Crowley John - Aegipt 3 - Demonomania.rtf

(3275 KB) Pobierz

John Crowley

DEMONOMANIA

Dæmonomania

Ægipt

KSIĘGA PIERWSZA

Przełożyli

Joanna Bogunia, Dawid Juraszek, Anna Klimasara


PROLOG
DO KWADRANTU
JESIENNEGO


Na Trzeci Kwadrant dwunastu domów Zodiaku składają się: Uxor, Żona, dom małżeństwa, związków i rozwodów, Mors, dom śmierci i umarłych, oraz Pietas, dom pobożności i, o dziwo, podróży. W drogę!

Trzeci Kwadrant to Popołudnie oraz Jesień, od Równonocy do Przesilenia. Jego żywioł to Woda, humor jest melancholiczny, a wiatr zachodni. Zawiera w sobie wiek średni, przejścia, przyjaciół i wrogów, stratę, marzenia, umieranie, bezpieczeństwo i zagrożenie. Tworzą go odpowiedzi na zew - lub milczenie.

W pół drogi między równonocą a przesileniem roku końca świata Pierce Moffett z bagażem trzydziestu pięciu lat wsiadł do dalekobieżnego autokaru pod sklepem wielobranżowym przy River Street w Blackbury Jambs pośród wzgórz Faraway. Przeszedł na tył, gdzie można było podówczas palić, chociaż w ustach miał już niesmak od nadmiaru papierosów. Dzień był brzydki, chmury ścieliły się nisko, kropelki ściekały po barwionych szybach autokaru.

Domy Zodiaku to nie Znaki - Val, astrolożka i barmanka z Faraways, często musi to tłumaczyć. Domy, według jej słów, wyglądają tak: powiedzmy, że podczas twoich narodzin przez wschodni nieboskłon nad horyzontem nakreślona zostaje linia. Następnie przez niebo mknie jedenaście kolejnych linii, rozmieszczonych równomiernie, mijają cię w górze, schodzą w dół za twoimi plecami, wracając tam, skąd się wziąłeś, i dzieląc błękitną kulę niebios wokół ciebie (udawaj, że to naprawdę kula) na dwanaście równych cząstek pomarańczy, z małą drobinką pośrodku. Ta drobinka to ty. Powiedzmy, że cząstki te są ponumerowane, począwszy od tej od strony wschodniego horyzontu. Ta część to pierwszy dom, Vita, Dom Życia; ósmy Dom, Mors, Dom Śmierci, masz w górze od zachodu. Ciekawe? Teraz wyjrzyjmy przez okna tych domów - składają się wyłącznie z okien - i zobaczmy, jakie gwiazdy pojawiają się w nich dokładnie w chwili, kiedy zapłakany pojawiasz się na ziemi. Niech na przykład Saturn, ciężki i zimny, znajdzie się w twoim pierwszym domu, Domu Życia; i niech Koziorożec choć częściowo pojawi się za nim - jeden z jego ulubionych znaków - i proszę, w twoim horoskopie pełno Saturna, i to w Domu, gdzie ma to znaczenie. I chociaż Val nie powie, że ta ulica i domy, pośród których się znajdziesz, sprawią, że staniesz się tym, kim się staniesz, to twoja świadomość samego siebie musi brać się właśnie stąd.

Pierce Moffett, typ saturniczny par excellance, usiadł w autokarowym fotelu z sercem małym i ciężkim jak stara cenna moneta zaległa w piersiach. Nie wierzył, by przyczyną wypełniającej go jesiennej ciemności były gwiazdy; nie wierzył też, by przyszła do niego gdzieś z oddali, z przełomu roku lub zachodu słońca. Był przekonany, że ta ciemność jest wyjątkowa, niezwiązana z żadną inną, że to okropna nowa choroba, na którą miał pecha zachorować jako pierwszy, a zarazem na pozór uciążliwie znajoma, jak gdyby zawsze nosił w sobie jej zarodek. Zaczynał się zastanawiać, czy kiedykolwiek mu przejdzie, albo zelżeje, i pozwoli wrócić do jasnego i radosnego, a przynajmniej zwykłego świata, który zamieszkiwał przecież jeszcze nie tak dawno.

Pojawił się kierowca. Usiadł i włączył długaśne wycieraczki, by otrzeć szybę z kropelek. Zamknął drzwi z odgłosem przywołującym na myśl hermetyczną śluzę. Wokół Piercea zawirował zaduch, składające się nie wiedzieć z czego powietrze wnętrza autokaru. Hamulce sapnęły, światła rozbłysły. Mężczyzna zakręcił wielką kierownicą i uwiózł pasażerów.

Za późno już, by wyskoczyć.

Szare i nawiedzone miasteczko, z którego Pierce wyjeżdżał do, jak widział oczyma duszy, jeszcze mroczniejszych regionów, było starym portem rzecznym u stóp Randy, której lesisty garb wzbierał nieoczekiwanie na północy, unosząc kilka ostatnich ulic i domów. Górę opływały dwie rzeki, Blackbury od wschodu i Shadow od zachodu, zbiegając się w tym mieście, coincidentia oppositorum, i tworząc jedną dużą rzekę. W Kaskadii, niegdyś ważnym mieście przemysłowym, zstępowała ona po stromych progach, a następnie (powiększając się, tężejąc, zwalniając) płynęła ku Conurbanie, którą kiedyś żywiła, a teraz tylko rozdzielała. Pierce wciąż nie mógł uwierzyć, że zgodził się wyruszyć do sennej, szaroburej, nędznej mieściny.

To do Blackbury Jambs Pierce przybył wiosną tego roku z Nowego Jorku, z zaliczką od wydawcy w kieszeni (przynajmniej metaforycznie), by zamieszkać, napisać książkę i zacząć wszystko od nowa. Ten sam autokar, w którym właśnie siedział, i ten sam kierowca przywieźli Pierce’a po raz pierwszy w te zielone wzgórza; ten sam autokar z Conurbany, który zepsuł się i wysadził go na poboczu. Pierce wędrował zgodnie ze wskazówkami mieszkańców, podówczas sprawiających wrażenie radosnej gromadki. Wtedy to nad martwym nurtem Blackbury poznał Rose Ryder, tą Rose Ryder, do której teraz jechał - nie do wiary! - z takim okropnym strachem w listopadzie końca świata.

Rose przeprowadziła się do Conurbany miesiąc wcześniej, w czerwonym październiku, i mieszkała tam teraz, uczęszczając do Kolegium Piotra Ramusa i studiując Biblię. Kiedy się rozstawali przed domem w Littleville - jej sportowy samochodzik już drżał, sposobiąc się do drogi - zaprosiła go do siebie. Przyjedź, proszę. A on odpowiedział na ten zew - i oto nadjeżdżał.

Często czytając albo oglądając filmy o nagłym wtargnięciu tego, co straszne i niesamowite, w zwykłe życie - np. za sprawą przebudzenia starożytnej klątwy, wcielenia diabła - głowił się, dlaczego bohaterowie są na to tak odporni. Zrazu zaskoczeni krzyczą, protestują, ale szybko biorą się w garść i przystępują do kontrataku, zamiast mdleć w uścisku nieznośnego strachu. Tego obawiał się Pierce, kiedy w jego snach z otaczającej codzienności dobywało się coś ohydnego, niemożliwego, ale niezaprzeczalnego - koniec świata. Mdlał i budził się.

A teraz sam miał stawić czoło takiej mocy (nie mógł opędzić się od tego uczucia), ale utknął na pierwszych stronach, pierwszych scenach, pomiędzy zniewieściającym strachem a napierającym protestem, podczas gdy wróg nabierał sił. Chciał podciągnąć kolana pod brodę i objąć je ramionami. Obawiał się, że w takiej właśnie pozie skończy, jeśli to będzie trwało, kusiło go, by zacząć już teraz, skryć się za samym sobą.

Podniósł wzrok, ponieważ kątem oka dojrzał w oknie naprzeciwko stado wielkich, bezkształtnych, rogatych zwierząt o rozmiarach stogów siana, niczym jaki albo woły piżmowe przeganiane przez deszczowe pola w dal. Autokar minął je, zanim Pierce zdążył się upewnić, co to naprawdę było - prawdziwe stogi siana, stosy produktów, zwały ziemi - co spowodowało tę dziwną iluzję; podniósł się i obejrzał, by dojrzeć je przez tylne okno, ale autokar takowego nie posiadał. Usiadł z powrotem.

Świat doświadczył ostatnio okropnego poślizgu albo niestabilności, a może Pierce dopiero teraz to zauważył; odkrył - chociaż nie chciał się do tego odkrycia przyznać - że jego decyzje mogą sprowadzić koniec obecnego świata i przynieść początek następnego: więcej, że chcąc nie chcąc już podjął takie decyzje. Oczywiście każdą naszą decyzją wybieramy spośród dostępnych światów; każda decyzja popycha nasze dusze i jaźnie ku takiej a nie innej ścieżce, gdzie widzimy i robimy coś, czego nie widzielibyśmy ani nie zrobilibyśmy gdzie indziej: ale Pierce’owi zaczynało się wydawać, że jego decyzje nadają istnienie nowemu światu, w którym nie tylko on, ale i inni muszą żyć. Nie potrafił uwolnić się od tej „kołowej" logiki: moje decyzje, mądre czy głupie, wpływają na moje istnienie w świecie; oto moje życie; oto świat; ja go stworzyłem. Jak człowiek, którego obudziło trzęsienie ziemi, próbuje zapobiec spadaniu obrazów ze ścian i naczyń z półek, myśląc „Co się dzieje? Co się dzieje?", Pierce zastanawiał się, co zrobił, i starał się położyć temu kres.

Było - stało się - całkiem pewne, że kobieta, którą kochał, wmieszała się w śmieszną i tyrańską sektę pseudochrześcijańską, której agenci - liczni, nie wszyscy jawni - właśnie prali jej mózg i opróżniali serce z niego i z rzeczywistości, a ona uśmiechała się zachęcająco, on zaś musiał ją stamtąd wyrwać, lecz nie mógł. To był powód strachu, który go opanował, powód bezsenności i powód koszmarów nasiąkających strzępy jego snu niczym brudna woda.

Kiedy indziej jednak ta pewność nabierała cech nierzeczywistych i znikała; przestawał wierzyć, że ma uratować swoją ukochaną, że ona potrzebuje ratunku, że ją kocha.

Zrzucił na podłogę niedopałek i zmiażdżył go. Przypomniało mu to o długich podróżach, jakie niegdyś odbywał autokarami w pogodę taką jak ta, jadąc z uniwersytetu należącego do Ivy League[1] do domu w górach Cumberland w Kentucky: siedem godzin, w tym godzinna lub dwugodzinna przerwa pośród dziadostwa na dworcu w Huntington w Zachodniej Wirginii. Listopad, Święto Dziękczynienia, Boże Narodzenie; deszcz, jałowa ziemia, dom oczekujący u kresu podróży to już nie dom, ale wciąż wypełnia go dusząco ciepła i znajoma atmosfera i, o Boże, jeszcze coś.

Jeszcze coś. Przypomniał sobie, jak kiedyś jadąc autokarem z uczelni do domu wymyślił test na prawdziwą miłość: test sprawdzający, do jakiego stopnia prawdziwie i całkowicie się kogoś kocha.

Boże, do jakiego okrucieństwa był zdolny, i to względem samego siebie, nieszkodliwego siebie.

Test był następujący: potężny czarnoksiężnicy w tajemnicy zapanowali na kobietą, którą kochasz i która kocha ciebie (Pierce nie uważał wtedy, że te terminy - miłość, kocha cię - również wymagają zdefiniowania). Czarnoksiężnicy zakazali ci - z sobie tylko wiadomych powodów, dla okrutnej satysfakcji czy czegoś tam - spotykania się z nią. Jeśli kiedykolwiek się z nią zobaczysz, ona umrze. Zarazem owi nikczemni magowie stworzyli robota, albo ejdolona na twoje podobieństwo, z tą różnicą, że nieco przystojniejszego, nieco mądrzejszego, nieco hojniejszego. Automat ten zastępuje cię przy niczego niepodejrzewającej ukochanej. Czarnoksiężnicy układają się z tobą tak: fałszywy ty będzie kochał twoją ukochaną, będzie troszczył się o nią i dbał, tak długo jak ty, prawdziwy ty, będziesz jechał tym autokarem.

Już nigdy jej nie ujrzysz; ale dopóki jedziesz tym autobusem, w tym listopadzie, tą autostradą, ona jest bezpieczna. Jeśli wysiądziesz - wysiądziesz na dobre, a nie tylko w wyznaczonych postojach w ubogich dzielnicach obcych miast, albo w samotnych barach na wysmaganych wiatrem wzgórzach - wtedy demon zacznie się zmieniać; przestanie być dobrym człowiekiem, a stanie się okrutnikiem, przestanie się troszczyć, będzie ją krzywdzić w okropny sposób, który tylko ty, jej kochanek, mógłbyś odkryć; ten drań, ten kutas naznaczy ją na całe życie smutkiem nie do rozwiania: złamie jej serce.

Zatem test sprowadza się do pytania: jak długo pozostaniesz w autokarze? Tłum, biedota zapełniająca autobusy, ustawia się w nieśmiałej kolejce przy drzwiach na postojach, by kupić gumiaste hot dogi, albo odpakowuje kanapki zabrane z domu i ustawia się znowu przy drzwiach z brudnym biletem w ręku. Ale oni nie są przeklęci jak ty; mogą wysiąść, dają się zastąpić podobnymi, choć innymi pasażerami obarczonymi podobnymi, choć innymi tanimi walizkami i tobołkami przewiązanymi szpagatem. Ile nocy z nimi spędzisz, śpiąc nerwowo otulony w płaszcz, biorąc do ręki książkę (Kierkegaard) i odkładając ją na powrót, patrząc przez okno na mijane pustkowia? A cały ten czas ona nic nie wie o twojej podróży.

Pierce zadumał się. Cóż to za pokręcona wizja miłości. Całe stulecia zdawały się dzielić go od tamtego młodzika, który nie miał na kim wypróbować swojej teorii, choćby hipotetycznie. Próba miłości cięższa niż w jakimkolwiek romansie, a zarazem jak w żadnym romansie próba nie do przejścia; złoczyńcy giną, miłość zwycięża.

Dawno, dawno temu był sobie rycerz, którego wystawiono na próbę prawdziwej miłości. Podniósł miecz i tarczę, ale nie potrafił dokonać tego, czego odeń wymagano, a więc złożył broń.

Nie, powiedział do siebie, nie: to nie zależy od ciebie. Nie zależy.

Spojrzał na zegarek. Spędził tu dopiero półtorej godziny. Wieczorem dotrze do dworca w Conurbanie, gdzie miała na niego czekać; choć nigdy tam nie był, już dobrze znał ten dworzec. Już przywołał w umyśle krzesła z włókna szklanego z wysuszoną gumą do żucia przyklejoną pod spodem, delikatną warstwę brudu na podłodze, wyczuwał to z wyprzedzeniem; a kiedy tak popychał samego siebie i autokar niechętnie ku celowi, zrozumiał z poczuciem pewności, że ona nie będzie na niego czekać, że jej opiekunowie na pewno jej nie pozwolą.

Deszcz wzmógł się, a może tylko autokar wbijał się weń mocniej i zmuszał krople do szybszego staczania się po szybach? Wjechali na drogę międzystanową i śmignęli obok zielonych znaków ukazujących nazwy bajkowych miejsc, niechcianych miast i dróg. Inni pasażerowie, unoszeni w dal razem z nim, patrzyli na zewnątrz lub w głąb samych siebie bezradnie; wokół stada samochodów parły naprzód w swoich strasznych i nieuniknionych sprawach.

Co ja zrobiłem? - szepnął Pierce w głębi serca. Co zrobiłem?


I
UXOR
Związek agenta i pacjenta


1

Kiedy świat się kończy, kończy się nieco inaczej dla każdej myślącej istoty, która może go oglądać; koniec nie następuje nagle, ale stopniowo przechodzi przez świat niczym drżenie po gładkiej sierści konia. Nadejście końca świata może zrazu wstrząsnąć tylko jednym miastem, jedną dzielnicą; może wprawić w drżenie ziemię pod stopami wiernych w kościele, ale nie bywalców baru na tej samej ulicy; zniweczyć spokój tej ulicy, tej rodziny, tego dziecka, które w tej chwili podnosi wzrok znad komiksu i wie na pewno, że nic już nie będzie takie samo.

Ale chociaż świat dla niektórych kończy się wcześniej niż dla innych, każdy kto przezeń przechodzi - albo przez kogo on przechodzi - potrafi spojrzeć wstecz i zrozumieć, że przeniósł się ze starego świata do nowego, gdzie chcąc nie chcąc umrze: wie to, chociaż wszędzie wokół sąsiedzi wciąż żyją w starym świecie pośród jego dawnych przyjemności i lęków. I to będzie dowód - w twarzach znajomych ujrzy, że zostali z tyłu, zrozumie w sposobie, w jaki na niego patrzą, że na drugą stronę przeszedł żywy. Przez całe lato nad hrabstwem, które obejmuje większość Faraway Hills oraz tamtejszych miast, farm i rzek, zalegał jakiś letarg. W upale i drętwej ciszy powstaje coś niewytłumaczalnego; drobnostki, na pozór zupełnie niezwiązane ze sobą. Pewien rybak złowił w Jeziorze Niklowym rybę, na której opalizującym boku widniały słowa; przepisał je dla bibliotekarki w Blackbury Jambs, a ta powiedziała mu, że to po łacinie. Jakiś człowiek z Conurbany budujący letni domek dla siebie i rodziny przy górskiej drodze (czy było to Bug Hill Road czy Hopeful Hill?) pewnego dnia nie mógł odnaleźć działki, którą kupił, ani fundamentów, które zaczął stawiać dzień wcześniej, choć był pewien, że jest we właściwym miejscu - dwa razy wracał do skrzyżowania, dwa razy na koniec drogi, zdumiony i wściekły, wszystko po prostu zniknęło! Następnego dnia przyjechał tą samą drogą (był tego pewien) i proszę: jest.

I inne rzeczy. Ale te naturalnie zdarzają się często, bez względu na to, czy świat się kończy, czy nie. Jednak mało kto zauważył, że tu i tam skutki pojawiały się przed przyczynami. Nie lawinowo, nie systematycznie, nie, inaczej życie stałoby się niezrozumiałe: tylko gdzieniegdzie, od czasu do czasu, głównie jako łatwe do zignorowania błahostki. Nagle kolibry przestały odwiedzać kwitnący żywopłot przy ścieżce prowadzącej do Domu Spokojnej Starości „Zachód Słońca", zasmucając jedną z kobiet tam przebywających, która uwielbiała je obserwować; jakiś czas potem durny robotnik, wypełniając, jak sobie ubzdurał, polecenie służbowe, wyciął żywopłot. Matka, rozwieszająca pranie, zobaczyła na drodze swoją córeczkę z plastikowym plecakiem - kątem oka, znikającą za wzgórzem; tego samego dnia córka w tajemnicy powzięła postanowienie o ucieczce z domu.

Gdyby tak zebrać i zliczyć te drobiazgi, ile by się ich nazbierało? Ile powinno ich nastąpić w normalnym roku? Czy nagły wzrost bezcelowych zbiegów okoliczności - na przykład wrzosiec kwitnący dokładnie w tym miejscu, w którym w zeszłym roku zgubiłem fajkę z wrzośćcowego drewna, albo wszystkie matki i córki z Fair Prospect wypowiadające w tym samym momencie słowo „skarbie" - dałoby się przedstawić na wykresie? Czy jakaś tajemnica odkrywa się przed nami w niedostrzegalnych rzeczach, które mogłyby, gdybyśmy potrafili je zauważać, ostrzegać nas przed końcami i przed początkami?

- Kiedy ludzie mówią to samo w tej samej chwili - wyjaśniała swojej córeczce Sam Rosie Rasmussen - to robią tak. Patrz. Zahacz mały palec wokół mojego. Nie tak. W ten sposób.

Zagryzając z przejęcia koniuszek języka, Sam zdołała owinąć paluszek wokół palca matki.

- A teraz odpowiedz. Kiedy księżyc jest najgrubszy?

Sam pomyślała przez chwilę i wzruszyła ramionami.

- No kiedy?

- W pełni.

- Dobrze. Kiedy księżyc jest najgrubszy?

- W pełni.

- Niech się twoje i moje życzenie spełni. Trzymaj mocno.

Przeciągały palce każda w swoją stronę, aż wreszcie mocne ogniwo pękło.

- Widzisz - powiedziała Rosie. - Tak trzeba zrobić.

- Żeby móc powiedzieć życzenie?

- Tak.

- Co sobie życzyłaś?

- Nie można powiedzieć, bo się nie spełni.

A jej własne życzenie? Długo było tylko jedno, które potrafiła sformułować: życzenie, aby mieć jakieś życzenie, by mieć coś, czym mogłaby wypełnić pustą i nieczułą przestrzeń, gdzie (jak jej się zdawało) znajdowało się kiedyś jej czujące serce. Ale zeszłej jesieni pojawiło się coś nowego, czego mogła sobie zażyczyć każdego wieczora, coś, dla czego mogła trąbić w każdym tunelu (z dłonią na dachu samochodu, jak nauczył ją ojciec). Ale czego nigdy nie mogła wyrazić.

- Pomyślałam życzenie - powiedziała Sam.

- Dobrze.

Sam przesunęła się na szerokim gładkim fotelu skórzanym tigress - samochodu Allana Buttermana, prawnika jej matki. Allan prowadził, a Rosie i Sam bawiły się z tyłu pośród przytulnych barw zacienionych szyb, przy miodowej muzyce płynącej z głośników.

- Powiem ci.

- Ale wtedy może się nie spełnić.

- Może.

- Więc co to jest?

- Żeby nie musieć już więcej jeść lekarstw.

- Och, Sam...

Było to także przynajmniej w jakimś stopniu życzenie Rosie. W sierpniu Sam po raz pierwszy doświadczyła ataku, który lekarz uznał za prawdopodobnie epileptyczny, chociaż ten przez miesiąc się nie powtórzył. Ale tuż po północy podczas zrównania jesiennego - nocy dzikiego wichru - Sam miała drugi atak, gorszy niż poprzedni, który panował nad jej ciałkiem i jego zawartością przez blisko minutę; już nie było wątpliwości. Następnego dnia o cudownie rześkim poranku, pod paradą pędzących białych obłoków i pośród drzew gestykulujących łagodnie drżącymi liśćmi, Rosie znów zawiozła Sam do lekarza i długo z nim porozmawiawszy, pojechała do apteki w Blackbury Jambs. A teraz Sam zażywała phenobarbital elixir trzy razy dziennie. Jako pięciolatka była zbyt młoda, żeby łykać tabletki. Rosie stale nosiła przy sobie gorzki syrop i małą plastikową strzykawkę bez igły, z której wstrzykiwała go w usta Sam, nigdy bez długiej batalii.

- Jesteśmy - powiedział Allan.

- Patrz, jesteśmy - powiedziała Rosie do Sam.

Jechali Blackbury River w kierunku Kaskadii, a teraz na zakręcie ujrzeli gmach nad rzeką, spiętrzony na wysepce, której pstre jawory nabierały już żółtej barwy.

- Ha! - zawołała Sam, klęcząc na brązowym fotelu z palcami na krawędzi szyby. - Ha, ha.

To był zamek. Komicznie posępny, lecz nie odpychający; z trzema nieregularnymi wieżami wznoszącymi się na narożnikach muru i donżonem z machikułowym gzymsem u szczytu pośrodku. Nikt nie wziąłby go za autentycznie średniowieczny, ale na pewno był stary, zapuszczony i zgarbiony, wczepiony w trójrożną wysepkę pośrodku nurtu jak ogromny, czarny, wyliniały, ponury sęp. Mur od strony ulicy pokrywały wielkie wykute litery w kanciastym stylu, o którym Rosie wiedziała, że nazywa się gotycki, choć nie wiedziała dlaczego. Napis głosił: BUTTERMAN'S.

- Powiedział, że spotka się z nami na tej, no - zająknął się Allan - no, na molo.

- Na przystani - poprawiła Rosie.

- Aha.

Allan Butterman twierdził, że jego nazwisko nie ma związku z napisem wyrytym na ścianie zamku, ale Rosie (i Sam) nie wierzyły mu. No, kiedyś może był jakiś przodek, powiedział Allan. Jego skromność zdumiewała Rosie; bardziej odpowiadało mu udawanie, że nie ma nic wspólnego z najbardziej znanym nazwiskiem w hrabstwie, niż sprawianie wrażenia, że rości sobie prawa do starego gmachu i jego ekscentrycznej proweniencji. Rosie z kolei nie miała oporów przed stwierdzeniem swojego udziału w legendzie: z punktu widzenia prawa zamek Buttermans należał do rodziny Rasmussenów i Rosie była ostatnią witką na długiej gałęzi drzewa genealogicznego tej rodziny w hrabstwie, a dziś miała po raz pierwszy przekroczyć rzekę i wejść do zamku. Poczuła dziwny ruch w piersi, gdy o tym pomyślała, i zaśmiała się.

To tylko ruina.

- Tutaj - powiedział Allan i małym palcem przerzucił dźwigienkę, zapalając szmaragdową strzałkę. Sam patrzyła, jak mruga. Allan skręcił z drogi i wjechał na parking przy przystani.

- No i jesteśmy - powiedziała Rosie i otwarła grube jak w grobowcu drzwi tigress. - Chodź, skarbie.

Ale Sam ociągała się, może przestraszona tym miejscem i całą podróżą, kiedy była już tak blisko, albo po prostu niechętna do opuszczenia przytulnej enklawy samochodu. Może nie potrafiła jak Rosie śmiać się z oporu własnego serca.

Przestań tak tępo patrzeć, chciała powiedzieć jej matka i nigdy nie mówiła. Nie zamieraj tak i nie gap się, tylko nie to.

- Mój stary dom - powiedziała Sam, jeszcze nie zdoławszy przełamać zaklęcia.

- Tak? No to chodźmy go obejrzeć.

Jej stary dom. Sam po raz pierwszy zdumiała Rosie wieścią o starym domu, gdy miała trzy latka. Na początku tylko o nim mówiła: jak to w jej starym domu jej dawna rodzina mieszkała i żyła. Jaki stary dom? Dom, w którym mieszkała wcześniej. Ale potem zaczęła wskazywać miejsca, nieliczne, które przypominały jej o nim: To jest mój stary dom. To? - pytała Rosie, zastanawiając się, dlaczego Sam wybrała właśnie to miejsce - raz była to dwustuletnia stodoła w trakcie rozbiórki i wysyłki do Kalifornii, gdzie miał w niej...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin