121 - Anonim.pdf

(487 KB) Pobierz
Flash
Ewa wzywa 07... Ema wzywa 07...
Stanisław Heleński
Anonim
702636813.001.png
O tej porze roku Sopot trzeszczał w szwach. Tłumy wczasowiczów ciągnęły na plażę i molo. Kawiar-
nie, restauracje, bary szybkiej obsługi były przepełnione. Niejeden zastanawiał się. gdzie ci ludzie śpią, co
ich ciągnie właśnie tu, do nadmiernie zatłoczonego kurortu morskiego. Karczewski patrzył na kolorowy
ludzki tłum. Siedząc na tarasie kawiarni, osłonięty kolorowym parasolem przypatrywał się wczasowiczom
podążającym na molo. Co jakiś czas wyławia! znajome twarze, pozdrawiał uśmiechem jakieś osoby, jakby
kogoś wypatrując.
Spojrzał na zegarek. Dochodziło południe. Za późno na plażę, za wcześnie na obiad pomyślał.
Zaczął odczuwać trudy kilkugodzinnej jazdy z Warszawy, dyl świetnym kierowcą, ale najbardziej mę-
czyła go powolna jazda w długich kolumnach samochodów, bez możliwości wyprzedzania. Tak było i dzi-
siaj. Teraz, gdy siedział w rozparzonym, zalanym ludzkim mrowiem miasteczku, czul nadchodzącą senność.
Zamówił jeszcze jedną kawę z koniakiem i zaczął myśleć o wszystkich sprawach, które miał w ciągu kilku
dni pozałatwiać.
Przede wszystkim musiał znaleźć Sobolewskiego. Gdzie go licho nosi? — zastanawiał się, próbując
przypomnieć sobie miejsca, w których najprędzej mógł go spotkać. Nic ulegało wątpliwości, że Sobolewski
przyjechał tu, żeby zarobić. Tłum wczasowiczów dysponujących wolnym czasem, liczni goście z zagranicy
— to była dla niego okazja nic do pogardzenia. Był zły, że on, „człowiek z branży”, musi uganiać się za tym
„Studentem". „Studencik" ?— zaśmiał się ironicznie. Ten pseudonim szybko przylgnął do Zygmunta Sobo-
lewskiego, a on sam przyjął go obojętnie.
I gdzie go szukać w tym upiornym mrowisku ludzi spragnionych wypoczynku?! To przecież niemożli-
we!
Sięgnął po aktówkę i raz jeszcze sprawdził kopertę z adresem zawierającą list polecający od Dragona.
Dyskretnie wyczul palcami plik banknotów. Całe trzydzieści tysięcy złotych polskich, starannie zabezpie-
czonych grubą przepaską. Myśl, że wszystko może wziąć w łeb, jeżeli nie spotka Sobolewskiego, nie dawa-
ła mu spokoju.
A jeżeli list polecający nic wystarczy? Jeżeli nie zdoła uzyskać obrazu?
Dokończył pośpiesznie koniak i gestem zniecierpliwienia przywołał kelnera. Po uregulowaniu rachun-
ku szybkim krokiem poszedł pod otrzymany adres. Po kilkunastu minutach stał przed piętrową willą osło-
niętą zielenią drzew. Dostępu do niej broniło wysokie ogrodzenie zakończone na górze drutem kolczastym.
Na solidnej furcie widniało tylko jedno nazwisko. Raz jeszcze zerkną! na kopertę. Wszystko w porządku. To
tu. Nacisną! guzik lustrując jednocześnie całą posesję. Ciekawe, jakie „skarby" kryją te mury. Nie ma w
końcu rzeczy niemożliwych. Uśmiechną! się na widok drutów telefonicznych. Zawsze to lepsze i łatwiejsze
do wyłączenia niż kable. Ogrodzenie miało tę wadę, że przylegało na całej długości do ulicy, i tę zaletę, że
niewidoczne było z domu. Kraty w oknach? — medytował w milczeniu.
— Pan w sprawie...? — głos z domofonu był tak wyraźny i naturalny, że Karczewski zmieszał się na
moment.
— Od Mecenasa — powiedział i zaraz poprawił się. — Mam list od pana Wacława Dragona.
Usłyszał charakterystyczne brzęczenie i po chwili by! już na schodach willi. Przyjęła go szczupła ko-
bieta w średnim wieku. Dyskretnie, ale uważnie przyglądali się sobie,
— Proszę, niech pan spocznie — wskazała na fotele.
Usiedli w pomieszczeniu stanowiącym rodzaj przedpokoju. Nie było tu nic godnego uwagi, poza dę-
bowymi schodami z poręczą zakończoną efektownym węzłem w kształcie gaiki bosmańskiej. Karczewski
by! zdenerwowany, chociaż nie dawał tego po sobie poznać. Krótka lustracja mogła w przyszłości niezłe
zaowocować. Gospodyni rzuciła okiem na list polecający, po czym przeszła do meritum sprawy.
— Tak, rzeczywiście, obraz jest do wzięcia, choć jestem z nim bardzo związana. Myślę, że dostaje się
w dobre ręce...
— Pani warunki? — zapylał Karczewski.
— Pięćdziesiąt tysięcy...
Zapanowało milczenie. Karczewski sięgnął odruchowo po papierosy, ale zaraz się zreflektował:
— Czy można?
Kobieta nic nie odpowiedziała. Niezręczne milczenie przerwał Karczewski.
— Widzi pani... Jestem zdecydowany, ale nie przygotowany.
— Nie widzę problemu. Z tym, że jeżeli rzeczywiście panu zależy, to radzę nie zwlekać. Nie jest pan
jedynym gościem w tej sprawie.
Targowanie się w ogóle nie miało sensu. Kupno nie wchodziło w grę. Karczewski zdawał sobie spra-
wę, że należy zachowując pozory kupna wynegocjować jak najkorzystniejszą cenę.
— Mam pewne wątpliwości co do warunków.
— Wybaczy pan, ale tego się nie spodziewałam, tym bardziej że list polecający pisany jest ręką Mece-
nasa.
Na dźwięk tego słowa Karczewski drgnął.
— Tak, to prawda — odparł pośpiesznie — ale ostateczna decyzja należy do rodziny. Zechce pani
mnie wysłuchać... Zostawiam trzydzieści tysięcy, tyle mam. Na resztę podpiszę zobowiązanie. Kwestia
dwóch—trzech dni... Najwyżej! Metrykę obrazu odbiorę regulując należność...
Na twarzy kobiety zaigrał ledwo dostrzegalny uśmieszek.
— Jak pan sobie życzy — odparła.
Dlaczego tak szybko się zgodziła? — zaniepokoił się odprowadzając kobietę wzrokiem. Mecenas w
tych sprawach nigdy nie żartował, O falsyfikacie nie mogło więc być mowy.
Dokładnie obejrzał obraz, ocenił zestaw kolorów, załatwił formalności i zabrał się do pakowania płót-
na. W trakcie tych czynności właścicielka powiedziała:
— Gdyby się pan rozmyślił, to po tysiącu od dnia...
— Ależ oczywiście — skwapliwie przytaknął. Zerknął na zegarek. Było kilkanaście minut po pierw-
szej. Należało czym prędzej jechać do umówionego rzeczoznawcy, aby uzyskać metrykę obrazu. Był już
zapowiedziany telefonem z Warszawy, ale wiedział, że na tego typu dokumenty trzeba czekać. Teraz zależa-
ło mu bardziej niż kiedykolwiek na czasie. Każdy dzień zwłoki kosztował go tysiąc złotych. Przyśpieszenie
uzyskania świadectwa autentyczności też będzie kosztować. W dodatku kilka dni odliczyć trzeba dla Stu-
denta.
W tym momencie uświadomił sobie, że odszukanie Sobolewskiego jest w tej chwili sprawą najważ-
niejszą.
*
* *
Metrykę, czyli Świadectwo autentyczności obrazu, Karczewski miał w kieszeni. Kosztowało go to
wiele zabiegów, a przede wszystkim pieniędzy.
Cóż, koszty być muszą — mruczał, choć w duchu gnębiła go wysokość zapłaconej sumy. Banda zło-
dziei — powtarzał uparcie.
Postanowił już teraz cześć kosztów odbić sobie na Studencie. Widział niejednokrotnie, z jaką łatwo-
ścią ten niepozorny chłopak łapie podobieństwo malowanych postaci, jakie ma wspaniale wyczucie perspek-
tywy, jak starannie dobiera i komponuje kolory. W tym wypadku chodzi tylko o proporcje i uchwycenie
koloru. Ziemiański dwór przysypany śniegiem, nastrój dostojnej ciszy i — co wydawało mu się najtrudniej-
sze — koloryt zmierzchu, ot... cały Weissenhoff, który od kilku dni kosztuje go tak wiele.
Szukanie Studenta stawało się coraz bardziej uciążliwe i nerwowe. Co prawda szukał go tylko w So-
pocie, bo takie miał informacje, ale przecież mógł on pracować w każdej innej miejscowości Trójmiasta.
Karczewski pocieszał się, że obraz jest już sfotografowany, że odbitka wykonana zostanie idealnie w skali
jeden do jednego, że kolory — tak zapewnił właściciel zakładu fotograficznego — będą tc same, ale prze-
cież Student kopiował tylko z oryginału. Używał szkła powiększającego, co pomagało w uchwyceniu pocią-
gnięć pędzla. Fotografia tego nic oddawała. Można było co prawda sfotografować w dużym powiększeniu
wszystkie fragmenty, ale wtedy traciło się obraz całości. Raz jeszcze przeszedł wzdłuż molo szukając w
tłumie DCZUpłej, ascetycznej sylwetki Studenta. Na próżno. Zrezygnowany zawrócił do miasta, powłóczył
się po ulicach, aż w końcu zdecydował się wstąpić do Grand Hotelu. Przywitał go tu przyjemny chłód. Kitka
osób kręciło się po recepcyjnym holu. Karczewski skierował się do cocktail—baru. Nie zdążył tam dojść.
Jego uwagę zwróciła grupka osób otaczających dwoje siedzących ludzi. Jeden z nich kończył rysunek twa-
rzy młodej dziewczyny.
Nareszcie — wysapał Karczewski. Z uczuciem ulgi sięgnął po papierosa. Teraz mógł spokojnie ob-
serwować Sobolewskiego. Przyglądał mu się z nie mniejszym zainteresowaniem, niż grupka stojących przy
nim osób. Gdy pierwsza fala zadowolenia odeszła, zaczął liczyć dni, które minęły od zabrania obrazu.
To już prawie tydzień. Dzisiaj jest piątek, a Weissenhoffa mam od poniedziałku. Ciekawe, czy Student
uwinie się z tym obrazem przez najbliższe dwa dni?
Rysunek był gotowy. Kilkanaście osób otaczających Sobolewskiego ożywiło się nagle. Słyszał głośne
słowa pochwały w języku niemieckim. Jakiś Anglik z uznaniem kiwał głową. Najbardziej zadowolona była
dziewczyna, która teraz z wypiekami na twarzy przyglądała się swej podobiźnie. Po chwili ludzie zaczęli się
rozchodzić, a miejsce naprzeciw Sobolewskiego zajął Karczewski.
— Tadeusz? — zapytał zdziwiony Student. Ten nic nie odpowiedział przyglądając mu się z uśmiesz-
kiem i pewnym triumfem.
— Czy chodzi o podobiznę wielce szanownego pana? — próbował żartować Sobolewski.
— A cóż innego mogłoby mnie tu sprowadzać?
— Jestem droższy niż myślisz.
— Dogadamy się... Zbieraj tylko graty i idziemy. Jest sporo spraw do omówienia. Mam robotę dla
ciebie.
— Jak widzisz, na brak zajęć nie narzekam!
— To coś poważnego! — nie dawał za wygraną Karczewski. —Nie będziesz żałować.
— Sądzisz, że jest mi tu źle? — nie ustępował Student. — Zarabiam w złotówkach i w dewizach. Któ-
regoś dnia to...
—Przestańmy się targować — w głosie Karczewskiego była prośba. —— Posłuchaj. Zygmunt, mam ła-
twego Wcissenhoffa. W sam raz dla ciebie. Jak nie wierzysz, to tu jest metryczka.
Podał Sobolewskiemu złożony w czworo nowiutki arkusz papieru. Ten z wyrazem zaciekawienia za-
czął go przeglądać.
Już jest dobrze — pomyślał Karczewski.
— To niedaleko stąd — powiedział. — Za kilka minut tam będziemy.
Gdy znaleźli się w skromnym pokoiku na poddaszu jednej z sopockich willi. Sobolewski aż zagwizdał
ze zdumienia.
— Tylko siadać i malować! Wszystko jest z wyjątkiem tego Weissenhoffa.
Karczewski otworzył szafę i wyciągnął z niej obraz. Podeszli do okna przypatrując się mu w milcze-
niu.
— Ile to może być warte?
— Trzydzieści, trzydzieści pięć tysięcy — odparł pewnie Karczewski.
Spojrzeli na siebie. Sobolewski skrzywił usta w śmiesznym grymasie.
— Jak cię znam, nie będziesz za to brał złotówek.
— Skąd mogę wiedzieć, kto się trafi. Jest okazja, więc załatwiam co trzeba. Ale przysięgam Bogu, że
nie mam kupca. Będzie obraz, to znajdzie się i kupiec.
Sobolewski kiwał z niedowierzaniem głową. Mechanizm był ten sam. On malował — Karczewski
sprzedawał. Tak było kilkakrotnie i teraz historia się powtarzała. Zawsze czuł się oszukany otrzymując za
kopię kilka tysięcy złotych w zależności od wielkości płótna, stopnia trudności. Orientował się w cenach i
wiedział, ile można dostać za obraz, który Karczewski sprzedawał klientowi jako oryginał, dołączając doń
metryczkę, ów haczyk, na który z reguły łapał się rzekomy miłośnik sztuki. Tym razem postanowił wyżej
się cenić.
— Co proponujesz?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin