Mury Hebronu - STASIUK ANDRZEJ.txt

(240 KB) Pobierz

Andrzej Stasiuk

Mury Hebronu

Czarne 1999Wydanie III

***

Od sciany do sciany. Do sciany od sciany. Od okna do sciany. Od drzwi do okna. Od sciany do sciany. Do sciany od sciany. Lewa noga. Prawa noga. Lewa noga. Przynioslem tutaj wszystko, co mialem, i jestem, wciaz jestem. Samowystarczalny. Drazyc to, co dookola, a dookola tak niewiele. Chociaz przynioslem ze soba wszystko, co mialem do tej pory. Wszystko, co mialem, by wiedziec. By zyc, dano mi tez wszystko. Rzeczy. Powietrze. Dzwiek. Swiatlo. Jestem karmiony i moje zmysly tez. Dotykam, i widze smrod przez okratowane okno. Oslepione okno. Chlod wody w dloniach. Ciezar pokarmu w zoladku. Swiatlo, co mowi o nocy, swiatlo, co mowi o dniu. Przynioslem tutaj wszystko, co mialem. Reszte mi dano. Od sciany do sciany. Do sciany od sciany. Od okna do drzwi. Do drzwi od okna. Odscianydoscianyodscianydooknaoddrzwi. Mam miejsce na ruch i czlonki posluszne rozkazom mysli. Mam czas. Caly wielki czas. Na wszystko. Na oddech, na wiele oddechow. Na sranie i samogwalt. Czas na wszystko. Na spojrzenie, na wiele spojrzen. Kroki, wiele krokow. Czas na trawienie. Czas na banie sie, na wiele strachu. Mam czas na zycie. Ktos pomyslal nagle, zeby mnie tu przeniesc. Powody. Nie znam powodow. Skutek czegos tam. Wzialem wszystko, co jest mi potrzebne. Moj worek ze skory, a w nim mieso i flaki, ktore przelewaja sie miarowo, kiedy stapam. Stapam cale dnie. Ruch. Jest. Swiatlo. Mrok. Pokarm. Halas. Cisza. Mam wszystko, co moje, nie jestem zlodziejem, niczego sobie nie przywlaszczylem, ani kropli flegmy ni spermy. Co mam, jest moim. Odscianydoscianyodscianydodrzwioddrzwidooknaodscianydoscianyoddrzwidooknadoscianyodscianyoddrzwidookna. Ci, ktorych spotykam, wciaz o karze. Mowia cos o karze. Ze sa powody, dla ktorych zrobiono z nimi to samo, co ze mna. Mowia, ze odebrano im wszystko i dlatego ida korowodem, parami lub oddzielnie w zakamarkach tego miejsca. Ciala z powyrywanymi duszami? Dusze bez cial? Nie potrafie tego zrozumiec. Kiedy patrze, widze, ze sa tym samym, co ja. Ich wargi poruszaja sie. Wypowiadaja slowa. Ich rece. Ich nogi. Nie sa trupami. Na pewno. Nie umieraja. Stoja pionowo. Mowia, ze pozbawiono ich wszystkiego. Nic nie pozostawiono. To zapewne klamcy. Albo ulegli jakiemus zbiorowemu przywidzeniu i wciaz powtarzaja te same placzliwe slowa. Kim byli, zanim tu sie znalezli? Kim byli i co posiadali? Co pozostalo za drzwiami? Czego zaluja? Ja jestem caly. Bez uszczerbku. Od okna do drzwi od drzwi do okna. Nic moge sluchac gadaniny o zabranych najlepszych latach. Moje lata sa takie same. Niose siebie. Uginam sie pod ciezarem miesa i krwi. I nic mnie nie opuscilo. Nie opuscil mnie lek. Lek przed smiercia. Tutaj jest wiele czasu. Czas wydluza sie nieskonczenie. Oni rozpaczaja z tego powodu. Ja czuje sie bezpiecznie. Mam siebie na wlasnosc i na dlugo. Gdy wyznaczony czas sie skonczy, kaza mi sie wynosic. Nie wiem, dlaczego. Nie znam powodow. Kaza opuscic mi to miejsce, gdzie juz wroslem. Poznalem kazdy kat, ryse na scianie, a szczury nie boja sie mnie. Ja przestalem bac sie szczurow. Czasami wchodze z nimi do podziemnych gniazd, do korytarzy, co je lacza. Slysze pisk nowo narodzonych istot, nagich i rozowych. Czulosc matek. One mnie rozpoznaja. Odtracaja. Slady drobnych zebow goja sie powoli. Nigdy nie udalo mi sie ulozyc miedzy bezwlosymi cialkami, nie wiekszymi niz najmniejsze myszy. Ani kropli mleka do mych ust. To pewnie przez moj zapach. Rozwscieczone matki wywlekaly mnie za kark. Samce, gdy pelznalem za nimi, gubily mnie w pierwszym rozgalezieniu korytarzy. Moje oczy nie mogly przywyknac do wilgotnej ciemnosci. Rany od gwozdzi goja sie powoli. To wina rdzy i zgnilizny. Pozostawalem sam w labiryncie. Zmurszale belki, okruchy betonu, rury, bagniska cuchnacego blota. Biale i gladkie pedy roslin wzrastajacych bez swiatla. Sliskie kamienie. Bede musial to wszystko pozostawic. Przyprowadzili mnie tutaj, a teraz wypedza. Po co? Pozostane tym samym cialem i dusza w nim uwieziona. Moje cialo pozostanie niewolnikiem duszy. Za scianami szepty. Slowo "wolnosc" pojawia sie czesto. Czasami ktos spiewa to slowo. Nie dostrzegam roznicy. Zobacze drzewa takie jak zwykle. To wszystko znam. Moglbym umrzec juz teraz. Lek mi nie pozwala. Boje sie, ze w ziemi moje zebra zapadna sie i biale, slepe rosliny wyrosna w gnijacej klatce. Szczur powije kilka istot. Moze tego sie boje.Moge sie polozyc. Moge wyciagnac sie na drewnianym blacie. Lecz zwijam sie w klebek. Ukladam cialo na boku i podkurczam kolana mozliwie wysoko. Wystraszony bliskoscia muru przy glowie i bliskoscia blachy u stop. Koc ma barwe, ktorej nigdy nie jestem pewien. Nawet za dnia swiatlo nie jest swiatlem, tylko zwielokrotnionym lomotem. Jest nas dwu. Ja i ten w korytarzu. Nie chce nikogo. Ludzie. Powiedzieli mi wszystko, co mogli powiedziec. Nie chce. Ciemnosc odebrala mi wzrok. Co odbierze mi sluch? Dotyk? Dotyk probuje ograniczyc do jednego lub drugiego boku. Zmieniam ulozenie, jesli meczy mnie twardosc drewna. Czasem, lecz nieczesto, cialo chce, bym je wyprostowal. Wtedy dotykam czubkiem glowy do sciany, a stopami do blaszanego kubla. Robie to niechetnie i zaraz powracam do pozycji bialego robaka, jakiego mozna wygrzebac w wilgotnej ziemi. Najlepszym wyjsciem, wydawalo mi sie, jest stanie obok sprzetu do spania, ale ze wzgledu na waskosc przestrzeni zawsze po jakims czasie, przy wiekszym przechyleniu ciala, co zdarzalo sie zwlaszcza przy zamknietych oczach - dotykalem plecami do sciany albo kolanami do desek badz tez czolem do sciany i lydkami do desek. Stanie bokiem bylo z tych samych powodow niemozliwe. Caly darowany czas na jednym albo na drugim boku. Ograniczyc zajmowana przestrzen. Do niczego. Nie jestem pewien zadnej z dostrzeganych barw. Latwo osiagam tylko czern. Opadaja powieki. Bez watpliwosci. Istnieja pewnie inne barwy. Ich ustalanie pochlanialo mnie na poczatku. Uspokoilem sie. Wiem, ze sa nieokreslone i nieokreslenie zmieniaja sie w ciagu dnia. Neka mnie swiatlo. Przebija cienka zaslone powiek. Brudna czerwien. Wilgoc. Cuchnie nie myte cialo. Czasem mysle, ze jestem trupem. Zapomniano o mnie, pozostawiono bez ceremonii. Powietrze tak ciezko siada na piersi. Gdzie sa grabarze? Lopaty? Spiew?

Pozorne okno. Zakneblowane oko. Przepasane matowa opaska ze szkla. Wydlubane oko powleczone bielmem. Regularne metalowe nerwy w chlodnej, lekko pofalowanej tkance. Slepcy slysza szelest upadajacego wlosa. Przywyklem do przewrotnej budowli, w ktorej wykuto okna, a potem je wylupiono. Tortura. Szli wzdluz muru. Tak wlasnie musialo byc. Pod spojrzeniem oprawcy, co nie brudzi rak, wyrywali zrenice, wstawiajac dla drwiny zimne tafle poprzecinane siecia martwych nerwow. Teraz trzeba lowic odglosy czegos, co przechodzi, przepelza, przetacza sie. Plynne, bezksztaltne przemiany swiatla po tamtej stronie.

Zmrok przerywa mi myslenie. Cos, co nadchodzi tak cicho, przerywa rzecz rownie cicha. Zmrok jest zarowka zamknieta w zelaznej klatce naprzeciw wzroku. Oczy zamkniete. Puls normalny. Pocenia brak. Powoli podniesc powieki. Siateczki. Miliony. Igielki blasku przesiane przez rzesy, przez nierowne krawedzie powiek. Sluch powraca dalekim lomotem. Kola wedruja wyzej. Swiadomosc ciala. Nie jestem zadowolony z najazdu zmyslow. Z najazdu ciala.

Jestem tutaj od dawna. Ile krokow musialbym policzyc, by dobrnac do poczatku. Ile krokow musialbym sobie przypomniec. Oni chca tego. Ciaglego i ponownego przemierzania wszystkiego, co juz odeszlo i nie powroci. Ich interes jest w mych powrotach, w mym brnieciu przez ciezkie powietrze klatek. Caly miniony czas mnozony przez aktualna minute. To ich interes. Nieskonczonosc minut. Nieskonczonosc cierpienia. Uwiezly w powrotach, w nieustannym cofaniu zegara. Wchodze gleboko w swoje cialo. W gre bebechow. W cichy, wilgotny slizg kosci w stawach. W bulgotanie krwi, w jej chlupot na zakolach arterii. W szelest miesni przesuwajacych sie pod skora. W puls moczu splywajacego do pecherza i dalej cewka na zewnatrz. Wchodze w sciany, w podloge, w powietrze, co mnie otacza. We wszystko, co mnie otacza teraz. Jestem od zbudzenia do zasniecia. Ludzie, co zyja sa umarli. Nie ma ich. Sa zabici. W samoobronie. Nie mysle o wskrzeszeniach. Czeka mnie walka. Daty na scianach. Musze je zabic.

To sa szepty. Noca przychodza umarli. Za dnia utrzymywani w smierci. Twarze, twarze pogruchotane, miazga nosow, oczy wyplynely. Przychodza noca. Tylko noca. Zwlekaja ze mnie koc. Krzyki. Slowa, ktore zdazylem zapomniec. Gesty i imiona niepotrzebne tutaj, nieznosne przypomnienia usmiercane cierpliwie dzien za dniem. Krzyz pamieci. Moje cialo rozpostarte na nim. Moj szkielet, moja skora, popekane zbedne oczy, zbedne uszy, wszystko na smietnik, bo teraz zawadza. Pamiec za dnia oddana do biura rzeczy znalezionych, do biura rzeczy zbednych i nie moich. Pot pod pachami, pot na jajach, pot w pachwinach, na poduszce lzy. A przeciez nauczylem sie nie zapuszczac dalej niz siega moje cialo. Wyciagnieta reka. Strumien moczu. Przeciez jestem robakiem w pancerzu, zolwiem w misce, slimakiem w skorupie. Swiat wessany moim srodkiem ciezkosci. Pepek. Kosmos. Szczyty sutek. Niebosiezna iglica kutasa. Ganges mocz - owodu. Fudzijama odbytu. Amazonka najwiekszej zyly. Nil aorty. Stratosfera cuchnacego oddechu. Dalej pustka. Polkule posladkow, polnocna i poludniowa, polkule mozgu, wschodnia i zachodnia. Smierdzacy, spocony rownik porosniety kepkami sztywnych wlosow.

Sa szepty. Koniec plaskich wyobrazen. Wszyscy swieci sa swietymi. Moja dusza jest peknieta i krwawi. Ojcowie Kosciola mieli racje i Tytus Flawiusz mial racje, i Nyssenczyk mial racje, i swiety z Numidii mial racje, i tepiciel herezji Bernard mial racje, ale heretycy takze mieli racje. Przeklenstwo na glupcow, demokrytejskich uczniow! Dymiace stosy cial nie zmienia tego. Miazga kosci nie uniewazni tego. Kombajn, dzienny kombajn smierci nie zetrze tego.

Mowic mowic mowic. Mowic. Wlasne slowa, jedyny dowod na to, ze nie biore udzialu w zabawie szalencow, ze nie j...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin