Lindsey Johanna - Bunt serca.pdf

(1047 KB) Pobierz
Microsoft Word - Lindsey Johanna - Bunt serca
Rozdział 1
Anglia, 1818
- Boisz się, kwiatuszku?
Roslynn Chadwick odwróciła się od okna powozu, przez które nie widzącym spojrzeniem wpatrywała się w
przydrożny krajobraz. Czy się bała? Sama na świecie, bez opiekuna i bliskiej rodziny, zmierzała ku niepewnej
przyszłości, zostawiając za sobą wszystko, co znajome i drogie sercu. Bała się? Była przerażona!
Dopóki mogła, skrywała jednak przed pokojówką swój lęk. Biedna Nettie też nie czuła się zbyt pewnie,
zwłaszcza od wczorajszego ranka, kiedy to przekroczyły granicę angielską. Jak zwykle próbowała maskować
niepokój zrzędzeniem, choć jeszcze niedawno wydawała się pełna otuchy. Nie straciła humoru nawet wtedy, gdy
powóz wjechał na pogardzane przez nią niziny. Rodowita Szkotka, Nettie MacDonald, nigdy w swym
czterdziestodwuletnim życiu nie przypuszczała, że będzie zmuszona opuścić ukochane góry. Co dopiero mówić
o podróży do Anglii! Ale Roslynn nie mogła przecież zostawić swojej drogiej Nettie na pastwę losu. To było
wykluczone.
Uśmiechnęła się teraz z wysiłkiem, próbując podnieść na duchu zmartwioną pokojówkę. Na krótką chwilę jej
piwne oczy rozbłysły nieco złośliwą uciechą.
- Och, Nettie, a czegóż to miałabym się bać? Wymknęłyśmy się w środku nocy, nikt nas nie widział Geordie
będzie nas szukał w Aberdeen i Edynburgu. Ani mu do głowy nie przyjdzie, że uciekłyśmy do Londynu.
Ano, pewnie tak. Nettie uśmiechnęła się z satysfakcją, na chwilę zapominając o strachu i niechęci do
wszystkiego co angielskie; przeważyła znacznie głębsza niechęć do Geordiego Camerona. - Mam nadzieję, że
ten piekielnik udławi się swoją złością, kiedy zobaczy, jak pokrzyżowałaś jego niecne plany. Wcale mi się nie
podobało, kiedy pan Duncan, niech spoczywa w pokoju, kazał ci obiecać, że będziesz posłuszna jego woli, ale
on wiedział, co dla ciebie najlepsze. I wcale się nie martwię, że nie zapomniałaś tak mówić, jak cię nauczyła ta
przemądrzała belferka, co to ją sprowadził dla ciebie pan Duncan. Teraz już nie zapomnisz, zwłaszcza tutaj,
między Anglikami. - Ostatnie zdanie Nettie wypowiedziała tonem najgłębszej przygany.
Roslynn się roześmiała. Nie mogła sobie odmówić uciechy podroczenia się ze służącą.
- Wystarczy, że przypomnę sobie, jak należy poprawnie mówić, kiedy spotkam pierwszego Anglika. Ale teraz
pozwól, że nie będę się zastanawiała nad każdym słowem.
- I tak zapominasz się tylko wtedy, gdy jesteś zmartwiona albo zła. Nie myśl, że tego nie zauważyłam.
Istotnie, nic nie mogło ujść czujnej uwagi panny MacDonald. A już Roslynn znała niemal jak siebie samą.
Czasem zdawało jej się, że nawet lepiej. Wiedziała, że jeśli Roslynn ostatnio zapomina się jakby częściej i mówi
szkockim dialektem, przejętym od dziadka i samej Nettie to właśnie dlatego, ze jest zmartwiona. I nie bez
powodu. Oczywiście nie aż tak zmartwiona, by całkiem zapomnieć reguł poprawnej wymowy angielskiej.
Mam nadzieję, że nasze bagaże dotarły na miejsce, bo inaczej będziemy się miały z pyszna westchnęła Roslynn.
Opuściły dom, zabierając tylko po jednej zmianie odzieży, by dodatkowo zamącić w głowie kuzynowi
Geordiemu. Ktoś mógł mu przecież donieść o ich wyjeździe.
- To już najmniejsze twoje zmartwienie, kochaneczko. I powiem ci, że dobrym pomysłem było sprowadzenie do
Cameron Hall londyńskiej krawcowej, żeby ci poszyła te wszystkie śliczne sukienki. Kiedy dojedziemy, nie
będziesz musiała biegać po sklepach. Pan Duncan, niech mu ziemia lekką będzie, pomyślał o wszystkim, nawet
wysłał przodem nasze kufry, jeden po drugim, tak że Geordie niczego nie mógł podejrzewać.
Sama ucieczka z Cameron Hall była zdaniem Nettie pysznym figlem. Wykradły się z domu w środku nocy i
wierzchem pojechały do pobliskiego miasteczka — w bryczesach, z podwiniętymi do pasa spódnicami, tak że w
słabym świetle księżyca wyglądały jak mężczyźni. Prawdę mówiąc, także Roslynn jedynie tę część swego
szalonego przedsięwzięcia uważała za zabawną. W mieście czekał na nie umówiony powóz z woźnicą.
Wyruszyły dopiero po kilku godzinach, kiedy nabrały pewności, że nikt ich nie ściga. Wszystkie te zabiegi miały
na celu wyprowadzenie w pole Geordiego Camerona i zdaniem dziadka Roslynn były niezbędne.
Tak daleko posuniętą ostrożność Roslynn początkowo uważała za przesadę, lecz zmieniła zdanie, ujrzawszy
wyraz twarzy Geordiego w chwili otwarcia testamentu. Mimo wszystko Geordie był wnukiem najmłodszego
brata Duncana Camerona i jego jedynym żyjącym męskim krewnym. Miał prawo się spodziewać, że jakąś część
swego ogromnego majątku choćby i niewielką Duncan zostawi właśnie jemu. Tymczasem dziadek wszystko
zapisał Roslynn, swojej jedynej wnuczce: Cameron Hall, młyny, udziały w niezliczonych spółkach wszystko.
Kiedy notariusz odczytał testament, Geordie wpadł w dziki gniew. Z najwyższym trudem zapanował nad swoją
furią.
- Nie powinien być zaskoczony — stwierdziła Nettie, gdy Geordie wysłuchawszy ostatniej woli dziadka, opuścił
Cameron Hall. - Wiedział, że pan Duncan go nienawidził, że winił go za śmierć twojej matki. Nie bez powodu
był dla ciebie taki miły. Domyślał się, że pan Duncan tobie zostawi swój majątek. I dlatego, kochaneczko,
musimy się śpieszyć.
O tym, że nie ma czasu do stracenia, Roslynn upewniła się w chwilę po otwarciu testamentu. Po raz kolejny
Geordie poprosił ją o rękę, a ona po raz kolejny mu odmówiła. W nocy razem z Nettie uciekły. Roslynn nie
miała nawet czasu opłakać dziadka ani pożałować złożonej mu obietnicy. Lecz prawdę mówiąc, w jej sercu
żałoba gościła już od dwóch miesięcy, odkąd stało się jasne, że żywot Duncana dobiega kresu. Jedyną pociechą
była świadomość, że śmierć oznaczała dla starca wybawienie od cierpień długotrwałej choroby. Duncan
niedomagał od siedmiu lat. Lekarze dawno już machnęli nań ręką, on jednak ze szkockim uporem czepiał się
życia, choć cierpiał przy tym straszliwie. Teraz jego boi znalazł ukojenie i Roslynn nie mogła o tym nie
pamiętać, nie zmniejszało to wszakże jej smutku i tęsknoty za staruszkiem, który przez tyle lat zastępował jej
rodziców i którego szczerze kochała.
Nie chcę, żebyś obchodziła po mnie żałobę po wiedział jej na tydzień przed śmiercią. Nie chcę i zakazuję.
Poświęciłaś mi zbyt wiele czasu... straciłaś najlepsze lata swojej młodości i nie pozwolę, żebyś z mojego
powodu zmarnowała jeszcze choćby jeden dzień. To także masz mi obiecać.
Tak więc złożyła kolejną obietnicę. Bo jakże mogła odmówić człowiekowi, który wychowywał ją, tyranizował i
wielbił od dnia, kiedy do Cameron Hall wróciła jego córka z sześcioletnią Roslynn na ręku. A zresztą, co
znaczyła jeszcze jedna obietnica, skoro już wcześniej złożyła przyrzeczenie, które miało zadecydować o jej
losie. Tak czy inaczej, na żałobę nie było czasu i niejako bez jej udziału woli dziadka stało się zadość.
Nettie zachmurzyła się, widząc, że Roslynn w milczeniu wpatruje się w sunące za oknem przydrożne drzewa.
Domyśliła się, że dziewczyna wspomina Duncana Camerona — ,,dziadzia", jak nazywała go z dziecięcą
poufałością, odkąd razem z matką zamieszkały w Cameron Hall. Duncan udawał, że się złości, ale kochał to
chochlikowate stworzenie, które tak niespodziewanie pojawiło się w jego życiu. Wszystkie psoty i figle Roslynn,
która uwielbiała drażnić krewkiego Szkota, tylko wzmagały jego zachwyt nad temperamentem wnuczki. Nettie
także boleśnie przeżyła śmierć Duncana, ale jej zdaniem teraz należało myśleć o przyszłości.
- Nareszcie - powiedziała. - Dojeżdżamy do gospody.
Roslynn wychyliła się z przedniego siedzenia, aby spojrzeć w kierunku jazdy. Wpadające przez okno promienie
słońca rozpaliły jej włosy wszystkimi barwami zachodu. Takie piękne rudozłote loki Nettie widziała tylko u
matki Roslynn, Janet. Sama Nettie miała włosy czarne jak węgiel, a oczy ciemnozielone niczym woda w
górskim jeziorze ocienionym starymi dębami. Oczy Roslynn, tak jak oczy jej matki, były szarozielone, o
niezwykłym odcieniu, i nakrapiane wyraźnymi złotymi cętkami. Jakże ta dziewczyna przypominała młodą Janet
Cameron! W jej wyglądzie nie było nic z ojca, tego Anglika, który uprowadził Janet z rodzinnego domu,
naprzód skradłszy jej serce. Zginął potem w wypadku, mimowolnie ściągając na żonę smutek i cierpienie.
Śmierć męża okazała się wstrząsem ponad siły Janet; przeżyła go zaledwie o rok. Dzięki Bogu, Roslynn miała
jeszcze dziadka. Pogodziła się z nową sytuacją, przebolała swoje sieroctwo, zwłaszcza że stary Szkot świata
poza nią nie widział.
Nettie otrząsnęła się z zadumy. Nie pora myśleć o zmarłych, kiedy przyszłość wydaje się jednym wielkim
znakiem zapytania.
Powóz zatrzymał się na dziedzińcu wiejskiej gospody.
- Miejmy nadzieję, że dostaniemy miększe łóżka niż wczoraj - odezwała się Roslynn. - Jedyny powód, dla
którego spieszno mi do Londynu, to pewność, że u Frances czekają na nas wygodne łóżka.
- To znaczy, że nie cieszysz się na myśl o spotkaniu z najlepszą przyjaciółką? Po tylu latach?
Roslynn, jakby zdziwiona, spojrzała na Nettie z wyrzutem.
- Oczywiście, że się cieszę, jakżeby inaczej Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę Frances. Ale w obecnej
sytuacji obowiązki towarzyskie muszą zejść na drugi plan. To znaczy... skąd wezmę czas na wizyty u Frances?
Do licha, wszystko to wina Geordiego. Na wspomnienie kuzyna Roslynn gniewnie ściągnęła brwi. Gdyby nie
on...
- Nie składałabyś żadnych obietnic, nie musiałybyśmy spać w tej gospodzie i nie byłoby powodów do
biado1enia, prawda ?
Roslynn uśmiechnęła się.
- A kto tu biadoli? Kto płakał w nocy i narzekał, że musi spać w łóżku za twardym nawet dla pluskiew, a co
dopiero dla zmęczonego człowieka?
Nettie zignorowała przytyk, prychnęła tylko wyniośle, a kiedy woźnica otworzył drzwi, wypchnęła Roslynn z
powozu. Dziewczyna zachichotała, widocznie rozbawił ją wyraz twarzy pokojówki. Nettie ponownie sapnęła
przez nos, tym razem adresując przyganę do samej siebie. “Nie jesteś taka stara, żeby nie móc znieść kilku nocy
niewygód, Nettie" pomyślała. Ale patrząc za Roslynn, energicznym krokiem zmierzającą ku wejściu do
gospody, poczuła się bardzo staro. ,,Dzisiaj nie powiem ani słówka, choćby łóżka były z żywego kamienia
postanowiła. Inaczej ta dziewczyna nigdy nie da mi spokoju". Zaraz jednak uśmiechnęła się i pokręciła głową.
,,Biedna Roslynn. A niech tam sobie ze mnie pożar-ruje. Może wtedy nie będzie tyle myślała o niepewnej
przyszłości. A więc, Nettie, nawet jeśli mają tu łóżka mięciutkie niczym puch, powiesz, że ci twardo jak na
bruku. Tak dawno nie słyszałaś śmiechu swojej małej dziewczynki, nie widziałaś figlarnych ogników- w jej
oczach".
Roslynn weszła do gospody, ledwie rzuciwszy okiem na szesnastoletniego wyrostka, który stojąc na krześle
zapalał lampę nad drzwiami. Susząc gardłowy śmieszek, tak rożny od znanych sobie przejawów wesołości, chło-
pak obejrzał się przez ramię i niewiele brakowało, a spadłby z krzesła. Widok Roslynn zrobił na nim doprawdy
wstrząsające wrażenie. W czerwonawym blasku zachodzącego słońca jej postać zdawała się płonąc ognistą
poświatą, zbliżała się, aż wzrok chłopca spoczął na kształtnej twarzy nieznajomej, prześliznął się po niej od
wysoko osadzonych kości policzkowych, przez mały. prosty nosek i pełne, zmysłowe usta, aż po drobny, choć
mocno zarysowany podbródek. Piękna pani minęła go, a on trwał w bezruchu ze wzrokiem wlepionym we drzwi
gospody, aż groźne ,,hmm!" wyrwało go z pełnego zachwytu osłupienia. Odwrócił się i zaczerwienił,
napotkawszy surowe spojrzenie pokojówki.
Nettie zlitowała się nad jego młodym wiekiem i tylko dlatego młokos uniknął besztania, które stawało się
udziałem większości mężczyzn, zbyt natarczywie przyglądających się jej Roslynn. Bo lady Chadwick miała
niezwykłą moc przyciągania męskich spojrzeń. Nikt, czy to zgrzybiały starzec, czy goło wąs w rodzaju tego tu
smarkacza, nie był w stanie oprzeć się jej urokowi. I taka dziewczyna miała niebawem znaleźć się sama w
Londynie...
Rozdział 2
- Pytasz, jak się nazywa jego krawiec? - z wyraźną drwiną w głosie rzekł czcigodny William Fairfax. Otóż
przyjmij do wiadomości, że krawiec nie ma tu nic do rzeczy, jeśli istotnie chcesz się doń upodobnić, weź się do
boksowania. Słyszałem, ze on zabawia się w Len sposób od dobrych dziesięciu lat.
Rozległ się odgłos uderzenia ciężkie] skórzanej rękawicy o ludzkie ciało i młody przyjaciel Williama wzdrygnął
się gwałtownie. Nie zamknął jednak oczu jak przed kilkoma minutami, kiedy z nosa jednego z walczących
pociekła strużka krwi. Teraz cała twarz boksera umazana była krwią, płynącą nie tylko z nosa, ale i ze
spuchniętych warg i rozbitego łuku brwiowego.
- Co z tobą, Cully? Fairtax uśmiechnął się, widząc, że twarz przyjaciela nabrała zielonkawej barwy. Źle się
bawisz? Wyobraź sobie, że jego przeciwnik także. Roześmiał się, rad z dowcipu. Gdyby na ring wyszedł
Knighton, byłoby się o co zakładać. To on trenował sir Anthony'ego. Oczywiście Knighton od dziesięciu lat nie
walczy, ale z drugiej strony Malory już się trochę zasapał, więc szanse byłyby wyrównane.
Tymczasem sir Anthony Malory odstąpił od przeciwnika i opuścił ręce. Następnie zwrócił się do właściciela sali,
który stał w grupie dżentelmenów otaczających ring.
- To się robi nudne, Knighton. Mówiłem ci, że on jeszcze nie nadaje się do walki. Nie wydobrzał po poprzednim
sparingu.
John Knighton wzruszył ramionami i z uśmiechem spojrzał na szlachetnie urodzonego miłośnika pięściarstwa,
którego uważał za swego przyjaciela.
- Co zrobić, milordzie. Nie było innych chętnych do rei walki. Może gdyby dla odmiany pozwolił pan komuś ze
sobą wygrać, łatwiej byłoby panu znaleźć partnera do sparingu.
Wśród otaczających ring rozległy się głośne śmiechy. W szyscy wiedzieli, że Malory od dziesięciu lat nie
przegrał ani jednej walki, a nawet nie pozwolił nikomu się pobić w kiikurundowym sparingu. Był silny
wspaniale umięśniony i niezmiennie w doskonalej formie, ale sławę niezwyciężonego zawdzięczał przede
wszystkim swoim pięściarskim umiejętnościom. Trenerzy i organizatorzy walk bokserskich, tacy jak Knighton,
daliby wszystko za możność wystawienia Malory'ego na zawodowym ringu. Ale dla sir Anthony'ego boks był
tylko sposobem na utrzymanie dobrej kondycji fizycznej, niejako równoważącym skutki hulaszczego trybu
życia. Trzy razy w tygodniu odwiedzał salę treningową Knightona, podobnie jak co ranek odbywał konną
przejażdżkę po parku wyłącznie dla przyjemności.
Spośród dżentelmenów zgromadzonych w sali mniej więcej połowę stanowili podobni do sir Anthony'ego
pięściarze amatorzy. Inni, jak choćby czcigodny Fairfax, występowali jedynie w roli widzów, a czasem, przy
okazji ciekawszych pojedynków, zabawiali się obstawianiem wyników. Malory'emu jak zwykle towarzyszyła
grupa przyjaciół; uwielbiali patrzeć, jak zmiata z ringu partnerów sparingowych, nieopatrznie wystawionych
przez Knightona. Oczywiście żaden z owych dżentelmenów nie był na tyle nierozważny, aby samemu
spróbować szczęścia z tak groźnym przeciwnikiem.
Do Anthony'ego podszedł z uśmiechem lord Am-herst. Mniej więcej tego samego wzrostu, choć szczuplejszy i
jasnowłosy — podczas gdy Malory był zdecydowanym brunetem — uchodził za lekkoducha
i kawalarza. Z Anthonym łączyły go wspólne - by tak rzec zainteresowania, wśród których na pierwszym
miejscu należałoby wymienić kobiety, na drugim hazard, a na trzecim... kobiety.
- Malory, jeśli zależy ci na przeciwniku, który naprawdę walczy z sercem, musisz uwieść żonę jakiegoś młodego
amatora zdrowego trybu życia. Tylko żeby był twojego wzrostu i wagi.
- Przy moim pechu, George - odparł Anthony - pewnie by się okazało, że pan rogacz woli się strzelać,
a to żadna przyjemność.
Przesadnie zdawkowy ton odpowiedzi przyjaciela rozbawił George'a Amhersta. Bo jeśli nie wszyscy wiedzieli,
że Anthony jest mistrzem ringu, to jego sława niezrównanego strzelca dla nikogo nie była tajemnicą. Stając do
pojedynku, miał zwyczaj nonszalancko pytać swoich przeciwników, w jaką część ciała życzą sobie odnieść
honorową ranę, co odbierało nieszczęśnikom resztki odwagi.
George nie słyszał, żeby Anthony zabił kogoś w pojedynku. Pewnie dlatego, że jeśli już się bił, to niemal zawsze
chodziło o kobietę, a jego zdaniem żadna kobieta nie była warta ludzkiego życia — oczywiście
z wyjątkiem dam należących do rodziny Malorych. Anthony był piekielnie drażliwy na punkcie honoru rodziny.
Zdeklarowany wróg stanu małżeńskiego, miał jednak trzech starszych braci oraz całą gromadkę bratanic
i bratanków, których darzył szczerym stryjowskim uczuciem.
- Szukasz przeciwnika, Tony? Czemu od razu nie posłałeś po mnie? Wiesz, że zawsze jestem do twojej
dyspozycji.
George odwrócił się pośpiesznie. Nie wierzył własnym uszom, bo oto usłyszał głos człowieka, którego nie
widział od ponad dziesięciu lat. I nie mylił się: w drzwiach klubu stał James Malory we własnej osobie.
Naturalnie postarzał się nieco, ale wyglądał równie niebezpiecznie jak przed dziesięciu laty, kiedy to cieszył się
opinią największego awanturnika w Londynie. Wysoki, jasnowłosy i nadal przystojny, nie robił wrażenia
skruszonego grzesznika.
Na twarzy George'a odmalowało się szczere zdumienie. Coś podobnego! Spojrzał na przyjaciela, ciekaw, jak ten
przyjął niespodziewane zjawienie się brata. Kiedyś James i Anthony pozostawali w bliskiej zażyłości, czemu
sprzyjała niewielka różnica wieku między nimi - ledwie rok - i podobne zamiłowania, choć z tej dwójki James
byl niewątpliwie bardziej zwariowany — tak przynajmniej uważano przed laty. Ale potem James zniknął i z po
wodów znanych tylko rodzinie Malorych bracia najwyraźniej się go wyrzekli. Także Anthony nigdy nie
wymawiał jego imienia. George od lat przyjaźnił się z Anthonym, a nawet uważał się za jego powiernika,
a mimo to nie dowiedział się, czym James zasłużył sobie na wykluczenie z rodziny.
Lecz oto ku zaskoczeniu George'a na twarzy An-thony'ego nie pojawił się najlżejszy ślad jakiejkolwiek emocji.
Było to tym dziwniejsze, że sir Malory nie grzeszył powściągliwością. Nikt z obecnych nie zwrócił uwagi na
blask, jakim przelotnie zapłonęły jego niebieskie oczy. Ich wyraz należałoby jednak odczytać jako manifestację
radości, nie gniewu.
Mimo to pierwsze słowa Anthony'ego zabrzmiały tak, jakby skierowane były do najgorszego wroga:
- James, co ty, do diabła, robisz jeszcze w Londynie? Miałeś wypłynąć dziś rano!
W odpowiedzi James tylko wzruszył ramionami.
- Zmiana planów - oznajmił ze znudzoną miną. - A wszystko za sprawą oślego uporu Jeremy'ego. Po spotkaniu z
rodziną ten chłopak zrobił się doprawdy nieznośny. Głowę daję, że brał u Regan lekcje manipulowania ludźmi,
bo jakimś sposobem zdołał mnie namówić, żebym pozwolił mu zostać tutaj do końca nauki. Nie mam pojęcia,
jak on tego dokonał.
Wyraz konfuzji na twarzy brata, przechytrzonego przez siedemnastoletniego wyrostka, rozbawił Anthony'ego.
Wybuchnąłby śmiechem, gdyby z ust Jamesa nie padło imię ,,Regan", którego dźwięk zawsze doprowadzał go
do furii, podobnie zresztą jak starszych braci, Jasona i Edwarda. James doskonale o tym wiedział i zamiast
,,Reggie" jak wszyscy w rodzinie nazywali Reginę Eden mówił ,,Regan". A jak daleko Anthony sięgał pamięcią,
James zawsze robił wszystko na opak, po swojemu i do diabła z konsekwencjami!
James zbliżył się do ringu, po drodze niedbałym gestem zsunąwszy płaszcz z ramion. Pod spodem miał koszulę
z szerokimi rękawami, którą nosił na pokładzie “Maiden Annę". Wyglądało na to, że istotnie zamierza stanąć do
walki z bratem, toteż Anthony powstrzymał się od czynienia uwag na temat nazywania siostrzenicy
znienawidzonym mianem ,,Regan", co prawdopodobnie zakończyłoby się kłótnią i zmieniło przyjacielski
sparing w ostry pojedynek.
Czy to znaczy, że ty także zostajesz? - zapytał. James podał płaszcz George'owi i wyciągnął dłonie ku
Knightonowi, który najwyraźniej zadowolony z rozwoju wydarzeń, założył mu rękawice.
- Tylko dopóki nie urządzę tu mojego młodego obwiesia. Tak myślę. Chociaż Connie uważa, że jedynie po to
mieliśmy zamieszkać na wyspach, żeby stworzyć dom dla Jeremy'ego.
Tym razem Anthony nie zdołał powstrzymać się od śmiechu.
Dwa stare wilki morskie w roli mamuśki. Na Boga, chciałbym to zobaczyć.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin