Europa się odzywa.pdf

(75 KB) Pobierz
Europa się odzywa
Europa się odzywa
Nowe filmy von Triera, Kusturicy, Angelopoulosa
Trzy filmy powstałe w Europie weszły na nasze ekrany: „Idioci” pochodzą z
Danii, „Wieczność i jeden dzień” z Grecji, autorem trzeciego – „Czarny kot,
biały kot”, jest Jugosłowianin, który posłużył się ekipą ze swojego kraju, ale
przy pomocy produkcji francuskiej.
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Nie reprezentują więc one głównych państw europejskich, niemniej przynoszą
obserwację, tyczącą aktualnej mentalności tej części świata. Mają bowiem cechy
wspólne: łączy je asceza środków, zainteresowanie dla środowisk wyłączonych
oraz protest posuwający się do anarchii wobec powszechnie obowiązujących
poglądów. Co zapewne wzięło się ze sprzeciwu wobec presji kina amerykańskiego,
operującego imponującą techniką, zwracającego się do szerokiej publiczności i
wyrażającego rygory konformistyczne – ale nie tylko.
Najdalej w tym względzie posuwa się Duńczyk Lars von Trier, autor „Przełamując
fale”, sukcesu światowego w sezonie ‘97, oryginalnego poematu filmowego o
miłości poświęcającej się do granic mistycyzmu. Jednak jego nowy film nie usiłuje
zdyskontować tego powodzenia, lecz przeciwnie, ogranicza się do środków
zacieśnionych wręcz demonstracyjnie i sięga do tematu specjalnego, niemalże
chorobliwego. Mianowicie, von Trier, w porozumieniu z filmowcami duńskimi o
podobnych poglądach, ogłosił manifest ich grupy zwanej Dogma (czyli: twarda
zasada...), której celem ma być posunięta najdalej jak to możliwe rezygnacja ze
sztucznej inscenizacji. Jedynym środkiem jest kamera trzymana w ręku, bez
posługiwania się statywem, a to dlatego, że taki jest ogląd świata każdego z nas z
naszej osobistej perspektywy; bez reflektorów, bez dekoracji, bez komponowania
obrazu: to co widać przed oczyma, nie dbając, by było jasno i wyraźnie:
codzienność nie ubrana, nie uszminkowana, nie dostosowana, byle jaka.
Tak właśnie wykonany jest film „Idioci”, w którym bywają chwile, że widz ma kłopoty
z dostrzeżeniem, co dzieje się na obrazie ledwie widocznym czy rozmazanym. Ale
jeszcze większym zaskoczeniem jest środowisko tu pokazane. Jest to grupa osób,
które postanowiły udawać chorobę umysłową, celem radykalnego wyłączenia się ze
społeczeństwa, oraz uzyskania wewnętrznej wolności. Ich organizator, który
zaprosił ich do domu swojego wuja, którym opiekuje się podczas chwilowej
nieobecności właściciela, tak oto formułuje ich zamiar: społeczeństwo doszło do
dobrobytu, równowagi, rozwiązało swoje problemy, a jednak nie jest szczęśliwe. Co
jednak można osiągnąć poprzez ucieczkę w idiotyzm. Dawniej nienormalni byli
tępieni: w średniowieczu, i także potem pozbywano się ich, ale obecnie, w
nowoczesnej cywilizacji toleruje się ich i nawet dba się o nich, należy więc
1
8852669.001.png 8852669.002.png 8852669.003.png
 
skorzystać z tej szansy, budząc w sobie „małego idiotę”, którego wewnątrz ma
każdy.
Oszustwo jako narkotyk
Grupa działa więc korzystając z wyrozumiałości, jaką żywi otoczenie dla
niepełnosprawnych umysłowo. Z okazji świąt nasi sztuczni idioci uprawiają handel
domokrążny świeczkami, bełkocząc, wykonując nieopanowane gesty, narzucając
się nachalnie, co jakoby robią nie zdając sobie sprawy ze swojej
nieodpowiedzialności, i rzeczywiście przyjmowani są z wymuszoną, lecz wiele
znoszącą życzliwością. Wmawiają w sąsiada, że kilku z nich potknęło się o występ
bruku przed jego domem i jakoby wpadli w kalectwo, co powinien im wynagrodzić,
„zresztą ubezpieczenie mu zwróci”; mimo oczywistej niedorzeczności tej pretensji,
traktuje on ich jak najgrzeczniej, czego by zapewne nie zrobił, gdyby miał ich za
normalnych. Przedstawiciel gminy proponuje im, dyplomatycznie i ostrożnie,
poważną sumę za przeniesienie ich jakoby „prywatnego zakładu” w dalszą okolicę,
co przyjmują wyzywającymi szyderstwami: urzędnik wycofuje się, przepraszając jak
najdelikatniej.
Stowarzyszeni działają więc za pomocą oszustwa wobec reszty świata, co przynosi
im radość i poczucie związku, wyrażającego się, między innymi, w zespołowej
swobodzie seksualnej, czemu zawdzięczamy scenę nagiej orgietki, jakiej dawno nie
było w kinie, mimo że pokazuje ono ostatnio już tak wiele. Jednak rezultatem staje
się też ich rosnące uzależnienie od ich fikcyjnej sytuacji, niby od psychologicznego
narkotyku; zapewne nie potrafią się już od niego wyzwolić: w poszukiwaniu
wolności popadają w kolejną pułapkę. Co ilustruje parę prób, rozmyślnie
zamierzonych jako „eksperymenty”, powrotu do ich poprzedniego statusu
obywatelskiego i wykonywanego zawodu: wszystkie się nie udają. Najbardziej
znaczącym jest wypadek Karen, osoby obcej, lecz przyłączonej do grupy najpierw
cokolwiek przymusowo – jeden z rzekomych „pacjentów” w barze chwyta ją za rękę
i nie chce jej wypuścić, więc by nie drażnić chorego, udaje się ona z nim, po czym
odkrywszy mistyfikację, jednak przystaje na nią i, niespodziewanie dla niej samej,
znajduje tu potrzebne jej oparcie: ale gdy po paru tygodniach wraca do swojej
rodziny, okazuje się, że woli od niej odejść.
Jest tu w tym względzie charakterystyczna scena: ojciec jednej z „idiotek” zgłasza
się i zmusza ją do powrotu pod pretekstem, być może prawdziwym, że jest ona
chora i wymaga leczenia; nie pomaga jej rozpaczliwy opór ani protest kochającego
ją kolegi „idioty”, który rzuca się na maskę samochodu tatusia, by uniemożliwić
odjazd, ale na próżno. Widz może się w tym momencie zastanowić, czy „idioci” nie
wytworzyli klimatu sekty, czyli uciekając od ładu zbiorowego nie popadli w
2
 
stworzone przez siebie samych uwięzienie? Gdy Karen pyta Stoffera, ich
przywódcę, jak wytłumaczyć ich sytuację, ten odpowiada – mimo poprzednio
głoszonego przez niego programu – że „nie ma wytłumaczenia”.
Rezultat jest więc niepewny: czegoś tu zabrakło. Von Trier oświadczył, że
artystycznie uważa się za spadkobiercę Nowej Fali francuskiej z lat 60., zaś ideowo
zainspirował go markiz de Sade. Po prawdzie, posunął się dalej niż Nowa Fala, ale
nie tak daleko jak Sade. Rzeczywiście, zamiarem nowofalowców było, podobnie jak
von Triera i jego Dogmy, zerwanie ze sztuczną aranżacją i bezpośrednia,
dokumentalna obserwacja; jednak program ten wiązał się z krytyką społeczeństwa,
nie z dezercją od niego: nowofalowcy życzyli sobie poprawy, sprzeciwiali się
zakłamaniu obyczajowemu, żądali spontanicznej szczerości; tymczasem „Idioci”
postanowili uciec od świata i ukryć się przed nim w mistyfikacji. Wygląda na to, że
awangarda europejska od owego czasu bardziej zagłębiła się w anarchii.
Z drugiej jednak strony, okazuje się ona ustępliwa w stosunku do Sade’a: daje on
manifest krańcowej wolności, posługując się obłędną wyobraźnią erotyczną,
posuniętą do ostateczności. Jego wyuzdanie przekracza granice wyobrażalności.
Na przykład, bierzemy urodziwego młodzieńca, obcinamy mu genitalia, w miejscu
gdzie były, wypalamy rozżarzonym żelazem otwartą ranę, uprawiamy nim w niej
pożycie, i dusimy go w momencie spełnienia. Jest to tak dziwaczne, że przestało
być pornografią, ale jest też aktem wolności, którego dalej posunąć nie można,
dalej jest już tylko ściana, jeżeli w ogóle coś tam jest.
Ta fantastyka nurzająca się w czarnym humorze ma za cel wyzwolenie, które
dokonuje się mentalnie: Sade doprowadził nas na skraj przepaści, wepchnął nas w
nią, odbył za nas najgorsze, co tylko można wymyślić, i teraz uspokojeni możemy
zostać przyzwoitymi obywatelami. Von Trier powiedział, że wciąż czyta Sade’a i
rzeczywiście jego kino dąży do podobnego wyzwolenia, lecz zatrzymuje się: nie
idzie oczywiście o to, by miał pokazywać okropności seksualne, lecz by dał ową
wizjonerską oswobadzającą poezję, czego jednak przy całej jego śmiałości mu
zabrakło.
Ucieczka do obozu Cyganów
Niemniej film von Triera jest ważną pozycją, która niby termometr przynosi
wskazówkę o pewnym klimacie europejskim. Który daje się też odczuć w dwóch
kolejnych filmach z pobrzeży Europy, które właśnie do nas dotarły, mimo że pod
względem stylu są biegunowo różne. „Czarny kot, biały kot” Emira Kusturicy jest
wręcz antagonistycznym przeciwieństwem von Triera: jest to nieustający popis
widowiskowego delirium z numerami cyrkowymi, które mogą doprowadzić do
irytacji widza rozglądającego się za jakim takim prawdopodobieństwem. Nikt tu nie
potrafi chodzić: albo skacze po stołach, albo rzuca się do wody i wypływa w
3
 
miejscu najmniej spodziewanym, zaś w najbardziej realistycznym wypadku
wkracza, dajmy na to, do salonu na rękach. Pień drzewa biega po lesie nie bacząc,
że wloką się za nim korzenie, bo wewnątrz siedzi ukrywająca się panna młoda w
welonie z niedoszłego ślubu; gdy jedziemy powozem, koza rzuca się nam w
objęcia; świnia pożera samochód (dosłownie!), część po części, co powtarza się
jak refren; gdy film dobiega końca, wóz jest już cały prawie zjedzony prócz motoru.
Do czego to służy? Gorączkowa wyobraźnia Kusturicy stara się w ten sposób
usilny, ale mechaniczny, o poezję, i nawet zjawia się ona, od czasu do czasu,
niemniej Emir zasłużył na epitet najbardziej męczącego współczesnego reżysera z
ambicjami.
Ale tym razem, cały ten dziki barok służy tematowi, który przybliża go do von
Triera: obraz grupy wyłączonej, który mimo całego owego obłędnego rozmachu,
czy może nawet z jego pomocą, pomaga uchylić się od rzeczywistości. Zresztą
dzieje się to przy zachowaniu jej pozoru, i to osadzonego, konkretnego, bo
folklorystycznego: środowisko cygańskie. Niemniej film jest gestem wycofania się.
Poprzednia rzecz Kusturicy, „Underground”, była, stale w jego rozkrzyczanym stylu,
jednak satyrą nie bez goryczy na dramatyczne koleje jego ojczyzny. Tutaj ani przez
chwilę nie czuje się ani historii, ani określonego miejsca, ani jakiejkolwiek intencji
politycznej czy innej.
Podobnie jak w „Idiotach”, jest to ucieczka, ale do otoczenia znanego, bliskiego i
kochanego przez reżysera; inna rzecz, że ułatwiona przez fakt, że Cyganie
serbscy, jak wszelacy Cyganie, są plemieniem wędrownym, i znajdują się po trosze
wszędzie i nigdzie. I tak, niespodziewanie u Kusturicy, film staje się romantyczną
balladą o gronie postaci, które mają swoje zasady, swoją moralność, swoją
obyczajowość, odróżniającą je od wszystkich i innych, i nawet w sprzeczności z
pojęciami przyjętymi jako szanowane w społecznościach bardziej oficjalnych. Żyje
się tu z manipulacji handlowych podejrzanych; gdy ktoś nas oszukuje czy okrada, i
to nawet z naszego towarzystwa, to się go rąbie i policja nie ma nic do tego; a przy
tym obowiązują rygory familijne.
Właśnie perypetia rodzinna jest tu głównym tematem: Zare, młodzieniec o
skłonnościach marzycielskich, kocha pewną dynamiczną dziewczynę, ale
zmuszony jest poślubić karlicę, siostrę mafiosa, który trzęsie całą okolicą i od
którego ojciec Zare jest zależny. Tu jednak odzywają się dziadkowie zarówno
mafiosa jak tatusia Zare, obydwaj o decydującym autorytecie i gotówce, którzy
jakoby obydwaj padli nagle na atak serca, lecz obydwaj odżywają na dźwięk muzyki
weselnej, i zaprowadzają uczuciowy porządek (dla karlicy też znaleziono amatora,
wąsatego oprycha). Oglądałem ten film następnego dnia po „Idiotach”, i nie
mogłem pozbyć się wrażenia, że ta bajka bałkańska, mimo jaskrawej odmienności
4
 
od „Idiotów”, wzięła się z podobnego impulsu: potrzeby ucieczki od współczesności
w anarchię, tam nihilistyczną, tutaj etniczną, zaś obydwie do klanu zamkniętego.
Przed siebie donikąd
Do czego dołącza się pozycja trzecia, znowu kompletnie różna od poprzednich, a
jednak podobna ze względu na stan ducha: istny poemat wyobcowania, tym razem
postaci indywidualnej, ale podobnie jak w dwóch naszych filmach następuje tu
wyrzeczenie się społeczności oficjalnej, i coś w rodzaju stworzenia obronnej grupy
zastępczej własnej: składa się ona z pisarza emeryta, chłopca spotkanego przez
niego przypadkiem, i z trzeciej postaci – wizyjnej, poety z minionego stulecia,
wspominanego jako dusza pokrewna i pokazującego się raz po raz z zaświatów
jako równorzędny partner w akcji.
Jest to film „Wieczność i jeden dzień” Theo Angelopoulosa, zdobywcy Złotej Palmy
na festiwalu w Cannes w ubiegłym roku. Film był omówiony w numerze 12 „Polityki”
i przypominam go tutaj z tego względu, że stanowi uzupełniającą ilustrację jako
psychologiczne pogłębienie owego charakterystycznego zjawiska: dezercję od
społeczeństwa w odseparowaną grupę, w oddzielony folklor i wreszcie, jak tutaj, w
wędrówkę, która stanowi kolejny unik, i która odbywa się niemal symbolicznie, w
wykonaniu trzech osób bliskich sobie, lecz wyodrębnionych z otoczenia:
współczesny intelektualista; wykorzenione dziecko; widmo z przeszłości poety
emigranta z własnego kraju, chroniącego się w wyłączoną z życia sferę literatury.
Film Angelopoulosa dodaje do von Triera i Kusturicy ton jeszcze inny, osobisty:
melancholijnej samotności owej alegorycznej trójki pośród społeczeństwa, które
uważa się za sukces, lecz jest pozbawione wizji, złożone z każdego sobie dla
siebie, funkcjonujących niby kółka w mechanizmie, z którego postaci naszych
filmów usiłują się wyłamać z pomocą idiotyzmu, baśni ludowej, oraz poezji, z
rezultatem we wszystkich trzech wypadkach jednakowym: w stanie duchowego
zawieszenia.
5
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin