Nałęcz i jego czerwone badziewie.docx

(21 KB) Pobierz

Nałęcz i jego czerwone badziewie

 

Kilka razy zmieniał politycznych protektorów, krążąc po polskiej lewicy. Zagrał życiową rolę pogromcy Lwa Rywina. Teraz wraca do polityki jako doradca prezydenta Komorowskiego.

Na pierwszy rzut oka to decyzja zaskakująca. Prof. Tomasz Nałęcz będzie doradcą prezydenta Komorowskiego do spraw historii i dziedzictwa narodowego. Po co konserwatywnemu, przywiązanemu wręcz do sarmackiej tradycji prezydentowi doradca, który 20 lat spędził w PZPR, a drugie tyle dryfował w wolnej Polsce, będąc pionkiem w wojnach podjazdowych wielkich figur polskiej lewicy?

Przeważa opinia, że i tym razem dla Nałęcza przewidziano rolę pionka. Że ma być lewicową twarzą obozu rządowo-prezydenckiego, zagarniającego coraz szersze połacie sceny politycznej.

A po co to Nałęczowi?

Dawny znajomy z SLD: – Tomek musi przy kimś być. Bywał przy Kwaśniewskim, choć Aleksander blisko go do siebie nie dopuszczał. Bywał przy Cimoszewiczu, ale Włodek zostawił go na lodzie. Do roboty partyjnej on się nigdy nie nadawał. Co więc mu zostało?

Sam Nałęcz, choć po przyjęciu prezydenckiej propozycji pojawił się w telewizji i radiu, teraz powstrzymuje się od komentarzy. 

Materiał do urobienia

Spotkali się 8 lipca 1989 r. w komitecie uczelnianym PZPR na Uniwersytecie Warszawskim. Ocenili sytuację: minął już miesiąc od łomotu, jaki spuszczono partii 4 czerwca 1989 r. Tydzień wcześniej Adam Michnik sformułował w „Gazecie Wyborczej" postulat opozycji: „Wasz prezydent, nasz premier”. Towarzysze z KC nadal w stanie otępienia.

Co więc robić? Ano powołać w ramach PZPR platformę socjaldemokratyczną. A następnie zaatakować aparat, domagając się likwidacji partii komunistycznej i zbudowania nowej lewicy, takiej jak na Zachodzie. Taki program proponuje młodszym kolegom JerzyWiatr, jeden z czołowych partyjnych ideologów. Zgodzili się z nim m.in. Leszek Jaśkiewicz, Zbigniew Siemiątkowski oraz 40-latek z Wydziału Historii Tomasz Nałęcz.

Powołują Ruch 8 Lipca. Na razie elitarny, ale już za dwa, trzy miesiące na organizowane przez nich spotkania walić będą tłumy zdezorientowanych towarzyszy. Nałęcz staje się faktycznym liderem Ruchu, wyrasta na czołowego partyjnego reformatora, podejmuje go I sekretarz KC Mieczysław Rakowski. A to przecież polityczny nowicjusz, ledwie kilka miesięcy wcześniej trafił do komitetu uczelnianego. Do PZPR zapisał się już w 1970 r., był wtedy chłopakiem z awansu społecznego, którego los wyrwał z wsi pod Ciechanowem i rzucił na uniwerek.

„Trafiłem na wydział historyczny, pełen fascynujących ludzi. Najciekawsi z nich byli partyjni. Kusiło, by znaleźć się wśród nich. Byłem plastycznym materiałem do urobienia" – wspominał po latach.

Był pod wrażeniem partyjnych, choć intelektualnie suwerennych profesorów: Henryka Samsonowicza, Jerzego Holzera i Andrzeja Garlickiego. Ten ostatni podejmie pomijany w PRL-owskiej historiozofii temat marszałka Piłsudskiego. Wkrótce stanie się on największą historyczną namiętnością Tomasza Nałęcza.

Zła kalkulacja

Styczeń 1990 r., ostatni zjazd PZPR w Sali Kongresowej. Nałęcz kieruje komisją programową. Ruch 8 Lipca chce rozwiązać PZPR i powołać partię socjaldemokratyczną z Tadeuszem Fiszbachem (sekretarz KW w Gdańsku, który podpisywał porozumienia sierpniowe) jako przewodniczącym, Aleksandrem Kwaśniewskim jako sekretarzem generalnym oraz światłymi działaczami, zdecydowanymi odciąć się od komunistycznego dziedzictwa. Pozostali, cały betoniasty aparat, niech sobie zakładają jakąś neokompartię.

Jednak Fiszbacha sala nie chce, za blisko się związał z Wałęsą. Z kolei Kwaśniewski dochodzi do wniosku, że bez dawnego aparatu nie da się stworzyć skutecznej formacji. Wchodzi więc w sojusz z liderem betonu Leszkiem Millerem. Ta dwójka staje na czele nowej formacji SdRP.

Tomasz Nałęcz decyduje się iść z nimi. Zostanie wkrótce jednym z wiceprzewodniczących SdRP.

Ponad 9 proc. głosów i czwarte miejsce Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach prezydenckich w 1990 r. nie jest złym wynikiem, ale szef sztabu kandydata SLD Tomasz Nałęcz czuje niedosyt. Odpowiedzialnością obarcza jednego ze współpracowników – Krzysztofa Janika.

Zbigniew Siemiątkowski, były polityk SLD: – Tomek kierował sztabem, ale nie miał wpływu na kasę. Finansów pilnował Janik. Ale tak naprawdę to był konflikt z Millerem, z którym Janik był blisko związany. Tomek obawiał się, że dawny aparat zdominuje partię.

Krzysztof Janik: – To nieprawda, że zajmowałem się wtedy finansami. Po prostu Tomek szukał winnych i wymyślił sobie, że ja mam być kozłem ofiarnym.

Na początku 1991 r. wychodzi na jaw sprawa tzw. moskiewskiej pożyczki od radzieckich towarzyszy na rozruch SdRP. Miał stać za tym Miller. Cimoszewicz z Nałęczem publicznie go atakują. Nałęcz w końcu odchodzi z partii. W wywiadach tłumaczy, że tylko tak może zaprotestować przeciwko recydywie PZPR-owskiego aparatu.

Po latach jednak wyzna, że dokonał złej kalkulacji: „Źle oceniłem przyszłość SdRP. Skazałem ich na okopy Świętej Trójcy, a okazało się, że SLD jest lewicowym ruchem, który popiera większość Polaków".

– Tomek nie jest politycznym idealistą. Szuka takich miejsc, w których, jak sądzi, najlepiej zaspokoi swoje aspiracje. Ale są granice kompromisu, których nie przekracza – uważa Siemiątkowski (znają się nie tylko z lokali partyjnych, mieszkają też po sąsiedzku).

Realpolitik

Rok 1992. Kilka środowisk lewicowych, wywodzących się z „Solidarności", ale i dawnych PZPR-owców, spotyka się pod szyldem Unii Pracy. Na czele nowego ugrupowania staje Ryszard Bugaj, jedna z ikon „solidarnościowej” lewicy. Oprócz niego w gronie liderów jest legenda podziemia Zbigniew Bujak oraz Tomasz Nałęcz.

Nowa partia ma być prawdziwą lewicą – w przeciwieństwie do nomenklaturowej, wypranej z idei SdRP Kwaśniewskiego. W 1993 r. UP – bez struktur i pieniędzy – forsuje próg wyborczy i wchodzi do Sejmu. Poseł Tomasz Nałęcz zostaje rzecznikiem klubu i najbliższym współpracownikiem Bugaja.

Kwaśniewski nawet ich nęcił, by weszli do nowej koalicji SLD-PSL. Ale Bugaj, twardy antykomunista, torpeduje takie pomysły. Sekunduje mu jego rzecznik. Co rusz flekuje SLD za odejście od lewicowych ideałów i prowadzenie liberalnej polityki.

Później Nałęcz będzie jednak narzekał, że nie czuł się dobrze w UP: „Wielu ludziom przeszkadzało oddychanie tym samym powietrzem, co dawni członkowie PZPR. Traktowano mnie jak chorego na AIDS".

W wyborach do Sejmu w 1997 r. Unii Pracy zabrakło tylko 20 tys. głosów do przekroczenia progu wyborczego. Poza parlamentem partia idzie w rozsypkę. A Bugaj rezygnuje.

Nieraz będzie potem atakować Nałęcza za jego słowa wypowiedziane dzień po wyborach, że lewica musi być jedna. Czyli – pod parasolem SLD. „Nałęcz nie jest człowiekiem misji. Lubi władzę i zaszczyty" – określi Bugaj swego współpracownika.

Tyle że na scenie politycznej organizującej się wokół wielkich bloków AWS i SLD dla małej Unii Pracy faktycznie nie było już miejsca. A publiczne wypowiedzi Nałęcza z kolejnych lat wskazują, że miewał opory przed współpracą z SLD.

„Nie ma mowy o zlaniu się z SLD, bo musielibyśmy odstąpić od naszych zasad programowych" – mówił w 1998 r. A dwa lata później: „Nasz stosunek do instytucji państwa jest inny niż SLD. Nigdy nie traktowaliśmy państwa jako czerwonego sukna, które ciągnie się ku sobie, patrząc, aby w rękach zostało jak najwięcej. Jeśli dojdziemy do porozumienia z SLD, będziemy twardo bronić zasady nieupartyjniania państwa”.

I, trzeba przyznać, akurat z tej obietnicy się potem wywiązał.

Pod koniec kadencji spędzonej poza Sejmem (Nałęcz wrócił wtedy na uniwersytet) zwycięża w nim jednak Realpolitik. W 2000 r. Unia Pracy musi stanąć przed dylematem, czy wystawić kandydata na prezydenta, czy poprzeć Kwaśniewskiego. Nałęcz skutecznie forsuje tę drugą opcję i wkrótce trafi do sztabu wyborczego kandydata SLD. A po roku będzie wiceszefem sztabu koalicji wyborczej SLD- -UP, która wystawia wspólne listy do Sejmu. Szefem – stary znajomy Krzysztof Janik.

Koalicja SLD-UP dominuje w nowym Sejmie. Leszek Miller staje na czele rządu, Nałęcz zostaje wicemarszałkiem Sejmu.

O dawnych niesnaskach nie ma już mowy. „Leszek Miller to człowiek miły, życzliwy, potrafiący słuchać innych. Wiem o tym, bo spędziłem z nim kiedyś święta Wielkiejnocy" – komplementuje premiera Nałęcz.

Przełom przy Rywinie

Rola życia Tomasza Nałęcza zaczyna się 27 grudnia 2002 r. Nie czytał jeszcze gazet, gdy przed gabinetem w Sejmie zaczepili go dziennikarze z prośbą o komentarz do artykułu w „Gazecie Wyborczej" zatytułowanego „Przychodzi Rywin do Michnika”.

Afera jest potężna. Zaczęło się od rządowego projektu ustawy uniemożliwiającej dużym wydawcom prasowym inwestowania na rynku mediów elektronicznych. Gołym okiem widać, że projekt wymierzony jest w Agorę. Zanim jeszcze Rywin udał się do Michnika, projekt już budził ogromne kontrowersje. Choć Nałęcz go popierał: „Żadne medium w Polsce nie powinno mieć tak porażającej siły rażenia" – mówił w wywiadzie z początku 2002 r.

Co w takim razie z podporządkowaną SLD telewizją publiczną Roberta Kwiatkowskiego? – pytali dziennikarze. „To jest jeden z większych mitów, że telewizja publiczna jest sterowana z Rozbratu" – odpowiadał.

Na początku 2003 r. Sejm powołuje komisję śledczą do zbadania afery. Na jej czele, wbrew protestom opozycji, SLD stawia Tomasza Nałęcza. Dlatego że liczono na jego dyspozycyjność? Być może, ale przecież Nałęcz w przeszłości już wierzgał.

Może nikt wtedy nie sądził, że komisja śledcza odegra poważniejszą rolę?

Z początku opozycyjni śledczy faktycznie widzą w Nałęczu gwaranta interesu rządzącej koalicji. Utwierdzają się w tym przekonaniu, gdy nie zgadza się na przekazanie billingów Millera. Nie chce też wzywać przed komisję prezydenta Kwaśniewskiego.

Co rusz prasa wyciąga mu jakieś grzeszki. A to, że jeszcze w grudniu 2002 r. na prezydenckich imieninach Kwaśniewski dostaje obraz Kossaka, który zakupiono dzięki zrzutce ponad dwustu polityków i biznesmenów. W tym – Nałęcza i Rywina!

Że kierując już komisją, zjawił się na imieninach Aleksandry Jakubowskiej, której rola w aferze daleka była od jasności. Że przed kilku laty wydał książkę w wydawnictwie Muza, którego współwłaścicielem jest Czarzasty.

Słowem, szef komisji uwikłany jest w towarzyskie układy z ludźmi podejrzewanymi o przynależność do „grupy trzymającej władzę". A jednak Nałęcz decyduje się iść z tymi ludźmi na wojnę. Kiedy nastąpił przełom?

On sam wskazywał: „Podjęcie decyzji o przeprowadzeniu rewizji w domu i miejscu pracy Roberta Kwiatkowskiego. Nie posyła się łatwo policji do człowieka, którego się dobrze zna i uważało się dotychczas za osobę przyzwoitą".

Ale, przyznawał, Kwiatkowski to typ ponuraka, którego trudno polubić. Co innego Ola Jakubowska. Dobra kumpelka, od wielu lat. Nawet gdy wychodziły na jaw machinacje podczas pisania – pod jej nadzorem – ustawy medialnej, Nałęcz starał się ją chronić.

Co więc sprawiło, że później zmienił zdanie? Może kolejne ujawniane fakty. Albo artykuły zamieszczone tego samego dnia przez trzy pisma, z których wynika, że Daria Nałęcz, żona Tomasza, opiniowała ustawę medialną. Oczywiście, nie ma niczego złego – pani Nałęczowa jest szefową Archiwum Państwowego, a jej opinia dotyczyła punktów ustawy mówiących o archiwach TVP. Tyle że Tomasz Nałęcz nie poinformował o tym opinii publicznej dostatecznie wyraźnie.

W wywiadach Nałęcz pozwala sobie na coraz śmielsze spekulacje o bohaterach afery. Komisja idzie jak burza, odsłaniając uwikłania na szczytach władzy. W końcowym raporcie autorstwa Nałęcza (nieprzyjętym przez Sejm) zalicza on Kwiatkowskiego, Czarzastego i Jakubowską do „grupy trzymającej władzę".

„Zarówno Rywin, jak i ci, co go posłali, powinni iść do więzienia na wiele lat" – ogłasza w jednym z wywiadów. I choć nie idzie we wnioskach tak daleko jak śledczy z opozycji, bo Millera i Kwaśniewskiego stawia poza gronem osób uwikłanych w aferę, to z szeregów SLD i tak dobiega groźny pomruk. Określenie „zdrajca” należy do łagodniejszych.

Nieoczekiwana zmiana miejsc

Nałęcz ma gwiezdny czas. Wywiady, popularność w sondażach. Upaja się powodzeniem. „Korupcyjne imperium grupy trzymającej władzę zaczęło trzeszczeć w posadach, kiedy wypowiedziałem mu wojnę w komisji śledczej badającej aferę Rywina" – chełpi się.

Na początku 2004 r. przymierza się do walki o przywództwo w UP, ale akurat Marek Borowski z hukiem opuszcza SLD i pod hasłami moralnego oczyszczenia lewicy montuje nową partię. Wychodzi za nim sporo nieskompromitowanych postaci. I wydaje się, że po tym dobijane aferami SLD już się nie podniesie. Zwasalizowana Unia Pracy też nie.

Nałęcz nie czeka, aż karty zostaną rozdane. Ogłasza, że stracił wiarę w odrodzenie UP i wstępuje do SdPl Marka Borowskiego.

Przez najbliższy rok będzie wiernie przy nim stał. Nikogo nie zdziwi, gdy w połowie 2005 r. Tomasz Nałęcz znajdzie się na czele sztabu wyborczego kandydata SdPl na prezydenta Marka Borowskiego. „To jedyny kandydat dla całej lewicy" – powtarza.

Musiał więc Borowski popaść w stan głębokiej konfuzji, gdy trzy miesiące przed wyborami usłyszał od szefa swojej kampanii, że powinien się wycofać i poprzeć... ewentualnego kandydata SLD na prezydenta Włodzimierza Cimoszewicza.

Cimoszewicz długo jednak się opiera przed kandydowaniem. Zachęcają go w końcu sondaże, w których dystansuje i Lecha Kaczyńskiego, i Donalda Tuska. Zachęcają one też Nałęcza do dokonania wolty. Nagle informuje, że odchodzi z kierownicwa SdPl i ze sztabu Borowskiego, aby wspomóc Cimoszewicza.

Akcja – i reakcja. Sąd partyjny SdPl wyklucza Nałęcza z partii. A potem komisja śledcza ds. afery Orlenu zaczyna metodycznie niszczyć Cimoszewicza, posługując się zeznaniami niezbyt wiarygodnej Anny Jaruckiej, jego dawnej podwładnej z MSZ. Jawna granda, ale urażony Borowski woli dyskretnie milczeć.

Zniechęcony Cimoszewicz wycofuje się z wyścigu prezydenckiego, zostawiając współpracowników na lodzie. Informuje o tym nowy rzecznik jego sztabu Tomasz Nałęcz.

„Na pewno nie zagłosuję na Marka Borowskiego" – zapowiada. „Jestem przekonany, że ludzie lewicy w obliczu tak dramatycznej decyzji skupią się jeszcze bardziej wokół partii, która popierała marszałka”

Czyli SLD – tyle że kierowanej już wtedy przez młodego Wojciecha Olejniczaka.

„Wracam na uniwersytet, do opisywania polityki. Aspiracje polityczne mam już za sobą, choć nie wiadomo, kiedy wilka pociągnie znowu do lasu" – oświadczy Nałęcz.

Z kanapy do pałacu

Jak zapowiedział, tak zrobił. Nikt jednak specjalnie się nie zdziwił, gdy za jakiś czas znów „wilka pociągnęło do lasu".

Jeśli pokładał jeszcze nadzieje w SLD, to musiał się z nimi pożegnać, gdy Olejniczaka popędził kandydat dawnego aparatu Grzegorz Napieralski. Nałęcz przeprosił się z Borowskim i znów został przyjęty do SdPl. Kandydował do europarlamentu, choć bez powodzenia.

Z partyjnej kanapy dokłada ile wlezie Napieralskiemu. Tyle że zajęcie to coraz bardziej jałowe. Bo Napieralski umacnia pozycję w SLD, a Sojusz – na całej lewicy.

Dla takich jak Nałęcz jest coraz mniej miejsca. Propozycja prezydenta Komorowskiego przychodzi więc w samą porę. Jednak raf przed nim co niemiara.

– Ciekawy eksperyment – kwituje nominację Siemiątkowski. I przypomina, jak w 1992 r. wspólnie z Jerzym Szmajdzińskim zwrócili się do MON, aby w pogrzebie zamordowanego PRL-owskiego premiera Piotra Jaroszewicza uczestniczyła kompania honorowa Wojska Polskiego. – Nie ma mowy – odparł ówczesny wiceszef MON Bronisław Komorowski.

– Co więc doradzi prezydentowi mój kolega sąsiad, gdy pojawi się kwestia zaproszenia na uroczystość państwową weteranów LWP? Czy będzie miał dość odwagi, aby nie wyprzeć się własnej tradycji? Życzę powodzenia – rzuca z goryczą w głosie Siemiątkowski.

Wojciech Borowik, dawny kolega z UP, dziś prezes stowarzyszenia Wolne Słowo, reprezentującego ludzi dawnej opozycji: – Tomek będzie teraz naszym partnerem. Nie mogę narzekać, bo znamy się i lubimy. Ale w stowarzyszeniu jest wiele osób wywodzących się z tradycji antykomunistycznej i niepodległościowej. Obawiam się, że trudno będzie im zaakceptować takiego doradcę.

Kolejna przygoda polityczna Tomasza Nałęcza może więc okazać się bolesna.

 

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin