Daj się zabić.pdf

(75 KB) Pobierz
Daj się zabić
Daj się zabić
Do czytania pod prysznicem
Okazuje się, że wojny trwają, sojusze się zawiera i Polak wciąż będzie
obowiązany do służby wojskowej. Jednak jej znaczenie zmieniło się i
zastanawiam się, jakie może ono być obecnie, mimo że nie nadaję się już
nawet do taborów. Co jednak z kolei pozwala mi na dystans.
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Za moich młodych lat polska tradycja wojskowa polegała na walce z największymi
potęgami świata. Postawa taka wymaga zaślepienia świadomie sobie narzuconego
oraz skalkulowanej desperacji. Po drugiej wojnie, która była zapewne największą
katastrofą w dziejach narodowych, nastąpiła reakcja: poddano krytyce ową
heroiczną mentalność. Polak wyzywający do walki mocarstwa okazywał się
szaleńczym samobójcą: filmy takie jak „Kanał”, „Eroica”, „Lotna”, „Zezowate
szczęście” wyszydzały, w tonie zresztą bolesnym, półmrok umysłowy, w jakim
znalazł się ów straceniec; zostały one przyjęte w świecie jako manifestacja
pacyfizmu.
Przeciwko czemu zaprotestował głośny w swoim czasie płk Zbigniew Załuski,
rozpętując jedną z najbardziej gwałtownych dyskusji w czterdziestoleciu. Jego
zdaniem owe poświęcenia jednak się opłaciły: szarża pod Somosierrą, w której
zresztą Polacy walczyli przeciwko wolnym Hiszpanom po stronie najeźdźcy
Napoleona, mimo że krwawa, miała jednak wpływ na opinię światową. Presja
podobnych akcji, z pozoru nieudanych, przyczyniała się do obrony sprawy polskiej.
K.T. Toeplitz wykpił Załuskiego jako propagatora szaleństwa, ciasnego szowinistę
i zwolennika masakry. Polemika ciągnęła się przez dwa sezony i rozpełzła się bez
jasnego rezultatu, ale zaczęto robić filmy o polskich tryumfach w rodzaju „Kierunek
– Berlin”.
Od tego czasu nie było słychać o Polaku wojskowym, chyba że sprzedawał
mocarstwom dokumenty sztabowe. Co by świadczyło, że w branży tej zapanował
praktyczny racjonalizm, piszę to dalibóg bez przekąsu, daję słowo, że uważam to
za rzeczowe spostrzeżenie. Nasi wojskowi nie mając nic z piłsudczyków, Hubali
i Grotów-Roweckich rysują się raczej jako profesjonalni technicy, bardziej podobni
do inżynierów niż do powstańców.
Ale w związku z tym zmienia się również postawa obywatela wobec służby. Być
może po raz pierwszy od dawna Polak nie jest zmuszony do bezwzględnego
automatycznego poddania się i może rozważyć osobiście swój stosunek do
wojskowości. Obecnie możemy zastanawiać się nad sprawą z naszego prywatnego
punktu widzenia. Co ośmielam się tutaj przedstawić, w moim imieniu, licząc na
1
8852632.001.png 8852632.002.png 8852632.003.png 8852632.004.png
wyrozumiałość czytelników.
Mianowicie, stosunek do wojska obejmuje szeroką skalę, tak szeroką, jak szerokie
są charaktery. Spostrzeżenie takie nasunęło mi się w związku z niezwykłym
tekstem, na jaki trafiłem we francuskim miesięczniku „Les Temps Modernes”. Są to
wspomnienia przeszło 80-letniego, anonimowego, zawodowego awanturnika
militarnego: jego mentalność uderzyła mnie jako krańcowo różna od mojej.
Szczęśliwy Adolf
Zaciągnął się on w czasie wojny domowej w Hiszpanii do armii republikańskiej
walczącej z Franco, ale dostał się do niewoli. Zgłosił się tam ochotniczo do
czyszczenia szamba i cuchnął, co mu dawało korzystną sytuację. Strażnicy uciekali
od smrodu, kucharz nalewał mu do pełna, byle tylko prędko sobie poszedł;
w baraku kładli go pod oknem, mimo że miejsca brakowało, żeby mniej śmierdział
na cały lokal. Wspomina, że w celi skazanych na śmierć przebywała stara służąca,
ponieważ zjadła kota perskiego arystokraty, który uciekł przed republikanami, lecz
następnie wrócił. Wypuszczony, w roku 1942 zaciągnął się do francuskiego legionu
SS zorganizowanego przez hitlerowców; w tym celu musiał udowodnić, że jego
przodkowie byli aryjczykami do czwartego pokolenia. Dowódcy byli Litwinami, źle
porozumiewali się z Francuzami i uciekli po pierwszym starciu: nasz znajomy
dostał się do niewoli, ale Rosjanie go wypuścili. W drodze powrotnej został
zatrzymany przez Polaków, którzy też go wypuścili, na podstawie rekomendacji
Rosjan. „Polacy mają kult (adoration) Francuzów”, pisze. Po wojnie zaangażował
się w dwóch krajach arabskich, ale nie wymienia w jakich, ponieważ dostaje od
nich emeryturę.
W życiorysie tym uderza obojętność ideologiczna, skoro ów kondotier mógł służyć
zarówno lewicy republikańskiej, jak hitlerowcom. Zresztą w ogóle nie zauważa on
motywów politycznych: interesuje go tylko osoba, która zjadła kota. Wie, że
w niewoli praktycznie jest śmierdzieć. Jest fachowcem, który umie w odpowiedniej
chwili poddać się – amator zapewne byłby nadal beznadziejnie narażał się i walczył
– i potrafi postarać się o uwolnienie. Niemniej spędził życie z bronią w ręku. Jest to
profesjonalista, zadowolony z siebie i nawet dumny: spełnił swoje powołanie. Było
nim uprawianie wojny. W tym względzie przypomina Hitlera, który stwierdza:
„Uwielbiałem być żołnierzem. Nigdy nie byłem tak szczęśliwy jak na froncie”
(„Tischengesprache”, 21 X 1941, wyd. 1952).
Przepraszam, że teraz napiszę o sobie, ale idzie mi o przykład przeciwieństwa
psychologicznego, zaś jestem tu przykładem. Jestem tchórzliwy i już sam widok
broni napełnia mnie niechęcią. Uważam zresztą, że same tylko jej posiadanie
2
 
wpływa na charakter i miałem w tym względzie ciekawe doświadczenie.
Mianowicie, podczas okupacji powierzono mi misję, z którą związany był pistolet.
Było to w Lublinie, który z racji znajdującego się tuż obok obozu w Majdanku był
otoczony kordonem żandarmerii. Otóż moim zadaniem było eskortowanie osób,
które należało wyprowadzić z miasta bądź też wprowadzić. Nie wolno mi było
wiedzieć, kim są przeprowadzani, ani nawet rozmawiać z nimi, żeby w razie wpadki
Niemcy nie mogli się ode mnie niczego dowiedzieć. Raz szedłem ze staruszkiem
i dziewczynką ośmioletnią, w dziwacznym okrągłym granatowym kapeluszu
i trząsłem się ze strachu, żeby ten ubiór nie zwrócił uwagi. Kiedy indziej
towarzyszyłem olbrzymiemu chłopu, który najwyraźniej miał cały arsenał pod
płaszczem i do dziś nie rozumiem, na co mu byłem potrzebny.
Moja dusza dezertera
Otóż do tej roboty otrzymałem pistolet z bardzo długą lufą, prawdopodobnie była to
broń sportowa, co dawało równowagę wobec przeciwnika z karabinem, który był
znacznie skuteczniejszy niż zwykły rewolwer. Urządzenie to było niewygodne
i nosiłem je wpuszczone w nogawkę, tak że ciągnąłem ze sobą pistolet za każdym
ruchem biodra. Najgorsze jednak okazały się zmiany w mentalności. Mianowicie
zacząłem oceniać każdego spotkanego pod kątem, czy należy go zaatakować, czy
jeszcze nie. Gdy przechodziłem z kimś eskortowanym ścieżką wzdłuż lasu,
spotykaliśmy patrole i nigdy nie było wiadomo, czy nie zdecydują się zatrzymać
nas. Oczywiście nie może być nic głupszego, niż dać się złapać z bronią.
W dodatku Niemcy zastawiali pułapki: szedł cywil o byle jakim wyglądzie, który
w chwili, gdy był o krok od nas, mógł nagle nas zatrzymać, a z krzaków wychodzili
ukryci tam żandarmi.
Nabrałem więc nowego spojrzenia: wszyscy napotkani nadawali się – bądź też nie
– do ewentualnego zamordowania, co mnie zmuszało, przy każdym kroku, do
męczących decyzji i już nawet na siedzących na ławce w parku reagowałem
w sposób, jaki nie zdarzył mi się nigdy: zastanawiałem się, czy ich nie zastrzelić.
Po dwóch tygodniach tej działalności byłem chory i zwróciłem się do szefostwa
z błaganiem, by raczej wysłano mnie jako żywą torpedę, lecz od razu, co przyjęte
zostało z nieprawdopodobną pogardą, ponieważ każdy, przeciwnie niż ja, marzył,
by dostać jakąś broń.
A teraz chciałbym zwrócić uwagę na paradoks, który wydaje mi się kluczowy
w sprawie, o którą tu chodzi: mianowicie, służyłem w armii, i to dwukrotnie, we
wrześniowej oraz potem w polskojęzycznej, bo inaczej się nie dało; miałem karabin,
chociaż nie wystrzeliłem z niego ani razu. Były to jedne z najgorszych miesięcy
mojego życia, niemniej nie popadłem w neurastenię, jaka dręczyła mnie podczas
3
 
owej akcji okupacyjnej. Dlaczego? Ponieważ żołnierz nie podejmuje decyzji na
własną rękę: robi, co mu się każe i nie musi torturować swojego sumienia.
Prowadziłem rozmowy z kolegami, które wyglądały mniej więcej tak: „Wykonałem
wszystkie rozkazy, ale zdawałem sobie sprawę, że byłoby dla mnie
nieprawdopodobne, przerastało moje możliwości, gdyby przyszło mi spełnić to
z własnej woli bez polecenia”. Co wskazuje, jak olbrzymie jest znaczenie
przymusowego zorganizowanego rygoru, jaki panuje w armii: niweluje on ludzkie
różnice, jakie mogą istnieć wśród odbywających służbę.
Ale po co to wszystko piszę. Właśnie by zwrócić uwagę, że zarówno ów
zawodowiec uwielbiający wojnę z „Les Temps Modernes”, jak nerwowy
nieuleczalny cywil w moim rodzaju – a przecież jest też cały wachlarz stopni
pośrednich, galeria wszelakich odcieni charakterów! – wszyscy, pomimo owych
odmian, byliśmy zobowiązani do poddania się ewentualności, by zginąć śmiercią
gwałtowną. Po pierwszej wojnie, która była pierwszą masową masakrą
przemysłową, André Gide zajął się faktem, który określił jako „Najbardziej
zdumiewający fenomen 20-go wieku”. Sztab francuski ogłosił rezultaty: 1 357 800
poległych w akcji, 4 266 000 rannych, 537 000 wziętych do niewoli lub zaginionych:
dokładnie 73 proc. z 8 410 000 zmobilizowanych. Otóż wszyscy oni byli – prócz
wojskowych zawodowych, którzy w tym rachunku stanowili ułamek – zwykłymi,
przeciętnymi, regularnymi obywatelami, którzy nigdy nie nosili się z myślą, by
zabijać i być zabitymi. Sytuacja ta była w kontraście wręcz niebotycznym wobec
poglądów, jakie panowały z nastaniem naszego stulecia. Uważano, że cywilizacja
doszła do perfekcji. Mieszkaniec wielkich demokracji miał zagwarantowane prawa
człowieka oraz maksymalnie dopuszczalną wolność. Czego jakoby poprzednie
nieoświecone wieki nie zaznały. Jednak Gide wykazał, że podobny przymus
wojskowy jak w naszym stuleciu nie istniał w historii. Wojny były prowadzone albo
przez zawodowców, którzy przez całe życie ćwiczyli się w szermierce, albo przez
ochotników. Obywatele Imperium Rzymskiego, których było około 60 mln, przez
przeszło 300 lat w ogóle nie wiedzieli, na czym wojna polega, zaś wojskowych
oglądali jedynie na malowidłach ceramicznych. Gide zapytywał, czy istnieje ustawa:
„Obywatel, na wezwanie rządu, ma obowiązek dać się zamordować”. W tym celu
Gide przeczytał konstytucję, aneksy do niej oraz wszystkie dostępne mu teksty
rozporządzeń III Republiki od roku 1871 i podobnego dokumentu nie znalazł.
Poligon czy więzienie?
Od czasu, gdy Gide opisał tę kolosalną anomalię („Journal”, marzec 1919), minęło
80 lat, lecz nie zmieniła się ona. Najbardziej zdumiewające jest, że się jej nie
zauważa. Widocznie doszła ona do takich rozmiarów i tak się umocniła w opinii
zautomatyzowanej, że wymyka się naszym możliwościom spostrzegania.
A przecież idzie nie tylko o wojnę – łączy się z nią, na przykład, obowiązek odbycia
corocznego poboru. Młody człowiek i to w czasie, gdy rozwija się definitywnie jego
4
 
wrażliwość, zostaje, nie bacząc na prawa człowieka, na całe miesiące umieszczony
w miejscu odosobnienia, gdzie zostaje poddany specjalnemu rygorowi. Bywa on
bardziej uciążliwy niż więzienie – wiem, co mówię, bo zdarzyło mi się jedno
i drugie. W kryminale nie jest się poddanym władzy podoficera, który zmusza cię,
o każdej godzinie dnia i nocy, do wykonywania akcji niedorzecznych, bo edukacja
militarna ma przyzwyczaić do rozkazów, nad którymi nie należy się zastanawiać.
W więzieniu ma się celę cztero- lub dwuosobową, zaś jeśli jesteś przedmiotem
zainteresowania władzy, możesz nawet być sam, nie poniewierać się na pryczy
w baraku koszarowym dla całego pułku. Bywa, że ma się dostęp do książek, radia,
telewizji. Co do mnie, gdyby mi zaproponowano wybór, oddałbym się bez wahanie
w ręce naszego kochanego więziennictwa i dusiłbym się tam ze śmiechu, czytając
jak modni obecnie międzynarodowi obrońcy praw człowieka potępiają w tym czy
owym kraju (przeważnie nie u siebie) brak wolności prasy, możliwości zgromadzeń,
niedostatki procedury sądowej, zdobyczy naszego czy już raczej przyszłego wieku.
Wszystkiego najlepszego na drodze do postępu!
Pamięci st. podchorążego Jerzego Blicharza, trafionego serią karabinu
maszynowego w piersi, brzuch i lewą nogę, poległego obok mnie na Czechówce
w Lublinie, o godzinie 2 po południu, 19 lipca 1944 r.
5
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin