Reavis Cheryl - Dla Ciebie, Mamo 03 - Zostan moja mama.doc

(287 KB) Pobierz

 

Cheryl Reavis

 

Zostań moją mamą


Rozdział 1

 

Szeptanie.

Ktoś szeptał – i nie był to sen. Okno w sypialni było lekko uchylone i Jessica Markham wyraźnie słyszała dochodzący z zewnątrz głos. Choć nie potrafiła rozróżnić poszczególnych słów, wiedziała, że to ludzki głos. Nie szum wiatru, odgłos przejeżdżającego samochodu czy cokolwiek innego.

Otworzyła oczy, szept ustał. Usiadła i zerknęła na zegarek. Była szósta trzydzieści rano. Kto mógł być na werandzie jej domu o tej porze?

Wstała z łóżka i, uważnie nasłuchując, boso ruszyła długim korytarzem do drzwi wejściowych. Żałowała, że nie ma przy sobie broni, którą, zdaniem jej kolegów z banku, powinna posiadać każda mieszkająca samotnie kobieta. W dużym mieście wydawało się jej to oczywiste, ale przecież nie tu, w Silk Hope, małej mieścinie na skrzyżowaniu dwóch dróg, na płaskowyżu Piedmont w Północnej Karolinie. Wszelkie przestępstwa były tu bardzo rzadkie i głównie ten fakt nakłonił ją do powrotu. To chyba ironia losu, pomyślała. Póki mieszkała w dużym mieście, stale trzymała w zasięgu ręki mały, automatyczny pistolet i nigdy nie musiała z niego korzystać. Teraz, gdy wróciła do domu i czuła się na tyle bezpieczna, by go sprzedać, ktoś kręcił się w pobliżu.

Było już niemal widno. Od starego, zniszczonego parkietu w przedpokoju bił nieprzyjemny chłód. Widziała, jak w dużym staroświeckim salonie wiatr wybrzusza koronkową firankę. Ubiegłej nocy było tak parno i gorąco, że postanowiła zostawić uchylone okna. Teraz jednak, nad ranem, najchętniej rozpaliłaby w kominku. Jej matka nazywała taką pogodę „jeżynową zimą”. To właśnie w porze kwitnienia jeżyn, w maju, często zdarzały się takie gwałtowne ochłodzenia.

Zastanawiała się, jak zimno mogło być tej nocy. Czy na tyle, by zaszkodzić brzoskwiniom? Szybko odsunęła od siebie tę myśl. Nie było już powodu, dla którego miałaby interesować się brzoskwiniami.

Podeszła do drzwi wejściowych i ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. Nie mogła niczego dostrzec. Może był to jednak tylko sen? Przez kilka chwil nasłuchiwała, po czym ostrożnie otworzyła wypaczone, skrzypiące drzwi. Nie miała najmniejszego zamiaru spędzić reszty poranka niepokojąc się z powodu czegoś, co być może tylko jej się przyśniło. Drugie drzwi były tylko przymknięte, więc szybko przekręciła zasuwkę, zanim przez siatkę dokładnie zlustrowała werandę.

Pusto.

Spojrzała w dół. Tuż przy drzwiach migotał w podmuchach chłodnego wiatru płomień małej, białej świecy. Po chwili dostrzegła drugą świeczkę, tuż obok czegoś, co wyglądało na małą kupkę liści, orzechów i jakichś długich patyków. Bacznie popatrzyła na duży dziedziniec przed domem i na kępę krzewów rosnących między domem a drogą. Również tam nie zaobserwowała najmniejszego ruchu. Z bijącym sercem szybko zamknęła drzwi.

Kto robił jej coś takiego? Nie miała żadnych wrogów. Odebrała wychowanie typowe dla mieszkańców Południa: okazywała szacunek starszym, była miła dla małych dzieci i zwierząt. Zresztą mieszkała tu za krótko, by zdążyć kogokolwiek obrazić.

Przymknęła oczy i gorączkowo zastanawiała się, co robić. Potrzebowała czyjejś pomocy, a jedyną osobą, która przychodziła jej do głowy, był Jacob. Tyle, że właśnie jego nie mogła poprosić o pomoc. A raczej nie chciała. Gwałtowne zerwanie ich ledwie pączkującego romansu nastąpiło cztery miesiące temu, i to wyłącznie z jego winy. Do tej pory nie wiedziała, co było tego przyczyną. Coś, co powiedziała? Jakaś niemiła cecha charakteru, którą nieopatrznie przed nim odkryła? Wyglądało na to, że się polubili. W każdym razie ona bardzo go polubiła, tak jak i jego syna, Thomasa. Aż tu nagle, z minuty na minutę, została sama, nie znając nawet wytłumaczenia takiej sytuacji. Ostatnie słowa, jakie od niego usłyszała, to „zadzwonię do ciebie”. Ze swoim doświadczeniem powinna wiedzieć, że była to jedynie zdawkowa formułka rzucona na pożegnanie. Pusty gest ze strony mężczyzny, który pragnie jak najszybciej uwolnić się od krepującego go związku. Była na tyle głupia, że początkowo uwierzyła mu i gdy przez kilka dni nie dzwonił, odezwała się pierwsza. Wciąż jeszcze skręcała się na wspomnienie tej rozmowy. Jacob był niezwykle chłodny i potraktował ją z dystansem. Dopiero wtedy dotarło do niej, że została wystawiona do wiatru.

Problem polegał jedynie na tym, że bardzo za nim tęskniła. Brakowało jej wspólnych zimowych spacerów po sadach, które pielęgnował co roku z takim poświęceniem. Brakowało jej dyskusji o uprawie brzoskwiń i problemach związanych z wychowywaniem jego dorastającego syna. Zresztą zarówno o jednym, jak i o drugim miała jedynie mgliste pojecie. Brakowało jej wzajemnych przekomarzań, które czyniły flirt tak interesującym. I pocałunków. A raczej tego jedynego, jakim ją obdarzył podczas ich ostatniego spotkania. Wciąż miała w pamięci tamtą gwiaździstą, styczniową, zimną noc, żar jego ciała i rąk. Wciąż czuła słodycz ust Jacoba i zapach jego skóry.

Kogo chcę oszukać? – spytała sama siebie.

Próbowała zapomnieć o przeszłości, usunąć ją na bok... Na próżno. Minęło osiemnaście lat, odkąd wyjechała z Silk Hope. Uczyła się w college’u „na Północy”, jak określiłaby to miejscowa społeczność. Po ukończeniu szkoły nie wróciła już do domu. Dostała dobrą pracę. Spotykała mnóstwo interesujących ludzi, również mężczyzn, z których kilku było jej kochankami. Żadnego z nich nie zdecydowała się jednak poślubić. Zajmowała się sprzedażą papierów wartościowych i udziałów w nieruchomościach. Osiągnęła taki etap w życiu, w którym nie liczyła już na zamążpójście. Nie spodziewała się zresztą, iż kiedykolwiek powróci w rodzinne strony. Dopiero kiedy jej brat – podróżnik – zaczaj przebąkiwać o sprzedaży ich rodzinnego domu, gdyż miał kłopoty z jego wynajmowaniem, poczuła, że nie chce odcinać się od swych korzeni.

Miała dosyć świata finansów, rządzącego się własnymi, bezwzględnymi prawami, i życia z bronią pod poduszką. Świadomość, że gdzieś tam, w Silk Hope, czeka na nią rodzinne gniazdo, w którym dorastała, marzyła i budowała plany na przyszłość, dawała jej poczucie bezpieczeństwa.

Zmęczona i wewnętrznie wypalona, zdecydowała się kupić stary dom, położony wśród mirtu i pekanowych drzew. Wróciła w rodzinne strony i – o dziwo – była z tego bardzo zadowolona. Podjęła spokojną pracę jako doradca do spraw inwestycji kapitałowych banku w pobliskim Siler City i tam też poznała Jacoba Brennera.

Był jednym z klientów banku, ale też wyjątkowym – hodowcą brzoskwiń. Mimo że przez te wszystkie lata z dala od domu nie brak jej było kontaktów z mężczyznami, w tym z tak zwanymi ludźmi sukcesu, nigdy nie odczuwała wobec żadnego z nich tego, co czuła wobec Jacoba Brennera. Uśmiechnęła się do siebie. Jacob i jego brzoskwinie. Wszyscy w Silk Hope i okolicy wiedzieli, że prawdziwe pieniądze leżą w hodowli drobiu. On zupełnie o to nie dbał, nie znosił kurczaków. Kochał natomiast widok kwitnącego wiosną sadu owocowego i dorodnych, dojrzałych owoców w lipcu i sierpniu.

– Jake, zajmując się brzoskwiniami nigdy nie dojdziesz do pieniędzy – przypominał mu za każdym razem jeden ze starszych mężczyzn przesiadujących w jedynym sklepie miasteczka.

– Tak – odpowiadał mu Jake z lekkim uśmiechem. – Ale za to jak pięknie pachną.

Jego nagła rejterada bardzo ją zabolała. Nadal bolała, ale teraz miała coś pilniejszego na głowie. Zdecydowanym krokiem ruszyła w głąb domu i podniosła słuchawkę telefonu.

– Gdzie to jest? – rzucił zastępca szeryfa, zanim zdążyła spytać go o nazwisko. Liczyła na to, że przyjedzie Sonny Cook, z którym chodziła do szkoły średniej. Miała wtedy opinię osoby poważnej i zrównoważonej. Sonny z pewnością nie podejrzewałby, iż zwariowała wzywając na pomoc policję. Nie znała mężczyzny, którego przysłał szeryf. Był bardzo młody i bardzo rzeczowy. Pewnie myślał, że robiła wiele hałasu o nic, wciąż bacznie się jej przyglądał. Zastanawiała się, co przydałoby jej w jego oczach więcej wiarygodności: oznaki histerii czy właśnie ich brak.

– Od frontu, na werandzie. Przykro mi, że zepsułam panu niedzielne przedpołudnie – stwierdziła idąc przodem.

– Cóż, taka praca. O której pani to odkryła?

– Około szóstej trzydzieści rano.

– Czy zazwyczaj wstaje pani tak wcześnie?

– Nie. A raczej tak, ale w tylko ciągu tygodnia. Obudziły mnie jakieś szepty.

Nie skomentował tego.

– Widzi pan – powiedziała, wskazując świeczki i kupkę liści na werandzie.

– Dotykała pani czegoś?

– Zgasiłam tylko świece.

– Prawdopodobnie to jakiś głupi kawał miejscowych dzieciaków – stwierdził pochylając się nad znaleziskiem.

– Ale to już nie pierwszy raz. To znaczy coś takiego pierwszy, ale kiedyś już...

Mężczyzna podniósł jeden z liści i powąchał go.

– Dzieciaki oglądają za dużo filmów i... – nagle urwał. – Wezmę to – powiedział, wyjmując z tylnej kieszeni spodni plastikową torebkę.

– Co to takiego?

– Nie jestem pewien. Te patyczki to jakiś rodzaj kadzidła, jak sądzę. Mówiła pani, że to nie pierwszy raz? – Nie patrzył na nią, a rzucone od niechcenia pytanie zirytowało ją nieco.

– Tak, w dzień świętego Walentego znalazłam bambusową tyczkę.

– W świętego Walentego?

– Tak. Świętego Walentego. Czternastego lutego – podkreśliła, gdyż wydawało jej się, iż wyczuwa w jego głosie niedowierzanie.

– Wiem, kiedy to jest. I co z tą tyczką?

– To był po prostu... kawał bambusa. Długi, podobny do wędki. Zatknięty na tyłach domu. Przyczepiono do niego dzwoneczki.

– Dzwoneczki?

– Tak, dzwoneczki – odparła zła, że wciąż po niej powtarza. Czuła jego rosnące niedowierzanie. – Małe, – okrągłe, mosiężne dzwoneczki. Tuzin albo i więcej. A także wianuszek nawleczonych na nitkę kolców i coś w rodzaju małych, glinianych figurek.

– Jakiego rodzaju?

– Przypominających z grubsza człowieka. Z rękami i nogami.

– Dlaczego już wtedy pani nas nie powiadomiła?

– Bo myślałam wtedy to, co pan w tej chwili, że to jakiś dowcip dzieciarni. Może jakaś dziecięca wędka z dziwacznym oprzyrządowaniem?

– Tkwiąca na pani podwórku za domem?

– W pobliżu jest mały staw. Pomyślałam, że może wiedzie tędy jakaś droga na skróty czy coś w tym rodzaju, i że ktoś z jakiegoś powodu zostawił tu swoje rzeczy. W każdym razie tak mi się wtedy, w lutym, wydawało. Dzieci miewają dziwne pomysły, nawet jeśli nie oglądają telewizji.

– Zachowała to pani?

– Nie. Zostawiłam wszystko na podwórzu, aż pewnego ranka zniknęło.

Zastępca szeryfa wstał.

– Wrócimy jeszcze do tej rozmowy. A tymczasem proszę zamykać wszystkie drzwi – powiedział, idąc do swego samochodu. – A nie odtrąciła pani ostatnio jakiegoś adoratora? – spytał nagle.

– Nie – odpowiedziała spokojnie, żałując z całego serca, iż skorzystała ze swych praw podatnika i wezwała na pomoc biuro szeryfa. – Domyślam się, że nikt wam czegoś podobnego nie zgłaszał?

– Nie – odparł wsiadając do samochodu. – Tylko pani.


Rozdział 2

 

Jacob Brenner siedział na schodach na tyłach swego domu i patrzył tępo przed siebie. Nie spał całą noc z obawy przed przymrozkiem. Z niewyspania piekły go oczy i bolała głowa, lecz mógł myśleć jedynie o Jessice Markham. Nie o stratach, jakie poniesie, jeśli przemarzną drzewka owocowe. Nie o pieniądzach, które pożyczył, a których część musiał wydać w ciągu ostatnich czterech miesięcy, by ratować honor i rodzinę. Tylko o niej. Była jedyną kobietą, z którą chciał rozmawiać, śmiać się, kochać. Doskonale wiedział, że nie mieli ze sobą wiele wspólnego. On z uporem maniaka trzymał się uprawy brzoskwiń, choć odpowiedni do tego region leżał sześćdziesiąt mil na południe. Ale te drzewa były jego życiem i tylko nimi pragnął się zajmować. Nie miał pojęcia o papierach wartościowych i zupełnie nie orientował się w zagadnieniach związanych z handlem nieruchomościami. Jessica z kolei nic nie wiedziała o tym, jak trudno jest o dobre plony brzoskwiniowe. W niczym im to jednak nie przeszkadzało. Nieważne było, że on nosi czapeczkę baseballową, pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę i nie może doczyścić paznokci, a ona chodzi do pracy w klasycznym eleganckim kostiumie i z aktówką pod pachą.

Gdy po raz pierwszy ujrzał Jessikę Markham, patrzyła mu prosto w oczy i jej widok zapierał dech w piersiach. A wydawałoby się, że przyzwyczaił się już do życia w samotności. Miał trzydzieści osiem lat i był jak mało kto powściągliwy w zawieraniu znajomości. W jego życiu nie zdarzyło się dotąd nic, co pozwoliłoby mu uwierzyć w moc miłości: tej od pierwszego wejrzenia czy jakiejkolwiek innej. Ożenił się w wieku dziewiętnastu lat, a rozwiódł, gdy miał dwadzieścia cztery. Rozwód nastąpił wyłącznie z jego winy.

Trzy z pięciu lat swego małżeństwa spędził w Trzecim Oddziale Piechoty Morskiej w Wietnamie, starając się usilnie pozostać przy życiu i zdrowych zmysłach. Próbował też, na odległość, ratować swoje małżeństwo. Udało mu się tylko jedno. Wrócił zdrowy na ciele, ale na tym skończyło się jego szczęście. Powrócił do swej młodej żony pogrążony w milczeniu i rozterkach. Był w takim dołku psychicznym, że nie potrafił mówić, śmiać się czy odczuwać cokolwiek. Było to więcej, niż ich nadszarpnięty związek mógł udźwignąć.

Kiedyś myślał, że umrze, jeśli żona go opuści. Ale gdy odeszła, poczuł tylko ogromną ulgę. Wciąż dobrze pamiętał ówczesny stan swojego ducha. Wypełniała go ogromna, wszechogarniająca pustka... i równie wielkie poczucie winy. Musiał jednak żyć z tymi uczuciami, zasłużył na nie i dlatego pozwalał, by go zżerały. Nie miał nikomu nic do zaoferowania i niczego też nie oczekiwał. Otrząśnięcie się z takiego stanu zabrało mu dużo czasu, jeśli w ogóle się udało.

Zanim poznał Jessikę, jedynym prawdziwym dobrem w jego życiu był syn, Thomas, dziecko dwojga nieszczęśliwych ludzi, którzy zbyt młodo się pobrali. Jakimś szczęśliwym trafem nie wpłynęło to zbyt niekorzystnie na chłopca, który pozostał miły i pogodny. Mieszkał z Jacobem, odkąd skończył dziesięć lat Jako szesnastolatek pracował na plantacji brzoskwiń jak każdy dorosły mężczyzna. Dopiero cztery miesiące temu, gdy nadszedł list z Amerykańskiej Fundacji Weteranów Wojny w Wietnamie, miał się przekonać, że jego ojciec jest również tylko człowiekiem.

Jacob mógł zwalić winę na list, iż przyczynił się do ochłodzenia jego stosunków z synem. Nie miał on jednak nic wspólnego z powodami, dla których zerwał z Jessiką. Po prostu wpadł w panikę odkrywając nagle, jakie uczucia w nim wzbudza. Bał się, by znów nie powtórzyło się to samo. Bał się wszelkiego silniejszego zaangażowania. Był przy tym na tyle zamknięty w sobie, że potrafił jedynie przyglądać się, jak umiera jego miłość. Poza tym miał teraz na głowie mnóstwo kłopotów rodzinnych, którym musiał stawić czoło. Próbował sobie wmówić, iż nie powinien był nigdy wiązać się z Jessiką, a obecna sytuacja zdawała się to potwierdzać. Nie potrafił jednak całkowicie wymazać jej z pamięci.

Myślał o niej bezustannie – gdy zasypiał, kiedy się budził i przez cały długi dzień. Wspominał wciąż ten jeden jedyny pocałunek. Pamiętał jej zapach, sposób, w jaki do niego przylgnęła całym ciałem, smak jej ust Było mu jej brak i nic nie potrafił na to poradzić.

Westchnął ciężko przypominając sobie, jak przygadywał mu Thomas, gdy obydwaj poznali Jessikę w banku. Owego dnia nieobecny był urzędnik udzielający pożyczek i Jessica go zastępowała. Pamiętał nawet, jak była wtedy ubrana – miała na sobie granatowy kosztowny kostium i białą, jedwabną bluzkę. W klapie marynarki tkwiła złota szpilka w kształcie róży, a ciemne, zaczesane do tyłu włosy spięte były na wysokości karku czymś w rodzaju złotej klamry. Wyglądała tak poważnie i tak pięknie, że modlił się, by nie zauważyła głupich min i gestów, jakich nie szczędził mu stojący obok Thomas.

Mimo to spędził w banku więcej czasu niż pierwotnie zamierzał. Zadawał jej mnóstwo pytań, które nie miały nic wspólnego z uprawą brzoskwiń czy pożyczkami bankowymi. Były to ogromnie niedyskretne pytania, jakich, odkąd wyrósł z krótkich spodenek, nigdy nie zadawał żadnej kobiecie.

– Wpadła ci w oko, co, tato? – spytał Thomas, gdy tylko wyszli z banku. Mijająca ich właśnie starsza kobieta aż przystanęła ze zdziwienia.

– No powiedz, mam rację? – naciskał chłopiec. Przytrzymując kobiecie drzwi, trącił ojca żartobliwie pięścią w ramię. Z jego twarzy nie schodził przebiegły uśmieszek.

– Przestań wreszcie! – warknął Jacob, gdyż w drodze na parking jego syn wciąż rechotał i próbował go poszturchiwać. – Wcale mi nie wpadła w oko.

– O kim mówisz? – spytał przebiegle Thomas, wiedząc już, iż ojciec właśnie wpadł w sidła, które tak sprytnie na niego zastawił.

– Wiesz doskonale. O pannie Jessice z banku.

– Daj spokój, tato! Ale się sobie przyglądaliście! W ogóle nie wiedziałem, że tak potrafisz. Mam na myśli sposób, w jaki ją badałeś. Te wszystkie pytania. Tak zwyczajnie... Muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem. Umówisz się z nią na randkę?

– Nie.

– A zadzwonisz do niej?

– Nie.

– Dlaczego?

– Bo zdążyła zauważyć, że mam obłąkanego syna.

– No cóż, ale i tak wpadła ci w oko, no nie? Tato, przyznaj się... Powiedz, że mam rację.

Jacob nagle roześmiał się.

– No dobrze, masz rację.

– Ojejku, ale mam ojca! A niech to! – pohukiwał Thomas i ściągnął ojcu czapkę na oczy, szturchając go lekko w pierś. Jacob wdrapał się szybko do ciężarówki w obawie, że zaraz ktoś każe ich aresztować.

Jacob uśmiechał się wspominając tamten dzień, ale szybko spoważniał. Słyszał, jak za jego plecami, w kuchni, pałęta się Thomas. Pewnie znowu coś je, pomyślał. Chłopak nie odezwał się do niego słowem przez cały dzień. Wczoraj zresztą też nie. Ważne jednak, że tu był. Nie chciał z nim rozmawiać, ale do domu wrócił z własnej woli.

Jacob westchnął ponownie, myśląc tym razem o kosztach, jakie musiał ponieść w ciągu ostatnich czterech miesięcy na bilety lotnicze. Najpierw leciał z miasta Ho Szi Min do Silk Hope, a zaraz potem musiał polecieć do Seattle, by ściągnąć Thomasa z powrotem do domu. Podniósł głowę słysząc, jak chłopak wchodzi do pokoju.

– Ona ciebie szukała – oznajmił Thomas z pozbawioną wszelkiego wyrazu twarzą.

– Gdzie teraz jest?

Thomas wzruszył obojętnie ramionami.

– Synu, ona ma imię.

– Mhm. I tak nie potrafię go wymówić.

– Umiałbyś, gdybyś tylko chciał.

– Do niczego mi to niepotrzebne. I tak nie mam zamiaru z nią rozmawiać.

– Wydawało mi się, że miałeś nauczyć ją jeździć samochodem. Naprawiłem wreszcie samochód i ciężarówkę.

– Ona umie jeździć. I nawet nie to jest najgorsze, że nie zna przepisów, ale jej się wydaje, że ma całą jezdnię wyłącznie dla siebie.

– To naucz ją, jak to się robi! Ja nie mam czasu.

– A może ja też?

– To, do diabła, znajdź go! – ryknął Jacob, tracąc wreszcie cierpliwość. – Może wreszcie na coś się przydasz.

Wcale nie chciał tego powiedzieć. Thomas był świetnym pomocnikiem. Doszło już do tego, że wydzierał się na własnego syna, choć był zły sam na siebie.

Zupełnie nie wiedział, jak poradzić sobie z tym problemem.

– Jadę do sklepu – powiedział ruszając w stronę ciężarówki. – A ty weź się za naukę jazdy.

– Ciekawe, do czego jej to potrzebne, kiedy i tak jeździ tylko do kościoła.

– Słyszałeś, co powiedziałem – rzucił Jacob przez ramię. Wsiadł do ciężarówki i ruszył ostro z podjazdu. Bał się, że jeszcze chwila, a powie lub zrobi coś, czego później będzie żałował.

W drodze do sklepu musiał przejechać koło domu Jessiki. Sklep był w istocie tylko małym wiejskim sklepikiem, ale ona go uwielbiała. Można było w nim kupić wszystko: oranżadę, orzechy, drut, a nawet zasuwkę do drzwi. Jak zwykle czuł pokusę, by skręcić w długą, zacienioną alejkę wiodącą na tył jej domu. Zwolnił nieco spoglądając na dom i ładnie przystrzyżony żywopłot. Nie widzieli się od tamtego wieczora w styczniu, gdy ją pocałował. Minęły już cztery długie miesiące. Pragnął popatrzeć na nią choć przez chwilę.

Nie widział jednak nigdzie jej samochodu. Jak zdążył już zauważyć, ostatnio rzadko bywała w domu, co tylko wzmagało jego desperację. Sam nie był pewien, czego tak naprawdę chce. Przecież z premedytacją zerwał tę znajomość i cokolwiek Jessica robiła, nie powinno go to obchodzić.

Pojechał dalej wiejską drogą, mijając rozproszone domy i zasiane soją pola, ogrodzone pastwiska, miejscową szkołę, a wreszcie budynek z czerwonej cegły, będący siedzibą straży pożarnej, Wiejskiego Domu Kultury i gminnego domu zebrań. Przejechał skrzyżowanie, skręcił w ubitą drogę i zaparkował przed jedynym w okolicy sklepem samoobsługowym. Pełno w nim było ludzi, którzy niedawno wyszli z kościoła.

Wysiadł z ciężarówki i wszedł do środka, choć nie bardzo wiedział, czego tu szuka. Przede wszystkim chciał zyskać na czasie, by nie zaogniać sytuacji w domu. Mógł zresztą kupić chleb i mleko, przydadzą się przy apetycie Thomasa.

Powoli przeciskał się do pólek z chlebem, wymieniając po drodze uwagi ze spotkanymi znajomymi, gdy zauważył płacącą przy kasie Jessikę. Bez chwili zastanowienia zawrócił i zaczął przeciskać się za nią do wyjścia.

– Jessica! – zawołał, ale udała, że go nie słyszy. Zatrzymała się dopiero koło swojego samochodu. Wtedy, z ręką na klamce, odwróciła się.

– Tak? – powiedziała spokojnie, patrząc mu prosto w oczy. Wyraźnie czekała, by coś powiedział, ale Jacob milczał zakłopotany. Uległ impulsowi, by pobyć z nią choć przez chwilę, ale teraz nie wiedział, jak się zachować.

– Bardzo... bardzo ładnie wyglądasz – powiedział, zdając sobie sprawę, jak głupio to zabrzmiało. Tylko tyle przyszło mu do głowy. Poza tym, że zamiast słowa „ładnie” powinien był użyć słowa „pięknie”.

Uśmiechnęła się lekko i otworzyła drzwi.

– Staram się jak mogę – oznajmiła sucho.

– Jessiko, ja... ja... – plątał się Jacob nie wiedząc, jak powstrzymać ją przed odjazdem.

– Słucham? – spytała, czekając na odpowiedź.

Odwrócił wzrok, kierując go gdzieś ponad jej głową w stronę stacji benzynowej.

– Chciałem ci powiedzieć, że to nie była twoja wina. Wyłącznie moja. Ja...

Jessica nie udawała, że nie wie, o czym mowa. Nagle zwinęła dłoń w pięść i mocno uderzyła go w ramię.

Mało brakowało, a zaskoczony cofnąłby się. Przygwoździł ją spojrzeniem, ale ona ani myślała spuścić wzroku.

– No cóż – odezwał się wreszcie. – Może chociaż dowiem się, za co oberwałem?

– Za to, co chciałeś jeszcze powiedzieć – odrzekła podnosząc koszyk z warzywami. – Że jestem dla ciebie za dobra i że lepiej mi będzie bez ciebie.

– Ale to prawda – powiedział Jacob, tym razem unikając ciosu i chwytając jej rękę. Cieszył się, że chociaż dzięki temu może jej przez chwilę dotykać. Kciukiem lekko pogłaskał ją po dłoni. Nie odpowiedziała. – Bardzo mi ciebie brakowało – mruknął.

– Nigdzie nie wyjeżdżałam – odparowała.

– Powiedziałem ci już. To, co się stało, to nie twoja wina.

Cofnęła rękę i otworzyła drzwi samochodu.

– Pozwolisz, że ci nie uwierzę.

– Jessica...

– Przestań wreszcie bawić się ze mną w kotka i myszkę, Jacobie. Przyznaję, w styczniu zależało mi na tobie. Nie wiem, o co ci wtedy chodziło, i nie wiem tego do tej pory. – Wsiadła do samochodu. – Zresztą, szczerze mówiąc, nic mnie to już nie obchodzi – dodała, zatrzasnęła drzwi i odjechała.


...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin