Jak przegrałem wojnę.pdf

(77 KB) Pobierz
Jak przegrałem wojnę
Jak przegrałem wojnę
Polska literatura o Wrześniu 1939 r. jest wyjątkowo załgana
Wrzesień 1939 r. był wstrząsem dla mojego pokolenia, ale z każdym
następnym rokiem wspomnienie to rysuje się odmiennie. Otóż tak się składa,
że francuska instytucja Centre d’Histoire de Peronne opublikowała materiały,
które dodają do tej daty nowe spojrzenie.
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Katastrofa, która spadła na nas we wrześniu 1939 r., zapoczątkowała nie tylko
najbardziej krwawe prześladowanie, lecz też stanowiła upokorzenie, jakiego nie
zaznaliśmy od lat, jako że nawet w czasach niewoli udawało się bronić godności.
Tymczasem teraz, gdy Polska nareszcie uzyskała niepodległość, straciła ją w ciągu
dwóch tygodni. Cóż za kompromitacja wobec świata! Tym większa, że nasza armia,
mimo braków technicznych, zdaniem ekspertów mogła się opierać.
Otóż, prócz nieszczęść okupacji, przeżywaliśmy też wstyd... Ale tylko przez
dziesięć miesięcy, bo armia francuska, która uchodziła za najlepszą w Europie,
została następnie pokonana w ciągu pięciu tygodni. W tej sytuacji owe dwie klęski:
polska i francuska, uzyskały uzasadnienie: nowoczesna sprawność Wehrmachtu.
Jednak zdaniem historyków, np. Richarda Overy, którego „Krew na śniegu” wyszła
niedawno po polsku, Wehrmacht nie zasłużył sobie na tak wygórowaną opinię.
Hitler miał w 1939 r. aparaturę wojenną najlepszą w świecie i korzystał
z pierwszeństwa ataku (podobnie było z Japonią). Jednak Niemcy wygrywali tylko
z przeciwnikiem słabszym, nieprzygotowanym albo odmawiającym walki, gdy zaś
trafiali na równych sobie, ich sukcesy z miejsca się kończyły. Co jednak nie uwalnia
pokonanych – w tym wypadku Polaków i Francuzów – od zastanawiania się nad
popełnionymi błędami. Właśnie tutaj materiały zebrane przez Centre de Peronne
dają do myślenia zarówno Francuzom jak i nam; a to dlatego, że tyczą nie tyle
techniki militarnej, co klimatu, nastrojów, stanu ducha.
Francuzi chcieli się bić
Pod tym względem Francuzi sami siebie oskarżają gwałtownie. „Przeciwnik
odmawiający walki” to właśnie mają być oni. Tym bardziej że armia francuska, jak
się okazuje, nie miała mniej sprzętu niż Niemcy. Ale społeczeństwo, pamiętne ofiar
I wojny, jakoby nie chciało się bić. Co miał wyrażać głośny artykuł Doriota,
późniejszego kolaboranta: „Czy warto umierać za Gdańsk”, co weszło w przysłowie:
„Mourir pour Danzig”.
Czy Francuzom rzeczywiście groził rozkład moralny? Otóż nic podobnego. Zebrano
1
8852685.001.png
 
przeszło tysiąc świadectw, z których wynika, że żołnierze starali się do ostatniej
chwili wykonać obowiązek. Ankieterzy są zaskoczeni. Przeprowadzają porównanie
między nastrojami I wojny i II. Również przed 1914 r. sztab niemiecki był
przekonany, że Francuzi nie zechcą stawić im czoła: sprawa Dreyfusa, niesłusznie
oskarżonego o zdradę, podkopała zaufanie do armii, obyczaje były swobodne jak
nigdy dotąd, kultura uprawiała dekadentyzm; tymczasem ci jakoby schyłkowcy
powstrzymali najbardziej jak do owego czasu morderczy najazd na Verdun.
Obecnie okazuje się, że sprawa Gdańska podobnie nie miała dla walczących
znaczenia, jak wówczas zamordowanie arcyksięcia w Sarajewie. Pytani o motywy
żołnierze wyjaśniają: „Oni są napastnikami. Chcą zagarnąć wszystko. Gdy im się
raz ustąpi, będą żądali coraz więcej. Trzeba z tym skończyć raz na zawsze”.
Zaciężni z klas pracujących nie wyłamują się, jak niesłusznie przypuszczano. „Gdy
tamci wygrają, klęska spadnie również na nas”. Jednak nie mówi się o ojczyźnie,
czy o misji: powód jest osobisty, coś w rodzaju indywidualnego honoru.
Skąd więc „największa klęska w nowożytnych dziejach Francji”, jak ją określa
historyk Marc Bloch? Cała odpowiedzialność spada na dowództwo. Główny
podręcznik sztabowy opracowany przez generała Chauvineau z przedmową
marszałka Petain, który następnie został szefem kolaboracyjnego rządu w Vichy,
wytycza strategię: połączenie linii obrony z siłą ognia. Jest to rozwinięcie
doświadczeń I wojny, w której dominowały okopy bronione przez artylerię i karabiny
maszynowe. Należy zbudować opór w postaci fortyfikacji i zaopatrzyć je w możliwie
potężną palbę: więcej nie trzeba. Czołgi? Oto opinia oficjalna: „Okazały się
nieskuteczne do krótkiego ataku”. Z założenia tego wynika też polityka
zagraniczna: nie należy wchodzić w sojusze, które mogą wciągnąć w wojnę z racji
zobowiązań i narazić przygotowany system obronny. Francja nie powinna szukać
sprzymierzeńców, by nie naruszyć swojej twierdzy. „Jest to dokładnie czego mógł
sobie życzyć Hitler”, stwierdza komentator z Centre. Generałowie nie przyjęli do
wiadomości, że pojęcie przestrzeni zmieniło się w nowoczesnej wojnie.
Opracowano system odwodów, w bezpiecznej jakoby odległości za frontem, mający
zaopatrywać główną linię w benzynę, amunicję, dodatkowy transport; wobec
błyskawicznego posuwania się niemieckich kolumn pancernych te magazyny
znalazły się z miejsca w łapach Wehrmachtu. Armię francuską pokonała szybkość.
Czy na pewno tylko ona? „Sztab nigdy nie lubił Republiki, bał się komunizmu i żywił
sympatię dla Hitlera – pisze Bloch. – Nigdy w naszej historii nie istniał tak
dramatyczny rozdźwięk między narodem i jego generałami”.
Jak było u nas
Jak zaś naszą klęskę odczuwało się w Polsce? Gdy myślę o tym dzisiaj po przeszło
60 latach, mam wrażenie prowizoryczności, tymczasowości, przejściowości, które
usiłowaliśmy sztucznie zagłuszyć. Zapewne ówczesna Polska była „krajem
2
 
niemożliwym”. Niemieccy mężowie stanu na długo przed Hitlerem deklarowali, że
nie zgodzą się na istnienie Polski; prezydent Hindenburg już w 1919 r. oświadczył:
„Nie ma dla nas niebezpieczeństwa cięższego, niż powstanie Polski”. „Sowiety nie
przystaną nigdy na oderwanie dziesięciu milionów Ukraińców i Białorusinów od ich
kraju” – pisze Eugeniusz Kwiatkowski w 1931 r. Jerzy Stempowski w „Esejach dla
Kasandry” wspomina rozmowę, jaką miał w 1932 r. ze znakomitym historykiem
Szymonem Askenazym. Usiedli na ławce naprzeciwko miejsca, gdzie budowano
właśnie Muzeum Narodowe. „Że też ludzie mają ochotę wznosić tak kosztowne
budynki w mieście przeznaczonym na zagładę” – powiedział Askenazy. „Kiedy tu
z panem siedzę, widzę, jak Niemcy z samolotów rzucają bomby na miasto”.
Stempowski zaprotestował przeciwko temu ponuremu proroctwu, ale Askenazy
ciągnął dalej: „Jak pan może tego nie widzieć?”. Będzie nawet gorzej, bo „Polska
nie może toczyć wojny inaczej jak na dwa fronty. Niemcy nie mogą przekroczyć
granicy, aby Rosjanie nie przekroczyli jej również. Trzeba się liczyć z najprostszym
mechanizmem takich wypadków. Czy Rosjanie mogą czekać, aż Niemcy dojdą do
ich granicy? Nie. Elementarna przezorność każe im zająć co się da”.
Ale nie tylko Askenazy zdawał sobie sprawę z sytuacji; reakcją była świadoma,
bądź podświadoma, nonszalancja osób odpowiedzialnych. Jest ona tematem
rozprawy tegoż Jerzego Stempowskiego, „Pan Jowialski i jego spadkobiercy”,
opublikowanej w 1929 r. Przynosi ona, pod pretekstem analizy komedii Fredry,
satyryczną charakterystykę ówczesnych sfer rządzących, nie wymieniając ich
bezpośrednio. Treścią eseju jest fantastyczna beztroska, z jaką zdaniem
Stempowskiego traktowano państwo. Rzeczywiście, paradoksalnie wobec sytuacji,
Warszawa uchodziła za arcywesołą. Ambasador Laroche wspomina, że pomimo
nędzy na przedmieściach towarzystwo stołeczne promieniowało i atmosfera
przypominała mu „Drugie Cesarstwo” Napoleona III, kiedy to Paryż był ośrodkiem
zabawy dla Europy, po czym nastąpiła klęska 1870 r. i masakry Komuny.
„Pan Jowialski” Fredry, napisany w dwa lata po upadku powstania listopadowego,
nie nosi najdrobniejszej skazy owej ani żadnej innej klęski. Bohater tej komedii,
„najpogodniejszy w świecie staruszek”, obraca każdą, choćby najbardziej groźną
sytuację w przysłowie, dowcip albo zabawny wierszyk. Podobny upór
w optymizmie, wbrew wszelkiej rzeczywistości, znajduje się na granicy zboczenia
umysłowego i w medycynie jest takie: Stempowski opisuje je na podstawie
rozprawy dr. M. Mignarda, który analizuje grupę chorych na uwiąd starczy, idiotów
i paralityków; pozostawali oni w stanie głębokiego niczym niezmąconego
zadowolenia, nie mając po temu żadnej motywacji. „Nawet podczas autopsji trup
nosił jeszcze na twarzy ślady uśmiechu”. „Ten sam los czeka jowialszczyznę – jej
dni są już, być może, policzone” – pisze Stempowski, na 10 lat przed Wrześniem
1939 r., kim są zaś jej „spadkobiercy” wymienieni w tytule, rozumie się zgoła jasno.
3
 
Czy byłem niepotrzebny?
I tak dotarliśmy do finału, którym był Wrzesień. Tu pozwolę sobie przytoczyć
ciekawostkę. Trafiłem przypadkowo na zbiór nowel J. Kasaka, który – być może
szczęśliwie dla autora – przeszedł niezauważony. Zawiera on opowiadanie
o młodym żołnierzu chłopie, który odbywa kampanię wrześniową z obojętnością,
dezaprobatą i nawet ze zdziwieniem: nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego
zmuszony jest do walki, o co, po co, czego ma bronić narażając życie?
Rzeczywiście, zważywszy jego nędzny los, niewiele lepszy od zwierzęcego, trudno
się dziwić, że braknie mu uzasadnienia (E. Kwiatkowski pisze: „9 milionów chłopów,
czyli blisko 30 proc. ludności, jest przywiązanych do gospodarstw karłowatych,
które nie tylko nie są zdolne dać nadwyżek, lecz nie są w stanie zaspokoić swoich
potrzeb”; klęską kraju jest zwykłe, proste, najpospolitsze niedożywienie.
Nowela ta jest niezwykłym wyjątkiem na tle literatury o Wrześniu, załganej jak mało
co w naszym piśmiennictwie. Skoro już przy tym jesteśmy, chciałbym i ja
opowiedzieć o owej kampanii, ponieważ byłem jej świadkiem – piszę „świadkiem”,
a nie „uczestnikiem”, bo choć miałem karabin, nie wystrzeliłem z niego ani razu.
Niemniej przeszedłem w tym czasie na piechotę prawie pół Polski, aż do
miejscowości Fajsławice, gdzie rozwiązaliśmy się 18 września. Przez cały ten czas
byliśmy w bezustannym odwrocie i spotykaliśmy całe oddziały w podobnej sytuacji
co my: cofające się bez wystrzału. Niektórzy na zapytanie, skąd się tu wzięli,
używali charakterystycznego zwrotu, przyswojonego przez wszystkich, mimo że nie
mogło być żadnej zmowy: „Jesteśmy rozbici”. Wynikałoby z tego, że uczestniczyli
w jakiejś bitwie; tymczasem w dalszej rozmowie okazywało się, że po prostu
kazano im maszerować albo że odłączyli się od korpusu, albo że szli, bo nie
wiedzieli co dalej robić.
My zresztą zachowywaliśmy się podobnie; nasz dowódca, który nazywał się
Piasecki (imienia nie pamiętam), postępował ostrożnie. Dowiadywał się, gdzie
widziano Niemców i starał się tego kierunku uniknąć; nie wchodziliśmy na trakty,
szliśmy przeważnie drogami polnymi, nieraz po nocy, sypialiśmy za dnia po
stodołach i wreszcie rozeszliśmy się. Zastanawiałem się potem nad tym
doświadczeniem. Być może powinienem być wdzięczny Piaseckiemu: gdyby działo
się inaczej, może byłbym ranny, może dostałbym się do niewoli albo jeszcze
gorzej? Dlaczego jednak okazaliśmy się niepotrzebni? Mieliśmy nastawienie, że
będzie się walczyć, jeśli będzie trzeba, ale nie było trzeba. Żołnierz robi to, co mu
się każe: bije się, wycofuje się, poddaje się, gdy dostaje polecenie. Rozumieliśmy,
że nasz dowódca nie dostał rozkazu, że maszerujemy, by trafić na coś, na armię,
do której należymy, czy na oddział z szefem, który „będzie wiedział co robić...”,
było to niejasne.
Czy byliśmy tchórzliwi? Co prawda wiadomość o czołgach budziła niepokój, ale do
4
 
końca nikt z nas ich nie widział. Nie wiem, czy państwo wierzą, że ciała zbiorowe
mają swój klimat trudny do uchwycenia, i który nie zawsze da się sformułować: co
do mnie, sądzę, że to fakt. Otóż z pewnością we Wrześniu zdarzała się dzielność
i nawet heroizm, i być może cała armia, gdyby miała więcej zorganizowanej
konieczności, wykazałaby się lepiej; a jednak, a przecież, niemniej, nad jej
większością unosiła się niepewność, rodzaj półmroku moralnego, pochodzącego
z niepełnego przekonania. Dopiero tragedia okupacyjna wyzwoliła pełną
świadomość interesu narodowego Polaków. Francuscy historycy na pytanie: kto
winien jest klęski, osądzili, że sztab generalny. Co do mnie, wydaje mi się dzisiaj,
że za naszą katastrofę odpowiedzialni byliśmy wszyscy.
5
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin