paula Mousseta, weterana I Wojny, wydaną w
1949 r. Stwierdza on, że od początku uważał się za przeznaczonego do śmierci na
2
 
froncie i wciąż nadal tak sądzi: jest napiętnowany kompleksem roku 1914.
„Począwszy od zawieszenia broni 11 listopada, głupota, absurdy, szaleństwa
gromadziły się do tego stopnia, że narosło w nas przekonanie, że celem naszych
czasów jest śmierć w mundurze. Widzieliśmy przyszłość jako kolosalne Verdun, z
którego już nikt nie ocaleje... Znałem takich – i sam mam takie poczucie – którzy
sądzą, że w tej epoce już od narodzenia w sposób nieunikniony byliśmy skierowani
na śmierć... Żołnierz tuż przed atakiem czuje, że zginie: pamiętam kolegów, którzy
w takiej chwili mówili: Nie wyjdę z tego żywy, i sprawdzało się to. Innych również
dotknął ten zabobonny lęk, ale woleli go przemilczeć: jedni przeżyli, drudzy nie, ale
doznajemy go wszyscy, bo wszystkich, wciąż, nadal, bez przerwy, czeka ten los”.
Rzecz napisana po Drugiej Wojnie! która owego urazu nie usunęła. Manifestuje się
on również w poezji, także w polskiej; przynosi literackie osobliwości, takie np. jak
„Moja najkrótsza nowela” Richarda Poirier, kombatanta brytyjskiego, którą
przytaczam w całości: „Szliśmy na druty kolczaste, gdy zaszczekał karabin
maszynowy. Brnąłem uparcie nadal, ale zauważyłem, że moja głowa leży na ziemi.
»Mój Boże, nie żyję«, powiedziała moja głowa. Wtedy moje ciało też się zapadło”
(„Antologia poezji angielskiej”, Iskry). Jest to niepokój, którego końca nie widać,
bez celu, bez znaczenia, bez możliwości, by się wywinąć, który staje się stałym
towarzyszem, stanowi nieuniknioną, niejako naturalną, część ówczesnej
egzystencji. Ja też tak to pamiętam.
Był to jednak stan ducha europejski, ja zaś spędziłem pierwsze 20 lat życia w
Polsce; czy tam nie wyglądało to inaczej? Tu trzeba zacząć od oświadczenia: wizja
II Rzplitej, jaka się obecnie ustaliła, jest tworem fantastycznym, uformowanym na
rzecz potrzeb polityczno-pedagogicznych. Ale po prawdzie, nie istnieje autentyczne
odczucie dwudziestolecia. Ciekawym przykładem była niedawna ankieta „Polityki”
na temat pisarzy naszego wieku. Autorzy typowi dla okresu przed rokiem 1939 albo
się w niej nie znaleźli, a jeśli, to na odległych miejscach: Sieroszewski, Strug,
Kaden-Bandrowski, Uniłowski, Nowakowski (Zygmunt), Piętak, Morcinek, Orkan,
Wierzyński, Kruczkowski, Gojawiczyńska... Nie istnieją oni w świadomości opinii,
zaś poczucie czasów łączy się przecież z pisarzami. Wiek XIX okazuje się bez
porównania bardziej żywotny w mentalności Polaków niż ów okres odzyskania
niepodległości. Dlaczego? Ponieważ pozostały po nim tylko mechanicznie
odbierane fakty: Piłsudski, wojna z bolszewikami, kampania 1939, ale nie emocje.
Namiętność życia narodowego zaczyna się dopiero po roku 1945. Może to brzmi
dziwacznie, ale taka jest prawda.
Przepraszam, że to co teraz napiszę, będzie odstawało od przyjętego stereotypu,
ale trudno, może narażę się, ale muszę być szczery. Zastanawiam się tutaj nad
stanem ducha, gdy zaczęło się stulecie, nie owo chronologiczne, lecz
wydarzeniowe: katastroficzne. Jak ten klimat wyglądał w Polsce? Otóż był on
podobny jak wszędzie: widmo śmierci wojennej unosiło się nad naszymi głowami,
3
 
ale z dodatkami własnymi: plus poczucie prowizoryczności, plus zdumiewający
klimat beztroski. Tak jest. Dokumenty ogłoszone ostatnio sugerują, że Piłsudski już
w roku 1935 doszedł do wniosku, że kraju nie da się ocalić.
Ciekawe świadectwo przynosi tu Jerzy Stempowski, jeden z najwybitniejszych
polskich eseistów, zmarły w 1969 r. na emigracji. Stempowski jest autorem
rozprawy „Pan Jowialski i jego spadkobiercy”, opublikowanej w 1931 r., w której
pod pretekstem analizy komedii Fredry daje satyryczną charakterystykę
piłsudczyków. Czytelnik nie uprzedzony może się tej intencji nie domyślić,
ponieważ w tekście nie ma w tym względzie aluzji. Niemniej Stempowski
kilkakrotnie oświadczył, że miał na myśli obóz rządzący, z którym początkowo
współpracował i do którego się następnie zniechęcił. Treścią eseju jest zgoła
fantastyczna beztroska, z jaką – zdaniem Stempowskiego – ludzie sanacji
traktowali państwo, na którego czele się znaleźli.
Bez szansy na istnienie
Opinia taka może wyglądać na bluźnierczą dzisiaj, kiedy to ustalono, że dominował
wtedy Bóg, Honor, Ojczyzna, Kościół oraz Kościuszko z Mickiewiczem. A jednak, z
drugiej strony, osoby zasiadające w ministerstwach musiały zdawać sobie sprawę z
ówczesnej sytuacji Polski. Widać tę świadomość w „Dysproporcjach” Eugeniusza
Kwiatkowskiego, z roku 1931, pozycji zapewne najpoważniejszej w publicystyce
politycznej międzywojennej.
Od lektury tej jeszcze dzisiaj robi się zimno ze strachu. Dowodzi ona, że Niemcy
nigdy nie przystaną na istnienie Polski, i przytacza trzy tuziny wypowiedzi – zaś
dzieje się to na długo przed zdobyciem władzy przez Hitlera! „Nie ma dla nas
niebezpieczeństwa cięższego niż powstanie Polski, gdyby miała trwać jako
państwo niepodległe, ale to nie pociągnie się długo”, mówi marszałek (i potem
prezydent) Hindenburg w kwietniu 1929 r. „Z istnieniem Polski nie pogodzimy się
nigdy; porozumienie z tym krajem jest niemożliwe”, pisze minister generał v. Seeckt
w 1921 r. „Ci, którzy zgadzają się na polską granicę zachodnią, są przestępcami
narodowymi”, grozi gen. v. Hammerstein. A oto opinie angielskie: „Niepodległość
Polski jest grubym błędem, stwarzającym zarzewie wojny w Europie”, powiada
poseł Izby Gmin F. C. Lienfield. Lord Rothermere żąda od premiera inicjatywy w
usunięciu śmiertelnego niebezpieczeństwa, stworzonego przez zachodnie granice
Polski. Kwiatkowski wylicza pisma, które zamieściły artykuły stwierdzające, że
sprawa granic Polski jest otwarta: „Daily Express”, „Manchester Guardian”,
„Observer”, „Daily Mail”, „Contemporary Review”, „Catholic Herald”.
Podobna sytuacja jest na Wschodzie: „Sowiety nie przystaną nigdy na oderwanie
4
 
dziesięciu milionów Ukraińców i Białorusinów od ich kraju”, pisze Kwiatkowski. W
tym względzie dwaj główni sąsiedzi Polski są zgodni. „Każdy odruch antypolski w
ZSRR wywołuje oddźwięk w Niemczech; w 1920 r. nawet w Moskwie nie
wyczekiwano z tak zapartym oddechem wiadomości o zwycięstwie Armii Czerwonej
nad Wisłą jak w Berlinie”. Poważny organ demokratyczny „Frankfurter Zeitung” z 14
VI 1925 pisze: „Tak czy inaczej Polska musi zostać śmiertelnie ranna. Z jej krwią
odpłyną jej siły, a wreszcie i jej niepodległość. A wtedy, za lat kilka, w porozumieniu
z Rosją, dobijemy umierającą”.
Wszystko to dzieje się długo przed wrześniem 39 r. Sytuacja polityczna, w oczach
Kwiatkowskiego, wygląda na istny horror. Ale nie lepiej jest wewnątrz kraju: „9
milionów chłopów, czyli blisko 30 procent ludności, jest przywiązanych do
gospodarstw karłowatych”, które nie tylko nie są zdolne dać nadwyżek, lecz „nie są
w stanie zaspokoić swoich potrzeb”; klęską kraju jest zwykłe, proste, najpospolitsze
– niedożywienie. Tak jest – pamiętam to i ja sam, ponieważ pochodzę z okolicy
jednej z najuboższych wówczas, z Lubelszczyzny, i wspominam bez odrobiny żalu
menu, które zdarzało się pod koniec każdego miesiąca. Ale co jest najdziwniejsze
w książce Kwiatkowskiego, to to, że nakreśliwszy na wielu stronach obraz jednej
nieprzerwanej katastrofy, wzywa on wszakże do nadziei, mimo że przyznaje, że nie
widzi przepisu na ratunek poza „roztropnością, wytrwałością, karnością”, a zresztą
„nie mamy innego wyboru”; wskazówka niezbyt pocieszająca, zważywszy, że
wymienione trzy cechy nigdy nie były specjalnością Polaków.
Radosna katastrofa
Nie jest to jedyny podobny dokument z owych czasów. Stempowski w „Esejach dla
Kasandry” wspomina rozmowę, jaką miał w 1932 r. ze znakomitym historykiem
Szymonem Askenazym. Usiedli na ławce, naprzeciwko miejsca, gdzie budowano
właśnie Muzeum Narodowe. „Że też ludzie mają ochotę wznosić tak kosztowne
budynki w mieście przeznaczonym na zagładę” – powiedział Askenazy. „Kiedy tu z
panem siedzę, widzę jak Niemcy z samolotów zrzucają bomby na miasto”.
Stempowski zaprotestował przeciwko temu ponuremu proroctwu, ale Askenazy
ciągnął dalej: „Jak pan może tego nie widzieć?” Będzie nawet gorzej, bo „Polska
nie może toczyć wojny inaczej jak na dwa fronty. Niemcy nie mogą przekroczyć
granicy, aby Rosjanie nie przekroczyli jej również. Trzeba się liczyć z najprostszym
mechanizmem takich wypadków. Czy Rosjanie mogą czekać, aż Niemcy dojdą do
ich granicy? Nie. Elementarna przezorność każe im zająć, co się da”. Stempowski
wspominając to proroctwo po upływie pół wieku zastanawia się, dlaczego Askenazy
nie głosił go publicznie, i dochodzi do wniosku, że nie chciał wywołać
przygnębienia, mimo że nie widział możliwości, by mogło być inaczej.
5
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin