Jak uniknąć urwania rękawa.pdf

(70 KB) Pobierz
Jak uniknąć urwania rękawa
Jak uniknąć urwania rękawa
Do czytania pod prysznicem
W związku z odbywającym się z pompą w maju festiwalem filmowym w
Cannes uświadomiłem sobie, że już od dawna „Polityka” nie poświęca mu
wiele miejsca, zaś Czytelnicy nie zgłaszają pretensji. Jest to sygnał: rola
podobnych imprez się zmieniła.
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Ostatnio tylko nasz Zdzisław Pietrasik wybiera się do Berlina, może dlatego, że to
niedaleko. Dzieje się tak nie bez powodu: festiwale uległy dewaluacji. Stały się
prowincjonalnymi profesjonalnymi spotkaniami, potrzebnymi głównie tym, którzy je
organizują i którzy na nie jeszcze przybywają, przy spadku szerokiego
zainteresowania. Z jednym wyjątkiem: festiwal w Cannes ciągle traktowany jest
jako światowa sensacja. Wygląda na to, że życie festiwalowe skurczyło się do
ciasno klubowego i przytłoczył je jeden zastępczy, rozdęty, kolosalny moloch:
Cannes. Który również się przekształcił: coraz mniejsze znaczenie ma na nim
promocja sztuki filmowej, natomiast stał się on największym corocznym
handlowiskiem przemysłu filmowego. Święto nie kina, lecz gotówki.
W tym roku niektórzy bywalcy udający się do Cannes tylko na tydzień czy krócej
musieli zrezygnować, ponieważ hotele żądały pełnego pobytu przez cały czas
trwania, w dodatku za cenę podwyższoną na czas imprezy, zaś wynajęcie stoiska
targowego kosztuje już tyle, że mniejsze firmy, nawet amerykańskie, rezygnują.
Dlaczego tak się stało, że ferment festiwalowy zanikł, przytłoczony przez jedyne
Cannes, w dodatku bardziej bankowe niż filmowe?
Otóż festiwale runęły wraz z murem berlińskim. Może to wyglądać zaskakująco, ale
taka jest prawda. Mianowicie, festiwale były miejscem kontaktowym dla kultury
dwóch wówczas rozdzielonych światów. Dla nas stanowiły one okazję informacyjną
o Zachodzie. Zaś dla tamtejszych przynosiły sygnały z drugiego obozu, co nas,
bywało, zaskakiwało, bo nie wydawało się nam to aż tak ważne, lecz było
przeciwnie: owa inna, nasza strona świata była dla nich ciekawa, zastanawiająca,
egzotyczna i na festiwale zjeżdżali zainteresowani nią: to dzięki nim filmy
radzieckie, czeskie, węgierskie, polskie uzyskiwały czołowe nagrody i wchodziły na
rynki światowe. Ostatnio nie słychać o podobnych naszych sukcesach ani nawet
o obecności naszej produkcji; zniknęli też jej ówcześni amatorzy z Zachodu, zaś
i dla nas te wyprawy przestały być pasjonujące, jako że zdarza się – tak jest! – że
film zapowiadany do uczestnictwa w San Sebastian, Mannheimie czy Wenecji był
już właśnie w naszym repertuarze i nawet miał niewielu widzów.
Ja sam, pracujący na ówczesne potrzeby „Polityki”, mam malownicze wspomnienia
1
8852688.001.png 8852688.002.png 8852688.003.png 8852688.004.png
z tamtych czasów. Odbywało się to w warunkach paradoksalnych. Otrzymywaliśmy
jedną tak zwaną „dietę”, co wynosiło parę dolarów, zaś organizatorzy festiwalu
zapewniali pokój na czas pobytu. W rezultacie znajdowaliśmy się w przedziwnym
rozdarciu. Mieszkało się w luksusowym hotelu z opłaconym śniadaniem (z reguły
nie bywało więcej), które przynosił do łóżka kelner we fraku, ale jednocześnie
taszczyliśmy ze sobą kilogramy suchej kiełbasy i unikaliśmy zachodzenia do
toalety, gdzie można było od jednego, że tak powiem, zamachu (nie wiem czy
słowo to pasuje do owej czynności) stracić wszystko, co miało się w walucie; raczej
więc biegło się na dworzec, bo tam na pewno było za darmo.
Mieliśmy opracowane sposoby zachowania się oszczędnościowego, np. koszulę
prało się samemu nad zlewem i wieszało do wyschnięcia w szafie, podłożywszy
warstwę gazet przeciwko kapaniu, tak żeby obsługa nie zauważyła. Profesor J. P.
miał walizeczkę z kompletem wtyczek w celu gotowania herbaty, każda
dostosowana do kontaktu miejscowego, i chętnie pokazywał, nie bez niejakiej dumy
ze swojej zapobiegliwości: ta z podwójnym drutem do San Sebastian, ta
z metalowym klinem na Szwajcarię itd.
Co więcej, dziennikarze, zarówno swoi jak przyjezdni, byli traktowani
z nonszalancją i stanowili grupę najbardziej proletariacką w hierarchii gości
festiwalowych, co tym bardziej powiększało rozziew między naszą sytuacją
a wystawnością imprez. Szczególnie dawało się to odczuć w Cannes, gdzie
przybywa blisko trzy tysiące dziennikarzy (co prawda znaczna część z nich to ekipy
obsługi TV). Jest to drugi z kolei największy zjazd prasowy na świecie: więcej
sprawozdawców bywa już tylko na olimpiadzie. W rezultacie jest się tam
w bezustannym tłoku, bieganinie i nerwowości: bywa, że trzeba przybyć pół
godziny wcześniej, by się dostać i można utracić rękaw – urwany – a nawet ową
jedną dietę, jak zdarzyło się redaktorowi Wieluńskiemu z ówczesnego „Ekranu”
oraz reżyserowi Kieślowskiemu, mimo że jego akurat wożono samochodem, co go
jednak nie uchroniło – jako że na festiwal zjeżdżają ekipy kieszonkowców
z Marsylii, i zapewne goście wkrótce nie mieliby ani franka, gdyby nie to, że owe
gangi rywalizują i donoszą wzajemnie na siebie, co policja podaje
w oświadczeniach celem uspokojenia przyjezdnych.
Ta dziennikarska wegetacja jest w kontraście z oficjalnym blichtrem: gwiazdy
zajeżdżają białymi Mercedesami, poprzedzone plutonem policji motocyklowej.
Agenci Giny Lollobrygidy rozrzucili w zbiegowisku pięć tuzinów jej bucików, jakoby
zgubionych w tłoku. Nieżyjący już prof. kinematografii Aleksander Jackiewicz
wszedł w posiadanie jednej sztuki na lewą nogę. Sławy amerykańskie przyjeżdżają
z obstawą wyspecjalizowaną w tłuczeniu szyb, jakoby przypadkiem, mają w tym
celu wkładki z blachy ukryte w rękawie, tak by prasa mogła pisać o entuzjazmie
2
 
motłochu, który spowodował zniszczenia. Co prawda, wszyscy o tym wiedzą, ale to
nie przeszkadza w uprawianiu owych manipulacji: jest to istny jarmark próżności,
traktowany jako jarmark próżności.
Na co to wszystko? – zastanawialiśmy się, przybyli z naszej prowincjonalności.
Wyjaśnił nam to reżyser, rodak Roman Polański, który zaprosił nas do siebie na
Avenue Montaigne w Paryżu, przez który wracaliśmy do Warszawy. Na parterze
goryl w admiralskim mundurze, siedzący za instalacją telewizorów połączonych
z piętrami pod stałą obserwacją, sprawdzał każdego wchodzącego. „Nie jest
potrzebny, ale idzie o wrażenie”, wyjaśnił Polański. Główna sala w jego
apartamencie wyglądała jak hala sprzedaży samochodów. Pośrodku znajdowała się
rzeźba z kombinacji rur szklanych, napełnionych bulgoczącymi kolorowymi płynami.
W czterech rogach pod sufitem zwisały głośniki już nie stereofonii, lecz kwadrofonii.
„Co puścić? Rocka czy Mozarta?” – zapytał Polański. W sypialni stało okrągłe
łóżko, mogące pomieścić dwa tuziny osób oddających się orgii, sufit pokryty był
lustrem, poduszki z plastyku były napełnione wodą, którą można podgrzać
włączywszy kontakt, wyjaśnił właściciel.
Telefony stały dosłownie wszędzie, każdy w innym kolorze, również w ubikacji,
gdzie było ich aż dwa, jeden przy sedesie, drugi przy umywalce, ten właśnie
zadzwonił, gdy zwiedzaliśmy ów lokalik, i Polański odbył rozmowę
w broadwayowskiej angielszczyźnie. Jeden z kolegów, szczególnie złośliwy,
utrzymywał potem, że Polański umyślnie zaaranżował tę rozmowę na naszą wizytę.
„Jak tu można żyć?” zareagowaliśmy chórem; nie ma sposobu, by się czuć swojsko
w podobnej dekoracji. Polański rozłożył ręce: „Gdybym nie miał tej scenerii, nie
liczyłbym się w branży”, miał przy tym minę, jakby chciał powiedzieć, że po
prawdzie chodzi co wieczór po kryjomu na strych spać na sienniku ze słomą.
Wizyta, która tłumaczy mentalność festiwalową. A przecież, na koniec, dla nas
najważniejszy był sam film, tymczasem wyglądało, że nie kino było główną troską
w Cannes. Celem festiwalu staje się sam festiwal i ostatnio, gdy różnice między
blokami zniknęły, gdy świat zmierza do upodobnienia się do wspólnego wzoru,
festiwal staje się albo luksusowym cyrkiem jak Cannes, albo maniackim spotkaniem
amatorów o ciasnych zainteresowaniach, jak dzieje się z innymi tego typu
imprezami.
A przecież, parędziesiąt lat temu, gdy festiwale powstały, ich zadaniem
rzeczywiście była dbałość o sztukę filmową. W swoich początkowych latach kino
było zalane tandetą fabrykowaną taśmowo – dosłownie, bo na taśmie! – i stanowiło
najbardziej wzgardzoną branżę kultury. Jeszcze w latach 30., jak sam pamiętam,
nawet powieść kryminalna, uważana za najniższy gatunek beletrystyki, była jednak
3
 
poważniej traktowana niż kino i mój wuj, który mnie wychowywał, zachęcał mnie,
bym raczej czytał Conan Doyle’a, jeżeli muszę tarzać się w czymś „rozrywkowym”,
lepiej już to, niż ogłupiać się w kinie.
W tych warunkach zadaniem festiwali było wskazać pozycje reprezentujące
wartość. Tę rolę festiwale spełniały jeszcze w latach 50., ale w tym czasie
rozwinęła się informacja o działalności filmowej, wyłoniła się prasa profesjonalna,
powstała krytyka: festiwale nie były już niezbędne, by zwrócić uwagę publiczności
na osiągnięcia kina, dane te znajdowało się bez trudu z dnia na dzień.
Toteż w tym czasie rola festiwali zmieniła się: służyły teraz do lansowania cykli
tematycznych, ale przede wszystkim ich motorem stał się kontakt dwóch światów,
zachodniego i komunistycznego: pamiętam wymianę korespondencji przed każdym
kolejnym spotkaniem, w której koledzy z Europy wypytywali nas o filmy z tutejszego
bloku, podczas gdy my zbieraliśmy podobne informacje z tamtej strony, po czym na
spotkaniu w San Sebastian, Wenecji, San Remo, Pesaro, Clermont-Ferrand,
Moskwie, Karlovych Varach następowała naoczna weryfikacja i dalsza wymiana.
Dzisiaj to już nie jest potrzebne, zaś zjazdy poświęcone filmom fińskim,
etnograficznym, ekologicznym, graficznym i komputerowym mogą zająć tylko
Finów, etnografów, ekologów, grafików i komputerowców, my zaś dowiemy się
o nich na drugi dzień z TV. Chyba że ktoś się uprze, będzie zbierał gotówkę przez
cały rok i wybierze się do Cannes, ale wtedy wskazane jest postarać się
o marynarkę skórzaną, by uniknąć urwania rękawa .
4
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin