Preston Fayrene - Uwierz mi(1).doc

(499 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

FAYRENE PRESTON

 

Uwierz mi


PROLOG

Des. Imię kuzyna przerwało ciszę mroźnego, zimowego poranka i wdarło się w świadomość Kit Baron.

Nie broniła się przed tym. Wiele by dała, żeby było inaczej, ale Des Baron zawsze był w jej myślach. Szczególnie gdy, tak jak teraz, spędzała czas w rezydencji na ranczu.

Jak zjawa, która majaczy w ciemności, Des - ciemnooki, zagadkowo uśmiechnięty, wysoki i silny - zdawał się unosić w powietrzu i czekać na sposobność pojawienia się. To było jak szaleństwo, wiedziała o tym, ale nie umiała się powstrzymać. Nauczyła się jedynie jakoś to znosić. Oddychała swobodniej tylko wtedy, kiedy Des akurat gdzieś wyjechał.

Szła do schowka z siodłami, pod stopami chrzęścił żwir. Przeniosła myśli w jakiś inny rejon. Na horyzoncie pojawiła się pierwsza łuna wschodzącego słońca, a mimo to na ranczu praca trwała już od kilku ładnych godzin. W nocy wiał chłodny wiatr, ale po wschodzie słońca na pewno się ociepli. Zresztą Kit nie przeszkadzało zimno. Lepiej jej się wtedy myślało.

Kochała zimowe poranki na ranczu B&B, choć musiała przyznać, że w ogóle nie było dnia czy pory roku, której by nie lubiła. Taka już się urodziła. Ona i jej siostry zostały wychowane twardą ręką, a mimo to nie straciły wrażliwości. Kit już w dzieciństwie głęboko się zakochała w tej ziemi, a Tess i Jill wybrały inną przyszłość. Obie chciały jak najszybciej się stąd wynieść i szukać szczęścia gdzie indziej. Teraz, kiedy nie było już ich ojca, Edwarda Barona, Kit zdążyła odcisnąć na ranczu własne piętno i był to jej dom, bardziej niż kiedykolwiek przedtem.

Odpowiadała jej dzikość i dziewiczość tej ziemi. Była nie - oswojona i nieujarzmiona mimo wszelkich ludzkich wysiłków. To było jej własne, osobiste królestwo. Identyfikowała się z nim.

Była już blisko stajni. Przyspieszyła kroku.

Schowek na siodła to było jedno ze stałych miejsc w jej życiu. Jako dziecko chowała się tutaj przed dominującym ojcem i marzyła o szczęśliwszym życiu.

Jednak nawet to wspomnienie wiązało się z Desem. Pewnego letniego wieczora, kiedy miała siedemnaście lat, uciekła tutaj po awanturze z ojcem, który słowami bardzo ją zranił, niemal rozdarł na strzępy. Nie pamiętała nawet, o co się pokłócili. Ale pamiętała Desa Barona.

Usłyszał jej płacz, gdy wchodziła do schowka. Poszedł za tym dźwiękiem i znalazł ją na podwyższeniu w najdalszym kącie. Bez słowa wziął w ramiona. Wkrótce uspokajające głaskanie zmieniło się w natarczywe pieszczoty, a szept w pocałunki. Gdyby jej wtedy nie odsunął od siebie w którymś momencie...

Jednak tak właśnie zrobił. Tego wieczora pomyślała, że Des jest dla niej bardziej niebezpieczny niż ktokolwiek inny. Z zadziwiającą łatwością potrafił wywołać ogień pożądania, w obliczu którego wszystko inne stawało się nieważne, potrafił rzucić na nią czar tak, że poza nim świata nie widziała.

Nie mogła na to pozwolić. Żyjąc pod twardą ręką ojca, przyrzekła sobie kiedyś, że więcej nie da się zdominować żadnemu mężczyźnie. Raz w życiu to aż nadto jak na jedną kobietę. Dlatego wzięła udział w idiotycznej rywalizacji z siostrami o to, która z nich złowi Desa na męża. Chodziło o interesy. Było to zgodne z wolą ojca oraz dawało kontrolę nad rodzinną firmą, Baron International. Jednak prywatnie pozostała bardzo nieufna w stosunku do Desa.

Dlaczego on ciągle zajmuje jej myśli?

Weszła do stajni i włączyła światło. Spojrzała w stronę szerokiego pomieszczenia między przegrodami. Nagle owiał ją słodki aromat siana i słomy, znajomy zapach skóry i koni. Od najwcześniejszego dzieciństwa te zapachy kojarzyły się jej z domem, pasją, bezpieczeństwem.

Słyszała Dię ruszającego się niespokojnie w swojej zagrodzie, wierzgającego i parskającego nerwowo. Coś go musiało rozdrażnić.

Ściągnęła brwi. Podeszła do lodówki, wyjęła z niej jabłko. Zdjęła uździenicę Dii z haka i pospieszyła do jego przegrody. Wyciągnął do niej szyję, zarżał cicho na powitanie.

- Dzień dobry, Dia - przywitała go ciepło, dała mu jabłko i pogłaskała po karku. - Co się dzieje, chłopcze? Czyżby dostał się tu któryś ze stajennych kotów i cię nastraszył? A może po prostu nie możesz się doczekać porannej przejażdżki?

Ona sama nie mogła się doczekać. Kiedy Des był w domu, zawsze była napięta jak struna. A on przyjechał ostatniej nocy.

Podrapała Dię za uszami. Miała nadzieję, że uspokoi go jej obecność i codzienna rutyna.

Dia był pięknym ogierem z blond ogonem i grzywą. Imię Dia, od Diablo, nadał mu poprzedni właściciel, który przestrzegał przed kupnem „diabła wcielonego". Jako źrebak Dia trafił w złe ręce, dlatego nienawidził teraz mężczyzn. Kiedy go zobaczyła, zdecydowała się kupić go, niewiele myśląc.

Dwie trzecie swojego życia spędziła w cieniu ojca, złego człowieka. W porównaniu z nim Diablo był łagodny jak baranek, choć nikt inny w B&B nie podzielał jej opinii. Z drugiej strony nikt go nie rozumiał tak, jak ona. Niektórzy mężczyźni mają zdolność druzgotania duszy innym. Dusza Dii została zdruzgotana, a ona go przywróciła do życia.

Otworzyła drzwi do boksu i weszła do środka. Dia tańczył w miejscu z niecierpliwości.

- Wiem, mój ty piękny - mruknęła do niego, zakładając mu uździenicę.

Kochał ich poranne przejażdżki nie mniej niż ona. To była godzina, którą zawsze spędzali razem, tylko oni, wiatr i ziemia pod kopytami. Jednak tego ranka niecierpliwił się nie tylko z powodu przejażdżki. Było coś jeszcze.

Rozejrzała się uważnie, po czym wyszła jeszcze raz, po łopatę. Przerzuciła słomę. Nie znalazła nic podejrzanego.

Wyprowadziła Dię z boksu. Niespokojnie grzebał kopytem w piasku. Inne konie, wyczuwając jego nastrój, zaczęły się ruszać i parskać.

- Czekałem na ciebie. Szorstki głos wywołał chłodny dreszcz, który przeszedł jej po plecach. Obróciła się na pięcie i stanęła przed Codym Limanem, który wyszedł z pustej przegrody o troje drzwi dalej. Nagle zrozumiała przyczynę nerwowości Dii.

- Co ty tu robisz? Zwykle żaden mężczyzna nie wchodził do stajni, nim ona wyprowadziła Dię.

- Już powiedziałem. Czekam na ciebie. Musimy porozmawiać.

Cody był niewysokim, ale muskularnym mężczyzną przed trzydziestką. Miał ciemne, kędzierzawe włosy. Pracował na ranczu od jakichś ośmiu miesięcy. Kilkakrotnie znalazł się w grupie osób, z którymi Kit wybrała się na tańce. Poprzedniego wieczoru przypadkowo złożyło się tak, że na zabawę pojechali tylko we dwoje. Jednym z helikopterów używanych na ranczu polecieli do najbliższego miasta, gdzie, jak usłyszała, miał grać jakiś dobry zespół. Przez krótki czas na początku Kit nawet nieźle się bawiła, ale Cody za dużo wypił i zaczął się do niej przystawiać. Zmuszona była skrócić zabawę.

Teraz mu się przyglądała. Była zirytowana, że wdarł się tutaj. Z samego wyglądu sądząc, w ogóle nie kładł się spać, a bełkotliwe słowa świadczyły o tym, że po powrocie na ranczo pił dalej.

Zarządzała B&B, więc od niej zależało to, co się tu działo. Czasami miała ochotę przekroczyć cienką linię między szefem a kobietą, ale nie wolno jej było zapominać o swojej pozycji. Nigdy nie może zapominać, kim jest.

Kierowała się dwiema zasadami. Grała tylko z tymi, którzy mieli świadomość jej gry, i nigdy nie pozwalała sprawom przybrać zbyt poważnego obrotu. Wydawało się jej, że Cody rozumiał te reguły. Myślała, że wspólny wieczór na zabawie pozwoli jej oderwać myśli od Desa i zastanawiania się, czy już jest w domu. Pomyliła się.

Poprzedniego dnia rano odebrała nieoczekiwaną wiadomość. Des informował ją, że przyleci, bo chce się z nią zobaczyć. Spanikowała. Dlatego postanowiła znaleźć sobie jakieś zajęcie.

Próby unikania Desa przez lata stały się niemal odruchowe. Setki razy wybierała się na tańce z wieloma różnymi mężczyznami z rancza. Ale już nigdy więcej. Choćby z powodu takich sytuacji jak ta z Codym. Nauczyła się w końcu, że to nierozsądne.

- Wyjdź stąd, Cody. Dia się denerwuje.

- Tego szatana wszystko denerwuje.

- Nie wiem, gdzie masz pracować dziś rano, ale na pewno nie tutaj.

Chociaż zdarzały się wyjątki, tylko starzy, zaufani pracownicy zajmowali się zadaniami w głównej części gospodarstwa, składającej się z dwóch domów i budynków gospodarczych.

- Idź wytrzeźwieć, a potem zabieraj się do roboty. Zniknęła na chwilę i wróciła z przyborami do oporządzenia konia.

Cody złapał ją za łokieć.

- Nie ma mowy, skarbie. Robię sobie dzisiaj wolne. Poza tym, przecież jestem z szefem.

Trzymał ją tak mocno, że czuła ból.

- Cody, jesteś pijany. Idź stąd i zrób, co ci powiedziałam.

- Nie mów mi, co mam robić! Nie jestem jakimś zwykłym posługaczem na ranczu. Wczoraj między nami zaskoczyło. Nigdzie nie pójdę, póki nie wyjaśnimy sobie pewnych rzeczy.

Odskoczyła i podeszła do Dii. Dotyk jej dłoni trochę go uspokoił, ale przez jego skórę wciąż przechodziły dreszcze. Błyskał białkami.

- Nie ma nic do wyjaśniania. Wczoraj dobrze się bawiliśmy do momentu, gdy zacząłeś za dużo pić. To się już nie powtórzy.

- Wczorajszy wieczór był wyjątkowy, dobrze o tym wiesz. A potem mnie odprawiłaś. To nie w porządku. Między nami może się wydarzyć coś cudownego, jeśli na to pozwolisz.

Westchnęła z rozdrażnieniem.

- Czy ja mówię w obcym języku? Posłuchaj mnie. Nic się między nami nie wydarzy.

- No, już, skarbie. Jesteś dzika, ale ja już się zdecydowałem. To ja będę tym, który cię poskromi.

- Poskromi? Mówisz poważnie?

Szczotkowała Dię dwiema rękami, by szybciej uporać się z oporządzeniem konia.

- Posłuchaj, Kit. Chcę tylko jeszcze raz gdzieś z tobą pójść. Co w tym złego? Możemy się dobrze bawić. I mielibyśmy okazję poznać się lepiej.

- Zrób sobie przysługę, Cody. Zejdź mi z oczu... Natychmiast. Próbowała mówić spokojnie, ale Dia musiał usłyszeć coś niepokojącego w jej głosie. Cofnął się, wierzgnął zadnimi nogami i znowu zaczaj drzeć ziemię kopytami.

- Spokojnie, chłopcze. Nic się nie dzieje - uspokajała go. Narzuciła mu na grzbiet koc i poklepała uspokajająco. Kiedy wróciła z siodłem w dłoniach, Cody zatarasował jej przejście.

- No, chodź, myszko - powiedział łagodnie i złapał ją za ramiona. - Wczoraj byliśmy tak chętni. Ty też byłaś chętna.

Jego dotyk wywołał w niej falę szczerego gniewu.

- Ręce przy sobie albo gorzko tego pożałujesz. Odepchnęła go. Ciężar siodła sprawił, że zatoczył się do tyłu, ale zaraz odzyskał równowagę. Odwróciła się i zza pleców dotarł do niej ryk gniewu. Nim zdążyła na to zareagować, naparł na nią od tyłu całym ciałem. Bez tchu upadła na siodło.

Dia zarżał dziko, cofnął się. Kit nie mogła mu w tej chwili pomóc. Przetoczyła się z siodła na bok właśnie wtedy, gdy położył się na niej Cody.

- Złaź ze mnie, bydlaku.

- Nie ma mowy, skarbie. Teraz jesteś moja. Pocałował ją z taką siłą, że poczuła w ustach krew. Zmusiła się do zachowania spokoju. Kiedy poczuła, że jego uścisk zelżał, kopnęła go kolanem w podbrzusze. Jęknął i stoczył się na bok.

Zerwała się na równe nogi. Starta krew z warg.

- Odbierz swoje pieniądze i znikaj stąd. Masz czas do południa. Już tu nie pracujesz.

Cody jęknął jeszcze raz.

Szybko osiodłała Dię i wyprowadziła go na zewnątrz. Kiedy tylko go dosiadła, koń ruszył do przodu. Ściągnęła lejce, próbując zmusić go do wolnego kłusa.

- Spokojnie, chłopcze. Najpierw się rozgrzejmy. Wysunęła włosy spod kołnierza marynarki. Mijali Właśnie sąsiednią stajnię, gdy zobaczyła Tio, jednego z najdłużej pracujących na ranczu kowbojów. Uniosła rękę w powitalnym geście.

- Kit? - zawołał. - Coś się stało? Wyglądasz z samego rana jak burza gradowa.

- To z powodu faceta; który nie rozumie słowa „nie".

- Aha. Mam się nim zająć?

- Nie. Poradziłam sobie. Zostawiła zabudowania za sobą, a wtedy pozwoliła Dii przejść w cwał, potem stopniowo w niezbyt szybki galop. Kiedy uznała, że już się dobrze rozgrzał, poluzowała lejce i dała się ponieść wiatrowi.


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ostrożnie, by nie urazić skaleczonej wargi, Kit napiła się gorącej kawy. Siedziała wygodnie w swoim bujanym fotelu, z obiema nogami zarzuconymi na barierkę werandy. Wzrok utkwiła w jeziorze. Bryza delikatnie marszczyła powierzchnię wody, a słońce zmieniało ją w płynne srebro.

Nie zamierzała jechać aż tak daleko. Zwykle pozwalała Dii galopować tylko jakieś czterysta metrów, po czym zwalniała do cwału i jechała kolejne czterysta metrów, a potem wracali na ranczo.

Ale tego ranka żadne z nich nie chciało wracać. Dlatego przedłużyła czas spędzony z dala od czekających na nią spraw i skierowała Dię w stronę małej chatki na urwisku, nad największym jeziorem na terenie B&B. Teraz bardzo się z tego cieszyła.

Jeśli chodzi o Dię, to on nigdy nie chciał wracać na ranczo. A dziś i ona była wytrącona z równowagi incydentem z Codym. Przypominała sobie tych kilka chwil, które spędzili razem przy różnych okazjach. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że tak na niego działa i że on tak może odbierać jej zachowanie.

Cody był nowy na ranczu i słabo ją znał. Byli sami...

Westchnęła. Teraz widziała jak na dłoni, że popełniła błąd, zapraszając go na wyprawę do miasta. Jednak co się stało, to się nie odstanie. Rozważania po fakcie były zupełnie bezcelowe.

Pociągnęła kolejny łyk kawy i rozejrzała się dookoła. Chatka nad jeziorem należała do jej ulubionych miejsc. Wybudowała ją zaraz po śmierci ojca, wraz z zagrodą i małą stodołą. W ten sposób spełniło się jedno z jej marzeń. Nie było tu telefonu, nikt jej nie zawracał głowy. Często ona i Dia przyjeżdżali tu w letnie wieczory. Pływała w jeziorze, zostawała na noc w chatce, a następnego ranka, po kolejnej kąpieli, wracała do domu.

Popatrzyła na taflę jeziora. Niestety, tego ranka było zdecydowanie za zimno na kąpiel. Zresztą zrobiło się późno i powinna wracać.

Jej rozmyślania przerwał dobiegający z oddali dźwięk silnika. Zaciekawiona wstała i wyjrzała zza rogu długiej werandy. Dźwięk dochodził z południa, czyli od strony jej rezydencji.

Osłoniła oczy przed słońcem. W stronę chatki zbliżał się samochód w tempie, które oceniła na zbyt szybkie. Za nim unosiła się wielka chmura pyłu.

Zesztywniała. Czy to na pewno nie Cody? Czy to, co się zdarzyło w stajni, wystarczy, żeby dał jej spokój?

To była furgonetka. Kiedy pojazd jeszcze trochę się zbliżył, widziała to jak na dłoni. Taką wuj William dał swojemu synowi, Desmondowi, kiedy ten skończył studia prawnicze.

Krew zaczęła jej szybciej krążyć w żyłach. Ściągnęła brwi.

Jeśli to rzeczywiście Des, to czemu jej tu szuka? Czy rozmowa z nią była tak pilna, że musiał przyjechać aż tutaj?

To musi być on. Żaden inny mężczyzna z B&B nie ośmieliłby się jeździć tutaj samochodem z taką szybkością. Ale od śmierci wuja Williama cztery miesiące temu, Desmond Baron był właścicielem połowy całego imperium Baronów. Mógł robić, co mu się żywnie podoba.

Westchnęła, odstawiła kubek z kawą na poręcz i wyszła na powitanie.

Gdyby Des wychowywał się w mieście, pewnie byłby tylko banalnie przystojny. Ale ponieważ dorastał na rozległym ranczu, zdobył wiele umiejętności, zanim skończył czternaście lat. Z czasem surowe, spędzane na świeżym powietrzu życie przydało mu szorstkości. Miał grube, ciemne włosy zaczesane do tyłu i małe baczki. Brązowe oczy patrzyły ostro i przenikliwie jak oczy jastrzębia. To spojrzenie, połączone z inteligencją i wyrazistą osobowością, pozwalało mu dominować w każdej sytuacji, bez względu na to, czy znajdował się na sali sądowej, gdzie zdobył sobie opinię najtwardszego i najsprytniejszego obrońcy w kraju, czy na ranczu, gdzie każdy patrzył na niego z szacunkiem. Był równie twardy i wytrzymały jak ziemia, na której oboje wzrastali.

Wysiadł z samochodu, a jej serce drgnęło. Nie widziała go od chwili, gdy po pogrzebie wuja Williama odczytany został testament. Teraz Des miał na sobie opięte dżinsy, znoszone buty, a pod kamizelkę z owczej skóry włożył piękny sweter w kolorze świerkowej zieleni. Wyglądał na ręcznie robiony. Mimowolnie zaczęła się zastanawiać, czy zrobiła go dla niego jakaś kobieta.

Jego dom rodzinny znajdował się półtora kilometra od jej domu. Od najwcześniejszego dzieciństwa miała więc niezliczone okazje do obserwowania go. W jego życiu zawsze były kobiety. Wspaniałe kobiety, które gotowe były zrobić dla niego wszystko. Oczywiście nigdy za nimi nie przepadała.

Lekki wietrzyk drażnił jej nozdrza zapachem jego skóry i wody kolońskiej. Des zatrzymał się przed nią. Zabawne. Znała jego zapach na pamięć. Wbił się jej w głowę od chwili, kiedy była tak blisko niego. I choćby nie wiadomo jak próbowała, nie mogła się go pozbyć. Tak jak niczego innego, co dotyczyło Desa.

- Dzień dobry, Kit.

- Dzień dobry - odpowiedziała, udając spokój.

Czuła się tak, jakby jego brązowe oczy wwiercały się w jej serce, a głęboki głos rozbrzmiewał echem w głowie. Nic dziwnego, że wygrywał większość swoich spraw. Nie dalej jak tydzień temu czytała o jego ostatnim procesie, który skończył się, jak zwykle, zwycięstwem jego klienta. Rzadko się zdarzało, by pokonał go prawnik drugiej strony.

- Co ty tu robisz? Przez chwilę milczał zapatrzony w jej rude włosy.

- Powinnaś założyć sobie tutaj telefon. Jej uwagi nie umknął fakt, że nie odpowiedział na jej pytanie.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin