124 - Milionerka.pdf

(461 KB) Pobierz
Flash
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Szymusiak Marianna
Milionerka
705624178.001.png
I
Nigdy nie przypuszczała, że przyjmie to tak spokojnie, choć każdego dnia i o każdej godzinie stawał
jej potem przed oczyma ekran telewizora z szeregiem cyfr, a rzeczowy głos Edyty Wojtczak wyliczał jej
milion. Tak, była milionerką. Mogła kupić sobie samochód, kożuch z komisu, pojechać z „Orbisem" na dwa
tygodnie do Japonii, mogła kupić sobie najdroższe narty i pojechać na urlop do Zakopanego, mogła... tak —
mogła kupić sobie wszystko. Wiedziała jednak, że nie kupi sobie nawet kożucha i jeszcze tej zimę przecho-
dzi w mocno już wytartym welwetowym płaszczu.
Już parę razy chciała powiedzieć Ryśkowi. Zawsze jednak w tym właśnie momencie, kiedy była zde-
cydowana, padało jakieś zgryźliwe słowo, widziała jego niechętną twarz i rezygnowała.
Nie ułożyło im się to zbyt szybkie małżeństwo. Poznała Ryszarda na trzy miesiące przed obroną dy-
plomu. Był fajnym, wesołym i bardzo przystojnym chłopakiem. Nie miał zbyt wiele czasu na spotkania,
ponieważ spieszył się ze swoją pracą dyplomową i koniecznie chciał ją obronić jeszcze w czerwcu. W Pia-
skach pod Lublinem czekała na niego praca, dyrektor fabryki obiecał szybki awans — po trzymiesięcznym
stażu miał zagwarantowane kierownicze stanowisko. Wiedział, na co stawia i chciał tę grę wygrać. W War-
szawie musiałby łatami czekać na taką ofertę i mógł się jej w ogóle nic doczekać. Piaski, co prawda, metro-
polią nic są, ale jest to już miasto. W dodatku tylko pół godziny jazdy autobusem PKS do Lublina i tyle?
samo do Łęcznej, gdzie niedługo mają ruszyć kopalnie węgła i gdzie za lat dziesięć może być tak samo. jak
w Dąbrowie Górniczej czy Sosnowcu, skąd właśnie pochodził.
Więc nie bał się prowincji, zrezygnował nawet z ostatnich wakacji studenckich i już od lipca podjął
pracę w fabryce. Pojechała za nim. Myślała, że zdąży wziąć ślub w Pałacu na Starym Mieście. Koleżanki z
akademika uszyły sobie nawet na tę okazję supermodne i straszliwie wydziwaczone sukienki, kierowniczka
akademika zgodziła się wynająć świetlicę na przyjęcie; trzeba było jeszcze tylko przyozdobić kwiatami i
wstążkami „salę weselną".
Na dwa dni przed ślubem przyszedł do niej uradowany i oznajmił, że już jutro rano będzie w Piaskach.
Wszystkie dokumenty przeniesie się do Urzędu Stanu Cywilnego tamże i najpóźniej w końcu lipca wezmą
ślub.
Nawet nie płakała. Została jeszcze w Warszawie, a kiedy akademik zupełnie opustoszał, spakowała
swoje książki, parę talerzy, dwie łyżki, dwa widelce, jeden nóż i pojechała do Piasków. Nie miała wyboru.
Zastanawiała się co prawda przez te dwa tygodnie, czy słusznie robi. Ryszard był fajnym chłopakiem — i
tylko tyle mogła o nim w zasadzie powiedzieć. Trzy miesiące to trochę za mało, by poznać dobrze człowie-
ka, a już na pewno za mało. by wiązać się z nim na całe życic. Miała jednak dwadzieścia pięć lat i choć
skrzętnie przed samą sobą to skrywała, musiała w końcu przyznać, że staropanieństwo ją przeraża. Wiedzia-
ła, że jeśli nie pojedzie do Piasków, ma znikome szanse na małżeństwo i założenie rodziny. Praca w aptece
nic sprzyja przecież nawiązywaniu obiecujących znajomości.
Więc nie tyk już z miłości, co z czystego wyrachowania opuściła stolicę. Nie spodziewała się, że po
tak przykrej „przedmałżeńskiej uwerturze" czeka ją tyle pięknych dni.
Ryszard dostał służbowy pokój z kuchnią. Na razie w zupełności im to wystarczało, tym bardziej że
najpóźniej za rok mieli dostać trzypokojowe mieszkanie. Minęły jednak już trzy lata i nadal mieszkali tam,
gdzie na początku. I coraz mniej było tych pięknych dni. kiedy tak wiele mogli sobie powiedzieć, kiedy było
im tak dobrze, że aż na wszelki wypadek odpukiwali w nie malowane drzewo.
Stawali się dla siebie coraz bardziej obcy, Co gorzej — zaczynali sobie nawzajem dokuczać, i to z
pełną świadomością. Parę razy wspomnieli o rozwodzie, ale następnego dnia trzeba było iść do pracy, potem
coś kupić na obiad i kolację, sprzątnąć w zagraconym niemożliwie mieszkanku i jakoś obydwoje nie mieli
czasu iść do adwokata.
Ryszard zresztą już przy pierwszej rozmowie o rozwodzie wyjaśnił, że nie będzie się sprzeciwiał, ale
też nie zrobi nic w tej sprawie. Ona zaś nie miała odwagi zdecydować się na ten krok. Musiałaby wszystko
zaczynać od nowa, a przecież, nie miała żadnej gwarancji, czy to „nowe życie" będzie lepsze od tego, które
ma. Liczyła, że wreszcie dostaną mieszkanie. Marzyła o tym mieszkaniu przez całe trzy lata. Wiedziała, że
będzie dla nich dużą szansą, że wiele wówczas może się zmienić. Rozumiała żal męża. ale też nie potrafiła
wybaczyć mu tego. że on nie chce jej zrozumieć. Nie mogła przecież, nie mogła i nie chciała rodzić dziecka
w takich warunkach. Tłumaczyła mu. że to nie ona jest egoistką, lecz on. Właśnie on. Chciał mieć dziecko,
marzył o synu. ale już nie pomyślał, że w tej klitce nie było miejsca nawet dla psa, a cóż dopiero dla dziec-
ka.
Dopiero w kilka miesięcy po przerwaniu ciąży dowiedziała się, że jemu już nawet nie o dziecko cho-
dziło, lecz o nią. Starała mu się wytłumaczyć, próbowała wykpić plotki, on jednak milczał i był zapewne
nadal przekonany, że usunęła ciążę z innego powodu.
Parotysięczne Piaski żyły plotkami. Pani magister z apteki była jedną z tych osób, którym przyglądano
się uważnie. Dlaczego miała ciągle siedzieć w domu? I cóż miała w tym domu robić? Patrzeć na dawno nie
malowane ściany? Dlaczego nie mogła jechać z kolegą z apteki do kina lub do kawiarni do Lublina? Dla-
czego nie miałaby się spotykać ze znajomymi w Lublinie? Dlaczego miałaby ustąpić kołtunom i plotkar-
kom?
Miała czyste sumienie i postanowiła walczyć choćby z całym miasteczkiem. Nie wygrała jednak ani z
tutejszymi ludźmi, ani też z własnym mężem. I dlatego właśnie, że przegrała, tym bardziej nie chciała ustą-
pić. Na przekór wszystkim, nawet samej sobie, prowadziła coraz bardziej ożywione życie towarzyskie, a
Ryszard coraz dłużej pozostawał w swojej fabryce.
Teraz jednak mogło się wszystko zmienić. Była milionerką. I wiedziała, że może sobie kupić wyma-
rzony jeszcze w dzieciństwie dom z dużym ogrodem. Najpierw szukała takiego domu w pobliżu Lublina.
Ryszard mógłby dojeżdżać do Piasków. Już nawet nie tą używaną syreną, którą kupili sobie rok temu na
giełdzie, lecz nowym samochodem, może nawet fiatem 125. Ceny domków w pobliżu Lublina przekraczały
jednak nawet jej milionerskie możliwości. Zaczęła więc szukać w pobliżu Piasków. I znalazła.
Dom był parterowy, ale przestronny, z dużym tarasem i pięknym, starym ogrodem. Tylko ten dom z
białymi kolumnami ostał się z rozległego przed wojną majątku Krajewskich. I teraz właśnie pięćdziesięcio-
letni Jan Krajewski chciał go sprzedać.
Powiedziała mu otwarcie, że nie może dać za dom wszystkich pieniędzy. Musi zostawić sobie co naj-
mniej dwieście tysięcy na zakup mebli, dopłatę do nowego samochodu, no i na tak zwany początek nowej
drogi. Jakże była zdumiona, kiedy Krajewski zaoferował jej za milion złotych dom i wszystko to. co miał w
domu. A w domu tym było wiele naprawdę cennych rzeczy. Stylowe meble w doskonałym stanie, olejne
obrazy i portrety rodziny Krajewskich, dużo srebrnych przedmiotów — nie mówiąc już o srebrze stołowym
i wspaniałej porcelanie.
Wiedziała, że jest to najdoskonalszy interes, jaki w swoim życiu robi. Próbowała zorientować się. dla-
czego Krajewski tak zupełnie bez zastanowienia się oddaje jej wszystko zaledwie za milion złotych. Dowie-
działa się tylko, że potrzebne mu są pieniądze, a nie ten stary dom ze starymi rupieciami.
Nie wnikała więc w przyczyny tak mało opłacalnej sprzedaży. Cieszyła się tylko tym, że szczęście jej
nie opuszcza.
Dziś właśnie miała z Krajewskim spisać umowę. Chciała jednak jeszcze upewnić się, czy słusznie ro-
bi. Wyjaśniła Krajewskiemu, że mąż jej o niczym nie wie. Późnym popołudniem miała przyjechać razem z
Ryszardem i pokazać mu ten dom, nie mówiąc oczywiście, że jest to już. prawie ich dom. Po prostu —
chciała mu zrobić wspaniałą niespodziankę.
Była już szósta. Ryszard spóźnił się, co raczej rzadko mu się zdarzało. Z trudem namówiła go na tę ni-
by przyjacielską wizytę u Krajewskiego. Denerwowała się coraz bardziej i coraz okropniejsze myśli plątały
się jej po głowie. Nie. nie bała się o męża. Bała się najgorszego — Krajewski rozmyśli się, zrezygnuje ze
sprzedaży, może nawet już zrezygnował. Znowu trzeba byłoby szukać, a przecież takiego domu za taką cenę
na pewno już nigdy i nigdzie nie znajdzie.
Ryszard przyjechał piętnaście minut po szóstej.
Zatrzymał się przy krawężniku, nacisnął klakson i ręką dał znak, by zeszła na dół. Rok, dwa lata ternu
darowałaby mu to, teraz jednak, choć padał ulewny deszcz, zdenerwowało ją takie postępowanie męża.
Mógł przecież wziąć parasol, a jeśli nawet nie miał go w samochodzie, to co by mu się stało, gdyby przebie-
gi te kilka metrów do bramy domu?
Zeszła naburmuszona ściskając mocno pod pachą wypchaną banknotami torbę. Całe szczęście — po-
myślała uśmiechając się do siebie — że nie lubię małych torebek. Gdybym teraz wyszła z jakimś pakun-
kiem, na pewno zaraz by pytał, co jest w środku. A tak do ostatniej chwili nie będzie wiedział, co go czeka,
— Czemuś nie wzięła parasola? — przywitał ją z wyrzutem i odsunął się przezornie. Był w nowym
garniturze i nie chciał, by mokry płaszcz żony pozostawił ślady aa jego „czystej, żywej wełnie koloru beż".
Spojrzała na niego z niechęcią; zabolał ją ten raczej podświadomy odruch męża. Był pedantyczny aż
do przesady, czego o niej akurat nie można było powiedzieć.
— To miłe z twojej strony, że włożyłeś nowy garnitur na pierwszą naszą wspólną wizytę u Krajew-
skiego — powiedziała uśmiechając się trochę sztucznie, bo wcale nie było jej ani wesoło, ani miło. Chciała
tylko samą siebie uspokoić.
— To nie z okazji wizyty u twojego znajomego — wyjaśnił, podkreślając ze specjalnym naciskiem
słowa „twojego znajomego". — Po prostu w fabryce był dziś minister. Gdyby nie ten deszcz i opóźnienie,
przebrałbym się w sweter. Nie zależy mi na robieniu dobrego wrażenia na twoich znajomych.
— Znowu chcesz mnie specjalnie rozzłościć?
— Nie miałbym nic przeciwko temu, choć nie zabiegam o to w tej właśnie chwili.
Chciała coś odburknąć, ale tylko przygryzła usta. Kłótnia nic miała sensu. Mógłby rzeczywiście tak
bardzo się zdenerwować, że trzeba by było odwołać wizytę. Nic wytrzymała jednak.
— Wiesz, Ryszard, zauważyłam u ciebie bardzo interesującą zależność — zaczęła, starając się mówić
bez cienia kpiny, co się jej, niestety, nie udało. — Ilekroć chcesz mi dokuczyć, tylekroć mówisz piękną pol-
szczyzną, aż podręcznikową. I dlatego nie potrafię się obrazić. Zapominam bowiem, o co chodzi, a wsłuchu-
ję się tylko w ten niezwykły, jak na faceta od spawania traktorów i bron, język literacki.
— Dla ciebie jestem tylko facet od śrubek, a dla innych...
— Pan inżynier — przerwała ma. uśmiechając się już z nie ukrywaną kpiną,
— Nie to akurat miałem na myśli, ale masz rację. Jestem pan inżynier i jest mi z tym bardzo dobrze.
Nie mam żadnych kompleksów i zapewne nigdy ich nie będę miał.
— Oby twoje słowo ciałem się stało. Życzę ci tego z całego serca. Zapominasz tylko o jednym: ty bę-
dziesz ostatnią osobą, która uświadomi sobie, że ma sto dwadzieścia cztery kompleksy naraz. Jesteś najbar-
dziej zakompleksiałym facetem, jakiego znam.
— Słuchaj, Henryko, czy moja rola nie mogłaby się ograniczyć do prywatnego szofera? Nie mam
ochoty wysłuchiwać tego rodzaju insynuacji, a poza tym nie mam czasu.
— Bo co?
Westchnął głęboko, zapalił papierosa i ostrożnie skręci! w boczną drogę.
— Bo dziś był u nas minister z samej Warszawy i całą robotę musiałem odłożyć — mówił już normal-
nie, nie siląc się na wzniosły ton i wyszukane słowa. — Zaraz muszę wracać i na pewno przed północą nie
skończę tej dokumentacji. Trzeba ją oddać jutro rano. Mam robotę na sześć—siedem godzin. Jeszcze jak
przyjdzie ta maszynistka, która jednym palcem stuka w klawisze, to do świtu nie skończę. Żeby, cholera,
dobrej maszynistki w całych Piaskach nie można było znaleźć!
— Jak jest dobra, to ma dobrą robotę w Lublinie. Po co ma siedzieć latami w służbowej kawalerce?
Nie każdy jest takim Judymem, jak ty.
— Niestety, nie każdy. Nie wiem, czy cię ucieszy najnowsza wiadomość i nawet nie wiem, czy ci o
tym mówić.
— Jak nie chcesz, to nic mów, twoja wola; panie.
Milczał przez chwilę, zanim zdecydował się jej to powiedzieć.
— Dostajemy mieszkanie po inżynierze Dąbku. Awansuje do Lublina. Za trzy tygodnie możemy się
tam wprowadzać.
Przed dwoma miesiącami rzuciłaby mu się na szyję, może nawet popłakałaby się z radości. Teraz jed-
nak nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Mieszkanie po Dąbku. Trzy duże pokoje, obszerny korytarz, kuch-
nia z dużym oknem, łazienka z glazurą, centralne ogrzewanie z lokalnej kotłowni, tylko gaz na bullę, ale
przecież nawet w domu
Krajewskiego musiałaby mieć bulle z gazem. I u Krajewskiego są piece, a nic centralne ogrzewanie.
— Nie ucieszyło cię to, co? Mnie zresztą też. I nie sadze, żebyśmy się kiedykolwiek do tamtego
mieszkania wprowadzili.
Zgasił papierosa i zaraz zapalił nowego.
— Wiesz, Ryszard, nie mogę ci jeszcze tego powiedzieć... — urwała. — Jutro się dowiesz, jutro ci
powiem. To nie jest jeszcze pewna sprawa. Muszę mieć to już w ręku, żeby być na sto procent pewna. Dla-
tego nic ci teraz nie mogę jeszcze powiedzieć. — Poczęła się usprawiedliwiać, ale widziała, że znowu
gdzieś się w swoich dobrych chęciach rozminęli.
Spojrzał na nią uważnie. W jego szarych, zwykle obojętnych oczach pojawiło się coś złego, lecz tylko
na moment. Zatrzymał samochód przed bramą ogrodową.
— Nie będę wjeżdżał do środka, zaraz, muszę wracać.
— I w taki deszcz będziemy iść? — zdziwiła się.— Przecież przemokniemy do suchej nitki A twój
nabytek z „czystej żywej wełny koloru beż"?
— A niech go diabli wezmą? — zaklął nagle, sięgnął na tylne siedzenie po jesionkę i wysiadł z samo-
chodu.. Jesionkę nałożył już na drodze, poszedł pierwszy, otworzył furtkę i niecierpliwie ponaglił żonę. —
Przestań tak się guzdrać! I tak zanim dojdziesz do domu, będziesz cała utytłana w tym piekielnym błocie!
— To nie błoto, tylko ogród. Gdyby było lato, zobaczyłbyś, jak tu jest pięknie. Chciałbyś mieć na
pewno taki ogród, co?
— Wszystko jest piękne, co nie moje — burknął.
— Ale chciałbyś mieć taki ogród?
— A po co? Co mi z ogrodu! — już prawie krzyczał.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin