Janusz Meissner MOJE ZŁEGO POCZĄTKI Część pierwsza ...nie z tej ziemi Hangar nr 7 Już od dłuższego czasu w hangarze oznaczonym numerem 7 „straszyło”. Tak przynajm- niej utrzymywał stróż nocny Łubiak, który był przecież człowiekiem wiarygodnym: nie pił i nie rzucał słów na wiatr. Mimo to nikt nie wierzył w te jego opowieści i dopiero wypadki, które wydarzyły się pewnej nocy w końcu sierpnia, przekonały sceptyków, że Łubiak mówił prawdę. Hangar nr 7 zbudowano dla balonów sterowych podczas wojny europejskiej. Stał na ubo- czu, z dala od nowych żelazobetonowych hangarów, w kącie lotniska, między lasem a cmentarzem żydowskim. Jeszcze zanim lotnisko przeszło pod zarząd Aeropolu, drewnianą halę przeznaczono na tymczasowy skład wraków. Leżały tam połamane skrzydła i kadłuby z uszkodzonymi silnikami i kikutami śmigieł, ze zwichrowanymi podwoziami i pogiętymi sterami. Większość tego złomu pochodziła z okresu, kiedy tu była wojskowa szkoła pilotów, lecz przybywało go nadal wskutek wypadków, które przecież zdarzają się na każdym lotni- sku. Zarówno dlatego, jak z powodu bliskiego sąsiedztwa z cmentarzem, hangar nazywano potocznie „trupiarnią”. Było to ponure miejsce, rzadko odwiedzane przez kogokolwiek, zaro- śnięte chwastami i krzakami, pośród których wznosiły się wysokie, poczerniałe ściany z próchniejących desek. Dziś zamiast hangaru istnieje plac tenisowy, cieszący się dużą fre- kwencją. Od wiosny do jesieni słychać tam wesołe okrzyki, śmiechy i oklaski kibiców. Owej nocy, przełomowej w dziejach hangaru, szalała burza, która nastąpiła po dniu bar- dzo upalnym i dusznym. Wieczorem leniwe chmurzyska zbiły się w ciemną masę na widno- kręgu i kotłowały się tam w ciszy, przygotowując atak. Daleki grzmot potoczył się głucho, a potem zerwał się pierwszy podmuch wiatru. Pohulał w krzakach, obudził liście drzew i dmuchnąwszy znienacka w wielką łysinę piasku na skraju lotniska, chwycił z niej za ogon tuman pyłu, wywinął go w górę, zakręcił i cisnął w gąszcz cmentarza między szeregi nagrob- kowych tablic. Buszował tam jakiś czas w ciasnych alejkach, aż wreszcie przycichł i tylko pełzał nisko przy ziemi, jakby robił przegląd terenu przyszłych awantur. Po chwili zawiał znowu, tym razem silniejszy, bardziej porywisty; Chmury pędziły teraz od zachodu, przerzu- cając się zygzakami błyskawic, grzmot dudnił raz bliżej, raz dalej, aż wtem piorun uderzył z trzaskiem i runęła ulewa. W pokoju służbowej brygady mechaników było pełno dymu z papierosów. Ludzie sie- dzieli dokoła stołu i grali w karty, nie oczekując już czyjegokolwiek przylotu w tę burzliwą pogodę. – Ależ leje – powiedział starszy majster Frącek, spoglądając na szyby, po których spły- wały strumienie wody. – A niech leje – mruknął jego pomocnik Michalski. – Niechby nawet do końca tygodnia, toby sobie człowiek trochę odpoczął. Frącek rozdawał karty. Naprzeciw niego siedział najmłodszy z brygady, Kuliński, które- mu tym razem fatalnie nie szła karta. Przegrał niemal wszystko, co miał przy sobie, ale ciągle jeszcze liczył, że może się odegrać. I oto dostał z ręki cztery króle! Nie śpieszyć się – pomyślał. – Zaczekać, niech kto inny zacznie... Za oknami wiatr wył i gwizdał, deszcz zacinał po szybach, grzmoty przewalały się po niebie. Ale teraz do tych odgłosów dołączył się jeszcze inny: trzask i zgrzyt, i znowu trzask, jakby coś z impetem uderzało w drewnianą ścianę „trupiarni” odległej tylko o paręset kro- ków. Wszyscy unieśli głowy. Michalski złożył swoje karty, wstał i podszedł do okna. – Nic nie widać – powiedział. – Co to może być? – Wrota – odrzekł Frącek. – Musiały być nie zamknięte jak się należy, a teraz jeszcze się ta buda zawali. Idź no i zobacz. Michalski nie miał na to najmniejszej ochoty. – Zaraz – powiedział niechętnie. – Może byśmy przedtem rozegrali ten bank. Usiadł i wolno „filował” karty, a potem podwoił stawkę i spojrzał na starszego majstra. Ale Frącek przecząco pokręcił głową. – Dwadzieścia i dwadzieścia – powiedział Kuliński. – Nóżki na stół, bracie – odrzekł Michalski. – Dam kwit, na pierwszego płacę. – Niech będzie. Ale jak przegrasz, to pójdziesz zrobić porządek z tymi drzwiami. – Dobrze, dobrze. Graj. Michalski przebił, Kuliński znów zapłacił kwitem, ale już nie podwyższał stawki. – Nie chcę cię za bardzo oskubać – powiedział wykładając swoje cztery króle. Ale Mi- chalski przekrzywił głowę i spojrzał na niego spode łba: – Trochę mało – oświadczył kładąc kolejno rzędem cztery asy. – Idź zobaczyć, co się tam dzieje w „trupiarni”. Przyjemnej drogi! Deszcz ustawał powoli, ale wicher wzmógł się jeszcze bardziej. Kuliński włożył na kom- binezon płaszcz nieprzemakalny i szedł teraz na przełaj, starając się omijać rozległe kałuże. Nie miał wątpliwości, że to w siódmym hangarze coś zgrzyta i strzela coraz głośniej. Musiał przejść obok cmentarza, aby się tam dostać niemal po omacku w zupełnych ciemnościach. Szedł potykając się, niepewny, czy obrał właściwy kierunek, ale wkrótce natknął się na zaro- śla i krzaki, a potem namacał siatkę otaczającą cmentarz. Miał nieprzyjemne uczucie, że ktoś skrada się za nim, w pamięci stanęły mu wszystkie opowiadania o niesamowitych zjawiskach w „trupiarni”. Mimo to szedł dalej, mocując się z wichurą, gdy wtem coś chwyciło go za połę płaszcza i zatrzymało w miejscu. Serce skoczyło mu do gardła, a jednocześnie tuż blisko, za wysoką czarniejszą od mroków nocy ścianą hangaru rozległ się przejmujący zgrzyt i suchy trzask. Kuliński szarpnął się w bok, zawadził o coś nogą i upadł jak długi. Wydało mu się, że usłyszał zduszony, drwiący śmiech. Zerwał się, ale omal znów nie stracił równowagi: coś plątało mu nogi... Pochylił się i namacał drut kolczasty. Zaklął głośno, wyswobodził się z uwięzi, okrążył kołki stanowiące resztki płotu i wreszcie dotarł do przedniej ściany hangaru. Zgodnie z przypuszczeniami starszego majstra, jedno skrzydło składanych wrót było otwarte. Wiatr miotał nim tam i z powrotem przy akompaniamencie zgrzytania rolek o żelazną szynę i ogłuszających trzasków drewna zderzającego się ze ścianą hali. Kuliński natychmiast odkrył przyczynę tego stanu rzeczy: zardzewiały zatrzask, który zaciął się i nie zaskoczył. Udało mu się usunąć zacięcie, ale kiedy chciał zamknąć wrota, zauważył, że otwarte są także małe drzwiczki boczne po prawej stronie w głębi hangaru. Zawahał się: in- stalacja oświetlenia od dawna była uszkodzona. Było mu jakoś nieswojo, lecz przemógł się i wszedł do ciemnego wnętrza. Potykając się o jakieś szczątki, omijając kadłuby samolotów, na które raz po raz natrafiał po omacku, dotarł do owych małych drzwi, zamknął je, przekręcił klucz i machinalnie włożył go do kieszeni płaszcza. Już był w połowie drogi powrotnej, gdy gwałtowny podmuch wiatru pchnął skrzydło wrót, zatrzasnął je, a zwolniony zamek zasko- czył i... wyjście tą drogą zostało odcięte. Kulińskiego otoczyły teraz jeszcze głębsze ciemności. Serce biło mu o żebra i pot wystą- pił na czoło. Przez chwilę stał jak skamieniały, w oczekiwaniu, że lada sekunda zacznie się dziać coś niesamowitego. Ale w ciemnej hali panował spokój. Tylko na zewnątrz wiatr hulał, siekąc falami deszczu. Muszę wyjść bocznymi drzwiami – pomyślał mechanik. – Muszę je znaleźć... Z trudem, macając przed sobą rękami, odnajdywał drogę wzdłuż prawej ściany, aż dotarł do drzwiczek, które był zamknął – przed kilku minutami?...przed godziną? – nie zdawał sobie sprawy, kiedy to było. Sięgnął po klucz, ale kieszeń była pusta. I – w dodatku – dziurawa... Szukanie zgubionego klucza zdało mu się w tych warunkach beznadziejne, więc posta- nowił raz jeszcze wrócić do głównych wrót i spróbować podważyć zatrzask od wewnątrz. Ale tym razem nie mógł jakoś trafić: wpadał na połamane podwozia i skrzydła, zranił się czymś w czoło, kilkakrotnie zaplątał się w stalowych linkach sterów i wreszcie całkiem stracił orien- tację. Usiadł więc na jednym z walających się blaszanych zbiorników po benzynie i, zrezy- gnowany, zdecydował się czekać: może tu po niego przyjdą, jeżeli jeszcze nie ułożyli się do snu? Siedział już przez dłuższą chwilę, kiedy usłyszał za sobą jakieś kroki. Obejrzał się. Jego wzrok przywykły do mroków rozróżniał sylwetki dwóch najbliższych samolotów. Dalej roz- pościerała się bezkształtna, czarna jak sadza ciemność. Lecz kroki zbliżały się, a potem, w odległości kilku metrów ktoś się zatrzymał. – Kto tam? – zawołał mechanik. Nikt mu nie odpowiedział, ale najbliższy wrak samolotu poruszył się, lotki u końców skrzydeł zaskrzypiały i zmieniły położenie, jakby ktoś przesunął drążek sterowy na burtę. Kuliński poczuł zimny dreszcz wzdłuż grzbietu. Patrzył, wstrzymując oddech... Samolot drgnął, pochylił się nieco, a potem znów lotki i stery poruszyły się tam i z po- wrotem. To było nieprawdopodobne, zdumiewające, a zarazem okropne. Ale Kulińskiemu przemknęła przez głowę myśl, że wszystko to może być dziełem Michalskiego, który się tu za nim zakradł, aby napędzić mu strachu. Nie miał czasu rozważyć tej ewentualności: usłyszał charakterystyczne cmoknięcie szprycy do benzyny; ktoś wstrzyknął mieszankę do cylindrów przed zapuszczeniem silnika! Nieprzeparta ciekawość pociągnęła go teraz do rozbitego samolotu; musiał zobaczyć z bliska. Był to stary, nie używany obecnie Potez, rozbity chyba w śmiertelnej kraksie. Zgniecione, połamane skrzydła, podwozie i przednia część kadłuba oraz na pół wyważony z legarów sil- nik ze strzaskaną jedną łopatą śmigła świadczyły o tym dobitnie. Kuliński obszedł zwichro- wane skrzydło, zbliżył się do kabiny pilota i – cofnął się przerażony. Za sterami siedział upiór z twarzą zalaną krwią, która zastygła soplami na szyi, ze zniekształconym nosem i pękniętą czaszką. Siedział i najwyraźniej zamierzał uruchomić silni...
antekos