Heyer_Georgette- Oświadczyny księcia.doc

(1513 KB) Pobierz
Georgette Heyer

Georgette Heyer

 

 

 

Oświadczyny księcia

 

Tłumaczyła Weronika Mejer

 

ROZDIIAŁ PIERWSZY

 

Sylvester stał w oknie pokoju śniadaniowego, opierając dłonie o parapet, i spoglądał na roztaczający się przed nim widok. Wprawdzie wschodni fronton Chance nie wychodził na ozdobny ogrodowy staw, za to wzrok cieszyła lekko pofalowana rozległa połać trawnika, koszonego regularnie całe lato. Na jego środku pysznił się cedr, a na odległym skraju połyskiwały w promieniach zimowego słońca gałązki brzeziny, która była najdalej wysuniętą odnogą lasu Home Wood. Te zarośla wciąż nęciły Syłvestra, choć nie w taki sam sposób jak niegdyś, kiedy były krainą, gdzie za każdym krzewem czaił się smok, a leśnymi duktami nadjeżdżali źli rycerze. On i Harry, jego brat bliźniak, ucinali łby smokom oraz rozprawiali się z rycerzami. Teraz nie było już ani smoków, ani rycerzy, ani Harry'ego, który nie żył od prawie czterech lat, lecz w brzezinie wciąż kryły się bażanty, i to one tak

kusiły Sylvestra, tym bardziej że przez kilka poprzednich dni nie było mowy o polowaniu, ponieważ nocne przymrozki ścięły ziemię, w dodatku mroźny i porywisty wiatr zniechęcał do sięgania po fuzję nawet najbardziej zapalonego myśliwego. Tego dnia wiatr ucichł, zza chmur wyjrzało słońce, jednak niefortunnym trafem Sylvester, spodziewając się dalszej niepogody, postanowił akurat ten dzień poświęcić pracy. Oczywiście mógł zmienić zdanie i wysłać do oczekujących na jego dyspozycje osób kamerdynera z wiadomością, że zobaczy się z nimi następnego poranka. Główny prokurent oraz rządca przybyli aż z Londynu, by zapoznać się z jego życzeniami, lecz nawet gdyby musieli pokonać tę drogę bez potrzeby, Sylvester nie widział powodu, dla którego mieliby narzekać. Po to ich zatrudniał, by byli na każde jego skinienie. Gdyby odesłał ich do miasta, nie podając powodu, przyjęliby to jako naturalny kaprys możnego chlebodawcy.

Sylvester nie był jednak kapryśny i nie zamierzał ulec pokusie. Kaprysy państwa nieuchronnie demoralizowały służbę, tymczasem w przypadku zarządzania tak ogromną posiadłością sumienni i rze-telni pracownicy byli niezastąpieni. Sylvester rozpoczął dopiero dwudziesty ósmy rok życia, a odziedziczył majątek, mając lat dziewiętnaście, i nawet jeśli zdarzało mu się pozwalać sobie na szaleństwa i luksusy, nigdy nie traktował odziedziczonej schedy lekkomyślnie ani też nie uchylał się od żadnych związanych z nią powinności.

Jako wysoko urodzony, został wychowany w taki sposób, by godnie kontynuować najlepsze trądy-

cje rodu, tak samo więc jak nie wątpił w swe prawo do wydawania rozkazów i żądania posłuszeństwa od wszystkich, których utrzymywał, a było ich doprawdy wielu, tak samo nigdy nie kwestionował konieczności sprostania obowiązkom, które zostały złożone na jego barki. Gdyby go spytano, czy jego wysoka, lecz i niezmiernie wymagająca pozycja stanowi dlań źródło satysfakcji, odpowiedziałby zgodnie z prawdą, że nie zastanawia się nad tym, aczkolwiek jest pewien, że nie życzyłby sobie zostać jej pozbawionym.

Oczywiście nikt nie zamierzał zadawać takiego pytania młodemu arystokracie, obdarzonemu majątkiem, tytułem i wrodzoną elegancją. Żadna zła wróżka nie pojawiła się u jego kolebki, by wyrównać szczęśliwe dary losu przypadłością fizyczną, na przykład garbem lub zajęczą wargą. Sylvester był wprawdzie średniego wzrostu, jednakże miał tak proporcjonalną budowę ciała, tak zgrabne nogi i tak ujmującą powierzchowność, że nierzadko nazywano go przystojnym, i nikogo to nie dziwiło. Gdyby był osobą niższego stanu, poczytano by mu za skazę nietypowy wygląd nieco skośnych oczu i brwi, lecz u księcia Salford uznawano je naturalnie za oznakę wytworności. Ci, którzy pamiętali jego matkę z okresu młodzieńczego rozkwitu, rozpoznawali tę samą linię czarnych brwi, cienkich, jakby namalowanych pędzelkiem, uniesionych ku skroniom. Księżnej ta cecha przydawała uroku, lecz Sylvestrowi mniej było z nią do twarzy. Kiedy czasem z irytacją marszczył brwi, wyginały się one jeszcze bardziej, przez co zaczynał odrobinę przypominać satyra.

Właśnie miał się odwrócić od okna, gdy jego uwagę przykuła drobna postać, która wychynęła zza cisowego żywopłotu. Mały chłopczyk ż pierścionkami jasnych loczków wokół okrągłej buzi biegł przez trawnik w stronę brzeziny. Jego nóżki w nankinowych spodniach aż śmigały. Biała fal-bana żabotu zawinęła mu się pod jednym uchem, przygnieciona kurteczką, niewprawnie naciągniętą na niebieski żakiecik.

Sylvester roześmiał się i otworzył okno. Chciał życzyć Edmundowi udanej przygody, lecz w ostatniej chwili się zreflektował. Chłopczyk nie zatrzymałby się na wołanie guwernera lub niani, ale z całą pewnością zawróciłby na głos stryjka. Skoro już udało mu się uciec swym prześladowcom, nie należało zwiększać ich szans na schwytanie małego zbiega. To byłoby nie po sportowemu. Co gorsza, nastąpiłaby wtedy jedna z tych scen, których Sylves-ter serdecznie nie cierpiał. Edmund błagałby o pozwolenie, by iść do lasu, i niezależnie od tego, czy by je otrzymał, czy nie, książę i tak musiałby wysłuchać niekończącej się litanii narzekań jego matki, wdowy po Henrym (którego rodzina zdrobniale nazywała Harrym). W zależności od sytuacji Sylves-ter usłyszałby od szwagierki, że jest okrutnikiem niedbającym o zdrowie bratanka albo też, dla odmiany, że jest pozbawiony serca, gdyż nie troszczy się o jego wychowanie. Lady Ianthe Rayne za nic nie chciała wybaczyć szwagrowi tego, że (według niej) nakłonił Henry'ego do uczynienia go jedynym opiekunem Edmunda. Było to absurdalne oskarżenie, gdyż testament został spisany z okazji ślubu Henry'ego

wyłącznie po to, by w razie jakiegokolwiek wypadku zapewnić potomstwu opiekę głowy rodu, czyli najlepszą. Nikt nie przypuszczał, a już najmniej sam Henry, że taka okoliczność rzeczywiście nastąpi. Wdowa podejrzewała szwagra o spisek, a Sylvester nie pojmował, jak można zarzucać jego prawnikowi dopisywanie czegoś do testamentu. Ponieważ mocno przeżywał śmierć brata, opuściło go zwykłe opanowanie i, usłyszawszy zarzut Ianthe po raz pierwszy, pozwolił sobie na gorzką ripostę:

- Jeśli podejrzewasz, że chcę się dobrowolnie obarczyć tym dzieckiem, to jesteś bardziej niemądra, niż kiedykolwiek sądziłem!        

Przyszło mu potem niejednokrotnie żałować tego nieprzemyślanego wybuchu, bo choć natychmiast odwołał swe słowa, nie zostały mu one nigdy zapomniane. Obecnie, gdy kwestia opieki nad Edmundem stawała się coraz bardziej paląca, matka chłopca nieodmiennie odwoływała się do tamtej wypowiedzi.

-  Przecież i tak nigdy go nie chciałeś - wypominała. - Wszyscy słyszeli.                               

Częściowo była to prawda, gdyż dwuletni bratanek obchodził go wyłącznie z powodów rodzinnych, nie interesował go zaś zupełnie jako dziecko. Dwudziestoczteroletni Sylyester nie poświęcał mu zbytniej uwagi. Gdy Edmund nieco podrósł, widywał go częściej, ponieważ ilekroć przybywał do Chance, chłopiec nie odstępował na krok swego wspaniałego stryjka, który traktował go zupełnie inaczej niż mama i Button, niania Edmunda (a poprzednio jego taty i stryjka). Nie głaskał go i nie

całował, nie ganił za rozdarte ubranko, odzywał się krótko i do rzeczy, a chociaż czasem potrafił ostro mu przykazać, by nie przeszkadzał, to zawsze zachodziła też możliwość, że posadzi go przed sobą na siodle i zabierze na przejażdżkę po parku. Stryjek miał też mniej przyjemne cechy, lecz napawające Edmunda równie nabożnym podziwem - żądał absolutnego posłuszeństwa i nie puszczał płazem krnąbrności.

Zdaniem Sylvestra, Ianthe i Button (zwana przez panicza Guziczkiem) psuły chłopca, lecz rzadko ingerował bezpośrednio w ich metody wychowawcze, poprzestając na tym, że sam nie dawał się temu nad wyraz bystremu młodemu dżentelmenowi owijać wokół małego palca. Edmund szybko pojął, że na podziwianego stryjka zupełnie nie działają metody, którymi w lot rozbrajał mamę i nianię. Dzięki temu nie stał się rozpieszczony i kapryśny, a gdy miał sześć lat, Sylvester darzył go sentymentem już nie tylko ze względu na pamięć brata.

Edmund znikł mu z oczu i Sylvester zamknął okno. Należałoby zapewnić chłopcu odpowiedniejszego guwernera niż wiekowy i nieco niedołężny wielebny Loftus Leyburn, spowiednik jego matki. To Ianthe nalegała, by pastor udzielał jej dziecku pierwszych lekcji, a Sylvester, by nie prowokować kolejnych nieporozumień, uległ jej prośbom, choć miał na ten temat inne zdanie. Teraz zaś załamywała ręce, gdyż Leyburn nie potrafił upilnować chłopca, który nieustannie wymykał się do stajni, gdzie uczył się od parobków pospolitego języka. A czegóż ona się spodziewała? - pomyślał z irytacją Sylvester.

Odwrócił się, gdy do pokoju wszedł kamerdyner wraz z młodym lokajem, który zaczął sprzątać po śniadaniu.

-  Reeth, przekaż Pewseyowi i panu Ossettowi, że zobaczę się z nimi w południe. Chale i Brough niech przyniosą o tej samej porze księgi rachunkowe i rejestry, przejrzę je. Uprzedź Trenta, by przygotował... - Zerknął przez okno. - Chociaż nie. Pewnie skończę koło czwartej, już nie będzie tak ładnie.

-  Wielka szkoda, że wasza książęca mość musi spędzić tak piękny dzień w gabinecie - zgodził się kamerdyner.

-  Wielka, lecz nic nie da się na to poradzić. Pójdę dotrzymać towarzystwa księżnej pani. Dziękuję. - Sylvester uśmiechnął się miło, gdy lokaj podał mu upuszczoną przez przypadek chusteczkę.

Uprzejmość wobec służby nic go nie kosztowała, a przynosiła znakomite rezultaty, gdyż wystarczyło w odpowiednim momencie rzucić słówko pochwały czy zachęty lub okrasić uśmiechem nawet najsurowsze żądanie, a służący spełniali je bez szemrania, co więcej, z ochotą i nie szczędząc wysiłków.

Sylvester opuścił jadalnię. Wszedł do ogromnego holu i do (mogłoby się wydawać) innego stulecia, gdyż ta część imponującej rezydencji stanowiła pozostałość pierwotnego budynku, pochodzącego z epoki Tudorów. Potężne belki stropowe, obwieszone dawną bronią ściany, witrażowe okna z herbem oraz kamienne płyty podłogi kontrastowały z wykwintną elegancją pozostałych części pałacu, lecz nie pozostawały z nią w konflikcie.

Przeciwnie, z tego zderzenia powstawała bogata harmonia.

Majestatyczne stare schody prowadziły na obiegającą cały hol drewnianą galerię, a u ich stóp stały dwie zbroje, jakby strzegło ich dwóch rycerzy. Obok znajdował się ogromny kominek, na którym zionęło kilka bierwion. Przed paleniskiem leżał na płytach biało-brązowy spaniel. Ujrzawszy pana, suka uniosła głowę i zaczęła radośnie machać ogonem, lecz wyczuwszy zapach domowych pantofli, a nie butów do polowania, posmutniała, choć Sylvester poklepał ją po kształtnym łbie. W najlepszym przypadku będzie mogła poleżeć u stóp pana w jego gabinecie.

Pokoje księżnej składały się z sypialni, garderoby zraz przedpokoju prowadzącego do przestronnej : słonecznej bawialni. Matka Sylvestra rzadko opuszczała swe apartamenty, ponieważ od lat cierpiała na artretyzm, którego nie dawało się złagodzić żadnymi kuracjami zalecanymi jej przez najznakomitszych lekarzy. Przy pomocy dwóch osób chora była w stanie przejść do bawialni, lecz nie dalej, a gdy już opadła na fotel, nie mogła sama wstać. Z jej ust jednak nigdy nie padło słowo skargi.

- Bardzo dobrze - odpowiadała nieodmiennie, gdy indagowano, jak się czuje.

Czasem ktoś wyrażał księżnej współczucie z powodu monotonnego życia, replikowała wówczas ze śmiechem, że rozmówca lituje się nad niewłaściwą osobą, gdyż to raczej otoczenie nudzi się z nią, nie zaś ona z nim. Syn przywoził jej z Londynu najświeższe wieści z ich sfer, wnuk ją zabawiał, jak tylko dziecko potrafi, synowa rozmawiała z nią o najnowszej modzie, kuzynka cierpliwie wysłuchiwała jej poglądów i opinii, pokojówka stroiła ją z oddaniem, a stary przyjaciel, wielebny Leyburn, chętnie towarzyszył jej przy lekturze. Wyliczywszy to wszystko, zapytywała, czy nie należały jej raczej zazdrościć. Niewielu osobom przyznawała się do pisania poezji, wiedzieli o tym tylko najbliżsi. Dwa tomy jej wierszy zostały nawet opublikowane, oczywiście anonimowo, jednakże wkrótce rozszyfrowano tożsamość autorki, co natychmiast znacząco podniosło ich wartość w oczach czytających elit.

Pisała coś właśnie na specjalnym blacie, nakładanym na poręcze fotela, kiedy Sylvester wszedł do bawialni. Ujrzawszy, kto przyszedł, odłożyła pióro i powitała syna przepięknym, ciepłym uśmiechem.

-  Och, jaką przyjemność mi sprawiasz, mój drogi! Ale cóż za niedogodność dla ciebie, że musisz spędzać w domu pierwszy dobry dzień na łowy, jaki mamy od tygodnia.

-  Tak, to doprawdy dokuczliwe. - Pochylił się, by pocałować ją w policzek. Oparła dłoń na jego ramieniu, stał więc przez chwilę pochylony, badając jej twarz uważnym spojrzeniem. Nie sprawiała wrażenia cierpiącej, co go uspokoiło. Przeniósł wzrok na jej srebrne włosy, na których ujrzał misterną koronkę.

-  Masz nowy czepek, mamo? Bardzo ci w nim do twarzy.

W jej oczach zamigotały wesołe iskierki.

-  To Anna kazała ci zwrócić uwagę na ten szczegół mojej toalety, przyznaj.

-  Cóż za pomysł! Sam widzę, kiedy olśniewasz urodą, pokojówka nie musi mi tego mówić.

-  Prawisz komplementy w tak czarujący sposób, że zaczynam się niepokoić. Z ciebie musi być straszliwy uwodziciel.

-  Nie taki straszliwy, droga mamo... Wybacz, czy nie przeszkodziłem ci w pisaniu wiersza?

-  Nie, to tylko list. Proszę, zabierz ten blat i przysuń sobie krzesło, poczytamy razem.

Do tego jednak nie doszło, gdyż do bawialni wpadła właśnie panna Augusta Penistone, daleka krewna księżnej i od lat jej dama do towarzystwa. Nieco nieskładnie poprosiła Sylvestra, by nie robił sobie kłopotu, gdyż ona jest od tego, zabrała blat, przysunęła księciu krzesło, a potem, zamiast dyskretnie się wycofać, została, uśmiechając się życzliwie. Była koścista i niezręczna, jej brzydota dorównywała jej dobroci, a dobra była niezmiernie. Z niewyczerpaną cierpliwością i pogodą usługiwała swej możnej kuzynce. Niestety, jej inteligencja pozostawiała sporo do życzenia, a zwyczaj stwierdzania oczywistych rzeczy i zadawania niepotrzebnych pytań niezmiernie drażnił Sylvestra. Nie zdradzał tego, gdyż nie pozwalały mu na to nienaganne maniery, tego dnia jednak panna Penistone zdołała go sprowokować, stwierdzając najpierw ze zdziwieniem, że od kilku dni nie polował, potem na głos uprzytomniając sobie, że przecież nie było odpowiedniej pogody, a na koniec wybuchając wesołym śmiechem i pytając:

-  To chyba nie było zbyt mądre, prawda?

-  Nie przeczę - odparł uprzejmym tonem.

W tym momencie księżna wtrąciła się do rozmowy, namawiając kuzynkę, by ta skorzystała z pięknego dnia i udała się na przechadzkę. Augusta swym zwyczajem zaczęła komentować sytuację. Oczywiście chętnie wybrałaby się na spacer, gdyby Sylvester zechciał w tym czasie dotrzymać towarzystwa swej matce, czego z pewnością nie omieszka uczynić. Gdyby zaś księżna potrzebowała pomocy, wystarczy zadzwonić na Annę, a ta natychmiast przybiegnie. Wygłosiwszy te wszystkie głębokie uwagi, skierowała się w końcu ku drzwiom, które Sylvester szarmancko przed nią otworzył. W progu zatrzymała się jeszcze, by mu powiedzieć, że zostawia go teraz z księżną, z którą zapewne pragnie porozmawiać jak syn z matką.

-  Doprawdy nie pojmuję, jak to odgadłaś, kuzynko.

- Och, to by dopiero było, jeśli po tyłu łatach nie potrafiłabym odgadnąć, co myślisz! — zawołała wesoło. - Idę więc... Nie trzeba otwierać przede mną drzwi, jakbym była kimś obcym. Zawsze cię o to proszę, kuzynie, ty jednak niezmiennie jesteś tak uprzejmy.        

Skłonił się lekko, a potem zdecydowanie zamknął za nią drzwi.

-  Nie zasłużyłeś na ten komplement - zauważyła księżna. - Mój drogi, nie rozumiem, jak mogłeś jej tak odpowiedzieć.

-  Jej głupota jest wprost nie do zniesienia! - wybuchnął. - Czemu trzymasz przy sobie tę paplającą papugę? Przecież jej gadanina musi cię zamęczać!

-  Augusta nie jest zbyt mądra, przyznaję, ale nie mogę jej odesłać.

-  Z przyjemnością zrobię to za ciebie. Zaskoczył ją tym, lecz uznała, że syn mówi bez zastanowienia.

-  Niedorzeczny chłopcze - zbeształa go łagodnie. - Wiesz równie dobrze jak ja, że to niemożliwe.

Uniósł brwi.

-  Niemożliwe? A cóż mnie może powstrzymać?

-  Nie mówisz tego poważnie - orzekła, wciąż jeszcze dość pogodnie.

- Jak najbardziej. Czy nie chciałabyś jej wysłać gdzieś daleko, najlepiej za ocean?

Uśmiechnęła się z lekkim żalem.

-  Cóż, czasami tak. Tylko nie zdradź tego nikomu. Ja przynajmniej mam dość przyzwoitości, by wstydzić się takich myśli. - Spostrzegła zdumiony wyraz jego twarzy, więc wyjaśniła: - Przyznaję, trudno cenić Augustę, gdy wygłasza oczywiste uwagi i nie ma dość taktu, by zostawić nas samych, lecz mimo to jestem zadowolona z jej obecności. Zaręczam ci, to nic przyjemnego przez cały dzień usługiwać chorej osobie, ona zaś nigdy nie traci humoru, a o cokolwiek ją poproszę, spełnia me życzenia tak ochoczo, jakby owo reagowanie na każde moje skinienie sprawiało jej prawdziwą przyjemność.

-  No, ja myślę!

-  Ależ, Sylvestrze...

-  Najdroższa mamo, utrzymujesz ją, odkąd sięgam pamięcią. Dostaje od ciebie więcej, niż płaci się obcej osobie, zatrudnionej do dotrzymywania towarzystwa.-

-  Mówisz tak, jakbyś żałował jej tych pieniędzy.

-  Nie, jeśli naprawdę jest tego warta. Nie oszczędzam na służbie, lecz nie trzymam nikogo, kto na to nie zasługuje.

Spojrzała na niego z nagłym niepokojem, lecz odezwała się łagodnie:

-  Naprawdę nie chciałabym stracić Augusty. Nie wiem, jak bym sobie bez niej poradziła, wierz mi.

-  A więc kuzynka zostaje - zdecydował. - Nie chodziło mi wszakże o koszty. Płaciłbym jej dwa, a nawet trzy razy więcej, żebyś tylko była zadowolona. - Ponieważ matka skinęła na niego, pospieszył ku niej natychmiast. - Wiesz, że zawsze leży mi na sercu tylko twoje dobro. Wyglądasz na zmartwioną. Mamo kochana, nie chciałem sprawić ci przykrości.

-  Wiem. - Ujęła jego dłoń i uścisnęła ją. - Nie dręcz się wyrzutami, bo nie sprawiłeś mi przykrości, jedynie zaskoczyłeś mnie trochę tą nieprzejednaną postawą. Nikt wszakże nie ma mniej powodów do uskarżania się na twoją surowość niż ja.

Uśmiechnął się do matki we właściwy sobie, niezwykle ujmujący sposób.

-  Zatrzymaj zatem przy sobie tę nieznośną kuzynkę, lecz przynajmniej pozwól mi żałować, że nie masz przy sobie kogoś odpowiedniejszego, kogoś, kto podzielałby twoje zainteresowania.

-  Jest jeszcze Ianthe - przypomniała mu. - Owszem, też nie podziela mych zainteresowań, lecz potrafimy miło spędzać razem czas.

-  Ale nawet ta wątpliwa pociecha, jaką jest towarzystwo Ianthe, nie potrwa już długo.

-  Mój drogi, jeśli ta rozmowa zmierza ku temu, by zasugerować mi zatrudnienie drugiej damy do towarzystwa, to proszę, byś oszczędził nam obojgu czasu.

-  Nie o takim rozwiązaniu myślałem. - Zamilkł na chwilę, po czym oznajmił dość obojętnym tonem: — Zamierzam się ożenić, mamo.

Tak ją tym zaskoczył, że księżna przez dłuższą chwilę nie znajdowała słów. Jej syn złamał niejedno serce, lecz straciła już nadzieję, by miał kiedykolwiek poprosić jakąś damę o rękę. Chyba utrzymywał więcej niż jedną kochankę, a przynajmniej miała powody do żywienia takich podejrzeń, gdyż siostra powtórzyła jej plotki o bardzo pięknych i bardzo kosztownych Greczynkach. Wyglądało na to, że Sylvester nie zamierzał się ustatkować.

-  Mój drogi, skąd ta nagła decyzja? - spytała, nieco ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia.

-  Nie aż taka nagła. Zamierzałem ci o tym powiedzieć już od pewnego czasu.

-  Wielkie nieba! Nie spodziewałam się, że szykujesz mi podobną niespodziankę. Proszę, usiądź przy mnie i opowiedz wszystko.

Spojrzał na nią przenikliwie.

-  Czy ucieszyłoby cię, gdyby się ożenił?

-  Naturalnie!

-  To przesądza sprawę.

Księżna nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

-  Cóż za niedorzeczności wygadujesz. Dobrze, skoro już uzyskałeś moją zgodę, od której tyle uzależniasz, zechciej mi zdradzić szczegóły.

Sylvester zapatrzył się w tańczące w kominku płomienie.

-  Nie mam wiele do powiedzenia. Jak się zapewne domyśliłaś, mamo, nie pałam nadmierną chęcią do włożenia małżeńskich kajdan. Nie spotkałem dotąd kobiety, dla której byłbym gotów na takie poświęcenie. Harry spotkał i jeśli potrzebowałem czegokolwiek, by się utwierdzić w mej niechęci do...

-  Proszę cię, nie mów tak - zaoponowała księżna. - Harry znalazł szczęście w małżeństwie z Ianthe i jakkolwiek jej uczucia do niego trudno by określić jako równie głębokie, była do niego serdecznie przywiązana.                                 

-  Tak przywiązana, że rok po jego śmierci myślała tylko o chodzeniu na bale, a teraz ochoczo oddaje rękę byłe nicponiowi. Nie broń jej, mamo.

-  Mieliśmy chyba rozmawiać o twoim małżeństwie - przypomniała łagodnie.

-  To prawda. Mniej więcej przed rokiem zrozumiałem, że znalezienie żony jest jednym z moich obowiązków jako głowy rodu. Nie chodzi o konieczność zapewnienia dziedzica, gdyż jest już Edmund...

-  Tylko mu tego nie mów! Roześmiał się.

  - Wcale by nie słuchał, gdyż na razie pragnie zostać pocztylionem i powozić dyliżansem. Chociaż nie, odkąd dostał od Keighleya do zabawy kawałek blachy, waha się, czy nie zostać gwardzistą. Gdyby usłyszał, że nic z tego nie wyjdzie, gdyż ma zająć moje miejsce, byłby rozczarowany.

-  Teraz tak, lecz w przyszłości...

-  To właśnie jeden z powodów, dla którego, jeśli w ogóle, mam się żenić, muszę to zrobić teraz. Później Edmund mógłby poczuć się oszukany. Dlatego też od kilku miesięcy rozglądałem się za odpowiednią kandydatką.

-  Zdumiewasz mnie. Jeszcze chwila, a usłyszę, że sporządziłeś listę cech, jakie owa odpowiednia kandydatka powinna posiadać.

-  Właściwie tak - przyznał. - Śmiejesz się, droga mamo, lecz przecież sama przyznasz, że moja żona musi spełniać określone warunki. Przede wszystkim musi być dobrze urodzona.

-  Z tym się oczywiście zgodzę, ale co jeszcze?

-  Cóż, przed rokiem na drugim miejscu stawiałem urodę... - ciągnął w zamyśleniu (księżna pomykała więc, że w takim razie jego wybranka nie jest pięknością). -Teraz jednak bystrość umysłu wydaje mi się cechą bardziej pożądaną. Nie zniósłbym towarzystwa kobiety ograniczonej. Nie chcę narażać cię na kolejną Augustę lub Ianthe.

- Jestem ci niezmiernie zobowiązana - wtrąciła z rozbawieniem księżna. - Inteligentna więc, choć niekoniecznie urodziwa. Kontynuuj, to niezmiernie interesujące.

-  Nie posuwałbym się aż tak daleko; dama zupełnie pozbawiona walorów zewnętrznych nie wchodzi w rachubę. Jej wygląd musi być co najmniej ujmujący, w dodatku powinien odznaczać się

taką gracją i wdziękiem jak twoje, droga mamo.

-  Nie próbuj mnie zwodzić, pochlebco. Powiedz, czy znalazłeś wśród młodych panien taką, która spełnia twe warunki?

-  Tak. Około tuzina. Po bliższym oglądzie zostało pięć.

-  Pięć?!

-  Tak, tylko pięć takich, przy boku których mógłbym w miarę znośnie spędzić większą część życia. Lady Jane Saxby jest ładna i miła. Córka Barninghamów to osoba pełna życia i energii. Panna Bellerby jest przystojna i dość powściągliwa, co potrafię docenić. Lady Mary Torrington... Och, to klejnot czystej wody! Wreszcie panna Orton, mniej urodziwa od pozostałych, lecz o nieskazitelnych manierach. - Zamilkł i ponownie zapatrzył się w płonące polana. Księżna w napięciu czekała na dalsze słowa syna. Uniósł głowę i uśmiechnął sie do niej. - Którą sobie życzysz, mamo?

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Księżna odezwała się po dłuższej chwili, ochłonąwszy ze zdumienia.

-  Czemu tak się nade mną znęcasz, kochanie? Przecież nie pytasz mnie poważnie.

-  Nie proszę, byś za mnie wybrała, lecz proszę o radę. Nie znasz żadnej z nich, lecz znasz ich rodziny, pewnie jedną z nich cenisz bardziej niż pozostałe.

-  Sylvestrze, a której ty dajesz pierwszeństwo?.

-  Żadnej. Gdy tylko zaczynam skłaniać się ku którejś, od razu znajduję u niej trudną do zniesienia cechę. Nie podoba mi się śmiech lady Jane i upodobanie panny Orton do gry na harfie. Nie jestem miłośnikiem muzyki, więc na myśl o tym, że w domu rozlegałyby się nieustannie jakieś potępieńcze dźwięki... Nie, nawet nie mówmy o tym. Lady Mary zaś...  

-  Dziękuję, usłyszałam już dosyć, by móc dać ci radę - przerwała mu pospiesznie księżna. - Nie uderzaj w konkury do żadnej z nich. Nie jesteś zakochany.

-  Zakochany? Oczywiście, że nie. Czy to konieczne?

-  Najważniejsze! Synu, zaklinam cię na wszystko, nie dawaj żadnej damie swego nazwiska, jeśli nie możesz jej ofiarować serca.

Uśmiechnął się z czułością.

-  Ależ ty jesteś romantyczna, mamo.

-  Za to ty nie masz w sobie ani odrobiny romantyzmu.

-  Na pewno nie wtedy, gdy chodzi o małżeństwo.

-  Czyli romantyzmu szukasz w romansach z tymi odzianymi tylko w muślin kobietami?

Sylvester nie zdołał powstrzymać się od śmiechu.

-  Mówisz szokujące rzeczy, najdroższa mamo, nie poznaję cię. Tamto to zupełnie inna sprawa - ciągnął. - Zresztą, nie nazywałbym tego romansami, raczej przelotnymi przygodami. Nawet gdy jako gołowąs zadurzyłem się w najpiękniejszym rajskim ptaku, jakiego można sobie wyobrazić, ani mi przez myśl nie przeszło, by mogło to trwać dłużej. Zanadto potrzebuję swobody, by...

-  Nie zgadzam się. Nie o pragnienie swobody tu chodzi, lecz o to, że jeszcze nie spotkałeś kobiety, która by wzbudziła w tobie trwałe uczucie.

-  Przyznaję, nie spotkałem. Od dziesięciu lat bywam na salonach i do woli kosztuję towarzystwa panien wystawionych przez rodziny na matrymonialnym targu, jeśli więc mój ciągle wolny stan nie świadczy o potrzebie swobody, to może tylko znaczyć, że mało wymagam. Zadowala mnie wiele z nich, na krótko wszakże, jesteś jedyną damą, jaką znam, której obecność nigdy mnie nie nuży.

Między wygiętymi brwiami księżnej pojawiła się pionowa zmarszczka. Słowa syna zrodziły w niej pewne obawy, choć wygłosił swą perorę żartobliwym tonem.

-  Do woli kosztujesz ich towarzystwa? - powtórzyła z niepokojem.

-  Tak. Spotkałem wszystkie, zaręczam ci.

-  I niejedną uwodziłeś, jeśli mogę wierzyć temu, co mi powiedziano.

-  Ach, cioteczka Louisa i jej plotki! - odgadł bezbłędnie Sylvester. - Droga mamo, jeśli okazywałem zainteresowanie różnym pannom, nie faworyzując tylko jednej, to przynajmniej nie można mi zarzucić, że którejś nieopatrznie narobiłem nadziei.

Nie rozbawiła jej ta błyskotliwa riposta. Z rozmowy wyłaniał się zupełnie inny obraz jej ukochanego syna, niż księżna hołubiła w sercu. Wahała się, co powinna mu powiedzieć, gdy nagle uchyliły się drzwi i rozległ się słodki, choć nieco płaczliwy głosik:

-  Mama pozwoli, że wejdę?

W progu pojawiła się zjawiskowa piękność otulona aksamitną szafirową pelisą. Kapelusz z wysoko wywiniętą przednią częścią ronda stanowił idealne obramowanie dla jej ślicznej twarzy. Przy gładkich policzkach opadały złociste loki, pod delikatnymi brwiami widniały ogromne niebieskie oczy, nosek był prosty, czerwone usta zachwycająco wykrojone.

-  Dzień dobry, moja droga, wejdź, proszę - rzekła księżna.

Zjawisko tymczasem dostrzegło szwagra, więc chociaż weszło, odezwało się już mniej serdecznym tonem.

-  Och, nie wiedziałam, że Sylvester jest u mamy... Nie będę przeszkadzać, chciałam jedynie sprawdzić, czy nie ma tu Edmunda.

-  Nie widziałam go dzisiaj. Sądziłam, że jest pod opieką pana Leyburna.

-  Niestety, nie. Nikt nie wie, gdzie on się podziewa. Akurat teraz, gdy zamierzałam zabrać go na wizytę do Arkholmów. Wie mama, że od dawna wybierałam się do Grange i właśnie dziś mamy pierwszy od tygodnia dzień, gdy można to zrobić. A Edmund gdzieś przepadł.

-  Pewnie wymknął się do stajni, mały urwis.

-  Nie ma go tam, chociaż też się tego spodziewałam, przecież Sylvester zachęcił go do chodzenia w to okropne miejsce i od tej pory...

-  Droga Ianthe, wszyscy chłopcy uwielbiają biegać do stajni, nie trzeba ich do tego zachęcać, moi też to robili. Ale powiedz, proszę, czy tę zachwycającą pelisę uszyto z owego aksamitu, który zamawiałyśmy w ubiegłym miesiącu? Znakomicie leży.

Niestety, ta próba odwrócenia uwagi synowej od tematu okazała się nad wyraz niefortunna.

-  Tak, to właśnie ten aksamit. I niechże sobie mama wyobrazi, że uszyto z niego też ubranko dla Edmunda, by wkładał je, gdy idziemy razem z wizytą. Jest piękne, kazałam je skroić według wzoru z obrazu Reynoldsa, nie pamiętam już, gdzie go

widziałam, ale jest tam taki śliczny smutny chłopiec w czerwonym ubranku, od razu pomyślałam, że chcę takie dla Edmunda, tylko nie czerwone, lecz niebieskie, będzie w nim wyglądać jeszcze ładn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin