ROGER ZELAZNY
RĘKA OBERONA
Czwarty tom z cyklu
„The First Chronicles of Amber”
Tłumaczył: Piotr W. Cholewa
Wydanie polskie: 2000
Wydanie oryginalne:1976
Rozdział 1
Rozbłysk zrozumienia, jak blask tego niezwykłego słońca...
Oto było... W jasnym świetle dnia coś, co do tej pory oglądałem jedynie w półmroku rozjaśnianym jego własnym lśnieniem: Wzorzec, wielki Wzorzec Amberu na owalnej płaszczyźnie pod; nad przedziwnym niebo – morzem.
...I wiedziałem, może dzięki temu, co istnieje we mnie i co wiąże nas wszystkich, że to właśnie musi być prawdziwy Wzorzec. A to znaczy, że ten w Amberze jest tylko jego pierwszym cieniem. Zatem... Zatem sam Amber jest tylko Cieniem, ale wyjątkowym, gdyż Wzorzec nie sięga do miejsc poza obszarem jego, Rebmy i Tir-na Nog’th. A więc region, gdzie przybyliśmy, musi być, prawem pierwszeństwa i konfiguracji, prawdziwym Amberem.
Spojrzałem na uśmiechniętego Ganelona, z brodą i zwichrzonymi włosami stapianymi w jedno przez bezlitosny blask.
– Skąd wiedziałeś?
– Wiesz, Corwinie, że potrafię zgadywać – odparł. – Pamiętam wszystko, co mówiłeś o Amberze, i jak padają na wszystkie światy cienie miasta i waszych konfliktów. Często się zastanawiałem, myśląc o czarnej drodze, czy coś mogłoby rzucić taki cień na sam Amber. I doszedłem do wniosku, że musi to być coś niezwykle potężnego, fundamentalnego i ukrytego – skinął na obraz przed nami. – Tak jak to.
– Mów dalej – poprosiłem.
Skrzywił się i wzruszył ramionami.
– Musi więc istnieć warstwa rzeczywistości głębsza niż Amber – stwierdził. – I tam wykonano brudną robotę. Zwierzę, które jest waszym patronem, doprowadziło nas chyba do takiego właśnie miejsca. A ta plama na Wzorcu to efekt brudnej roboty. Zgodzisz się chyba?
Przytaknąłem.
– To raczej twoja spostrzegawczość mnie zaskoczyła, nie sama konkluzja – wyjaśniłem.
– Nie jestem taki szybki – wyznał Random, stojący po prawej stronie. – Ale to wrażenie dotarło jakoś do moich trzewi, delikatnie rzecz ujmując. Wierzę, że to, co tu widzimy, w jakiś sposób tworzy fundament naszego świata.
– Ktoś z zewnątrz potrafi czasem lepiej ocenić fakty niż ten, kto jest ich częścią – wtrącił Ganelon.
Random spojrzał najpierw na mnie, potem w dół.
– Myślisz, że coś jeszcze ulegnie zmianie? – zapytał. – Gdybyśmy tak zjechali i przyjrzeli się temu z bliska?
– Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać – odparłem.
– W takim razie gęsiego. Ja pierwszy.
– Zgoda.
Random, prowadził wierzchowca w prawo, w lewo, znów w prawo, długą serią zwrotów, które wiodły nas od brzegu do brzegu urwiska. Zgodnie z porządkiem, jakiego przestrzegaliśmy przez cały dzień, jechałem tuż za nim, a Ganelon zamykał szyk.
– Wygląda na ustabilizowany! – krzyknął przez ramię Random.
– Na razie – mruknąłem.
– Jest jakiś otwór w skałach pod nami.
Wychyliłem się. Po prawej stronie, na poziomie płaszczyzny owalu, dostrzegłem wejście do jaskini. Nie było widoczne z naszej poprzedniej, wyższej pozycji.
– Przejedziemy całkiem blisko – stwierdziłem.
– Pospiesznie, czujnie i bezgłośnie – dodał Random i dobył miecza.
Wyjąłem Grayswandira, a jeden zakręt nade mną Ganelon postąpił podobnie.
Nie minęliśmy wejścia do jaskini, gdyż wcześniej ponownie skręciliśmy w lewo. Przejechaliśmy jednak w odległości czterech, może pięciu metrów i poczułem nieprzyjemny zapach, którego nie potrafiłem zdefiniować.
Konie chyba lepiej sobie z tym poradziły albo były pesymistami z natury, ponieważ położyły płaska uszy, rozdęły nozdrza i prychały lękliwie, szarpiąc uzdy.
Uspokoiły się natychmiast, gdy tylko ponownie zaczęliśmy się oddalać. Nie sprawiały problemów aż do chwili, gdy zakończyliśmy zjazd i próbowaliśmy zbliżyć się do uszkodzonego Wzorca. Tu zaprotestowały zdecydowanie.
Random zeskoczył z siodła. Stanął na krawędzi owalu i patrzył. Po chwili odezwał się, nie odwracając głowy.
– Z tego, co wiemy, uszkodzenia dokonano świadomie.
– Na to wychodzi – przyznałem.
– Jest więc oczywiste, że sprowadzono nas tu w pewnym celu.
– Zgadzam się.
– Nie trzeba nadwerężać umysłu, by dojść do wniosku, że celem tym jest stwierdzenie, w jaki sposób uszkodzono Wzorzec i co możemy zrobić, by go naprawić.
– Możliwe. Masz jakiś pomysł?
– Jeszcze nie.
Ruszył brzegiem figury w prawo, do miejsca, gdzie zaczynała się ciemna smuga. Schowałem miecz i chciałem zsiąść z konia, gdy Ganelon chwycił mnie za ramię.
– Sam mogę... – zacząłem, ale przerwał mi.
– Corwinie, dostrzegam chyba drobną nieregularność w pobliżu środka Wzorca. Nie sądzę, by należała...
– Gdzie?
Wyciągnął rękę, a ja spojrzałem w stronę, którą wskazywał.
Tuż obok centrum istotnie leżał jakiś obcy obiekt. Patyk? Kamień? świstek papieru? Trudno powiedzieć z tej odległości.
– Widzę – powiedziałem.
Zsiedliśmy z koni i poszliśmy za Randomem, który przykucnął na prawym krańcu figury i badał przebarwioną plamę.
– Ganelon dostrzegł coś, niedaleko środka – oznajmiłem.
Skinął głową.
– Też zauważyłem. Zastanawiam się, jak tam dotrzeć. Nie podoba mi się idea przejścia uszkodzonego Wzorca. Z drugiej strony nie wiem, czy nie odsłonię się zupełnie, jeśli pójdę po tym zaczernionym pasie. Jak sądzisz?
– Przejście po tym, co zostało z Wzorca, zajmie sporo czasu – zauważyłem. – O ile stawia opór zbliżony do tego, który mamy w domu. Uczono nas, że zejście z trasy to śmierć. A ten układ zmusza cię do zejścia, gdy dotrzesz do plamy. Z drugiej strony, jak powiedziałeś, przejście po plamie może zaalarmować naszych wrogów. Zatem...
– Zatem żaden z was tego nie zrobi – przerwał Ganelon. – A ja tak.
I nie czekając na odpowiedź, jednym skokiem znalazł się w ciemnym sektorze, pomknął do środka, zatrzymał się na moment, by podnieść tajemniczy przedmiot, po czym zawrócił i pobiegł z powrotem.
Po chwili stał już przy nas.
– Ryzykowne posunięcie – ocenił Random.
Ganelon kiwnął głową.
– Ale gdybym tego nie zrobił, nadal byście się naradzali – stwierdził wyciągając rękę. – Co o tym myślicie?
W dłoni trzymał sztylet, wbity w prostokąt zaplamionego kartonu. Wziąłem oba przedmioty.
– Wygląda jak Atut – stwierdził Random.
– Owszem.
Zdjąłem kartę z ostrza, wygładziłem rozdarcia. Człowiek, którego portret oglądałem, wyglądał na wpół znajomo – czyli, naturalnie, był także na wpół obcy. Jasne, proste włosy, nieco ostre rysy, lekki uśmiech, drobna budowa.
– Nie znam go – pokręciłem głową.
– Pokaż.
Random wziął ode mnie kartę, zmarszczył czoło.
– Nie – stwierdził po chwili. – Ja też nie. Mam wrażenie, że powinienem, ale... Nie.
W tej chwili konie znowu zaczęły się skarżyć, o wiele głośniej niż poprzednio. Wystarczyło obejrzeć się lekko, by odkryć źródło ich niepokoju, jako że właśnie wynurzyło się z jaskini.
– Niech to diabli – mruknął Random.
Zgodziłem się z nim.
Ganelon przełknął ślinę i dobył miecza.
– Ktoś wie, co to jest? – spytał cicho.
W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że stwór jest podobny do węża, ze sposobu poruszania się, jak i z powodu długiego, grubego ogona, który wydawał się raczej przedłużeniem długiego, chudego tułowia niż zwykłym przydatkiem. Zwierzak miał jednak cztery nogi o dwóch stawach, z wielkimi łapami uzbrojonymi w szpony. Wąska głowa z ostrym dziobem kołysała się na obie strony, gdy szedł ku nam, ukazując raz jedno, raz drugie bladoniebieskie oko. Wielkie skrzydła, fioletowe i skórzaste, przylegały do boków. Nie miał sierści ani piór, za to dostrzegłem łuski okrywające pierś, barki, grzbiet i górną część ogona. Od dzioba po czubek ogona miał trochę powyżej trzech metrów. Idąc dźwięczał cicho i dostrzegłem błysk czegoś jasnego na jego szyi.
– Najbardziej przypomina heraldyczną bestię, gryfa – stwierdził Random. – Tyle że ten jest łysy i fioletowy.
– Zdecydowanie dziwny ptaszek – dodałem, sięgając po Grayswandira i kierując klingę ku głowie potwora.
Zwierz wysunął czerwony, rozwidlony język. Skrzydła uniosły się nieznacznie i opadły. Kiedy przesuwał głowę w prawo, ogon wędrował w lewo, potem w lewo i w prawo, prawo i lewo... wywierając hipnotyczne niemal wrażenie.
Zdawało się, że bardziej interesują go konie niż my, ponieważ omijał nas z daleka, zmierzając w stronę, gdzie stały drżące, przerażone wierzchowce. Przesunąłem się, by zastąpić mu drogę.
Wtedy stanął dęba.
Skrzydła uniosły się w górę i rozpostarły niby dwa sflaczałe żagle wydęte nagłym podmuchem wiatru. Stojąc na tylnych nogach górował nad nami, jakby urósł przynajmniej czterokrotnie. I wrzasnął: przeraźliwy krzyk, zew łowcy lub wyzwanie, po którym dzwoniło mi w uszach. Po czym machnął tymi skrzydłami w dół i skoczył, na chwilę unosząc się w powietrze.
Konie zerwały się do ucieczki. Potwór był poza naszym zasięgiem. Dopiero teraz zrozumiałem, co oznaczał błysk na szyi i dzwonienie: był przywiązany na długim łańcuchu, biegnącym do jaskini. Dokładna długość tej smyczy natychmiast stała się przedmiotem więcej niż akademickiego zainteresowania.
Stwór obrócił się w powietrzu sycząc i machając skrzydłami. Spadł za nami. Nie miał dostatecznego rozpędu, by w tym krótkim wyskoku przejść w prawdziwy lot. Gwiazda i Świetlik cofały się na przeciwny koniec owalu. Za to Iago, koń Randoma, odskoczył w kierunku Wzorca.
Potwór znów stanął na ziemi, zrobił ruch, jakby zamierzał ścigać Iago, przyjrzał się nam raz jeszcze i znieruchomiał. Stał o wiele bliżej – niecałe cztery metry od nas. Przechylił głowę, ukazując prawe oko, potem otworzył dziób i...
LBarcz