Ziemkiewicz Rafał A. - Tańczący mnich.pdf

(159 KB) Pobierz
Ziemkiewicz Rafał - Tańczący mnich
Ziemkiewicz Rafał
TaŃczĄcy mnich
Z „Science Fiction” nr 6 – lipiec 2001
Krótko przed świtem trzeciej nocy stwierdziłem, że cokolwiek ma się stać, dłużej już tego nie
wytrzymam.
Z głębi dżungli, spoza linii wart, dobiegał moich uszu wartki, jednostajny rytm bębenka. Odzywał się
krótko po zmroku i nie cichł aż do brzasku. Momentami wtapiał się w nocne dźwięki dżungli, przyczajał
gdzieś w parnym powietrzu, niemal wydawało się, że wreszcie umilkł; ale wystarczało, żebym przymknął
powieki, a ściana tropikalnej nocy pękała nagle i znów wyrzucała ze swych rozpalonych trzewi ten szybki,
obłąkańczy puls, nie mający końca, wpijający się w mózg i odpędzający sen.
Nikt inny nie przyznał się, że go słyszał. Zresztą szybko przestałem o to pytać, nie chcąc dawać okazji do
współczujących spojrzeń i komentarzy o tym, co wojna robi z ludzi. Wolałem już trawić noce na
rozpamiętywaniach i na bezsilnym wsłuchiwaniu się w stłumiony odległością oraz gęstwiną rytm, brzmiący
jak wezwanie na jakieś odbywające się w zaświatach buddyjskie rytuały.
Prawdę mówiąc, od czasu nieszczęsnej bitwy o Wzgórze zasypianie było dla mnie koszmarem i bez
żadnych buddyjskich bębenków. W swym klaustrofobicznie ciasnym baraku, ustawionym na skraju
zajmowanego przez trzeci batalion wzniesienia, rzucałem się po skotłowanych kocach, chwytając
rozpaczliwie powietrze, jak gdyby każdy oddech miał być już tym ostatnim. Każdej nocy drżałem, mokry i
lepki od potu, zalewany na przemian talami chłodu i gorąca, to pogrążając się w męczącym półśnie,
pełnym krwi, krzyku i ognia, to znowu wybudzając całkowicie.
Wartki, jednostajny rytm. Ledwie słyszalny, ale bezlitośnie wyraźny. Nieodparcie przywołujący na
pamięć jakieś niezrozumiałe ceremonie tubylców, oglądane całą wieczność temu przez przybyłego wprost z
Annapolis podporucznika, poznającego dopiero kraj, któremu miał nieść pomoc i obronę przed
komunistyczną agresją.
Noce były najgorsze. Powietrze, rozgrzane w piecu dnia, oślizłe od zgniłego zaduchu dżungli, dusiło.
Jeszcze bardziej dusił strach. Im mniej dni pozostawało do ewakuacji, tym bardziej narastał. Zwierzęcy,
niepohamowany, wszechogarniający. Przestrzeń za cienkimi płatami moskitiery stawała się gęsta od
czyhających kuł, tłustych i jadowitych jak pająki. Krążyły wokół, brzęcząc złowrogo i wyczekując
stosownego momentu, by znienacka wgryźć się głęboko w bezbronne, miękkie ciało. A teraz do strachu
doszedł jeszcze miarowy, odległy warkot bębenka, niosący się przez zatopioną w nocy dżunglę - i splotły
się one wśród zaduchu bezsennych nocy w tajemniczy, trudny do zrozumienia i jeszcze trudniejszy do
wytrzymania sposób.
Nad ranem trzeciej nocy stwierdziłem, że cokolwiek ma się stać, dłużej już nie wytrzymam. Postanowiłem
tam pójść.
Podniosłem się i zacząłem ubierać. Wyciągnąłem z worka świeże kalesony i podkoszulek, wziąłem czyste
skarpety. Starannie dopinałem każdy guzik koszuli. Kilkanaście sekund poświęciłem na należyte ułożenie
oficerskiej czapki.
Stroiłem się jak na śmierć - bo to mogła być moja śmierć. Ale wtedy, kiedy wreszcie zdecydowałem się
pójść za dobiegającym z ciemności wezwaniem, nawet o tym nie pomyślałem. Zakładanie munduru,
wygładzanie fałdek koszuli i długie poprawianie czapki uspokajało mnie, przynosiło ulgę. Aż wreszcie
odciągnąłem rygle, otworzyłem szeroko drzwi i zanurzyłem się w parnej, cuchnącej dżunglą nocy.
Noc była ciemna, pochmurna - tylko nieliczne światła obozu ćmiły się mgliście w przygnębiającej czerni.
Pozostawiałem je za plecami, schodząc ku grząskiemu strumieniowi, który oddzielał nasze wzgórze od
sąsiedniego. Tuż za wodą wyrastała splątana gęstwa, z której sączył się uporczywy, jednostajny stukot. Od
obozowiska, pozostawionego daleko na wzgórzu za moimi plecami, niósł się przyciszony gwar. Jakieś
tranzystorowe radio, stłumiony odległością puls gitary basowej, jakieś złorzeczenia, okrzyki. Bardzo ciche,
daleko cichsze niż głosy dżungli i przebijający się przez nie rytm.
Czułem się, jak gdyby to nie moja wola poruszała zesztywniałym ciałem. Szedłem niczym
zahipnotyzowany, wprost na linię perymetru, ku strumieniowi, oddzielającemu wzgórze zajęte przez
piechotę morską Stanów Zjednoczonych od zarośniętych zboczy, po których bez przeszkód szalały duchy
dżungli i z każdym krokiem byłem coraz bardziej opętany tym nerwowym, wartkim pulsem, przenikającym
całe ciało. Powietrze wokół gęstniało od kuł, czyhających w mroku, ale nie zważając na to przekroczyłem
lśniącą czarno, rozlaną taflę strumienia, wystawiając plecy na strzał skrytego w ciemności, niewidocznego
wartownika.
Opętańczy rytm przybierał na sile. Brodząc po kolana w strumieniu wydostałem się na drugi brzeg, jakimś
cudem nie zauważony przez nikogo; nawet o tym nie myślałem. Zanurzyłem się w dżungli, jakbym
wskoczył w ciepłe, parujące zgnilizną bagno. Wysoko nad moją głową zawarło się szczelne sklepienie liści
i w jednej chwili zapanowała absolutna ciemność, w której bez ustanku mrowiły się robaki. Nie było w tej
ciemności niczego oprócz dźwięków; szelestów i poskrzypywań, jakichś dziwacznych chrobotów,
bezcielesnych szlochów, tajemniczych westchnień i zwierzęcych krzyków, ponad które wybijał się coraz
głośniejszy, coraz bliższy łoskot bębenka. Szedłem w jego kierunku, nie widząc nawet własnych,
wyciągniętych do przodu dłoni. Bardziej na północ dżungla rzeczywiście przypominała tę znaną z
podróżniczych książek i filmów - gęstą, skłębioną, aż trzeba się było przez nią przerąbywać maczetą. Ale
tu, w Qang Nam, gęstwina zaczynała się dopiero kilka metrów nad ziemią. Niżej były tylko gołe pnie,
jakieś porosty i ziemia - wszystko spleśniałe i obgniłe, nawet powietrze, wionące trupim smrodem w
nieprzeniknionej, piwnicznej czerni, wciąż takiej samej, bez względu na to, ile zrobiłem kroków, wspinając
się po zboczu. Na świecie mogło nie być już niczego poza tą przeklętą dżunglą, mogło w ogóle nie być już
świata, mogło nic być już wojny ani porucznika Russela Sieberta, za którego głowę jakiś śmiertelnie
przerażony chłopiec miał szansę dostać od ruchu antywojennego tysiąc dolarów nagrody. Tylko jedno
istniało na pewno - magiczny dźwięk bębenka. Wabiący do siebie, prowadzący mnie przez mrok, nie
milknący i nie zwalniający tempa ani na sekundę.
Teraz już ten dźwięk całkowicie wypełniał mi czaszkę. Od strony, z której dochodził, coraz wyraźniej
dawał się zauważyć migoczący blask. Słaba poświata stopniowo rozlewała się w czerwoną łunę, ku której
wspinałem się niczym W transie, w powietrzu tak gorącym i mokrym, że nieomal dawało się w nim płynąć.
Aż wreszcie minąłem grzbiet wzgórza i zaraz potem, w jednej chwili, czarne sklepienie palmowych liści
nad moją głową urwało się. Dźwięk bębenka sięgnął apogeum. Nagle rozdarło się pochmurne niebo,
przepuszczając błysk księżyca, parne powietrze po stęchliźnie dżungli otoczyło mokre ciało niemalże
przyjemnym chłodem.
Przede mną płonęły ogniska. Jedno, drugie... siedem ognisk, tworzących u ściany lasu wielki krąg.
Musiałem długą chwilę mrużyć oczy, zanim dostrzegłem pomiędzy nimi ciemną sylwetkę, poruszającą się
dokoła posuwistym, ceremonialnym krokiem. Potem sylwetka zbliżyła się do jednego z ognisk i w
migotliwym świetle zranił moje oczy ostry pobłysk wypolerowanego srebra. Dostrzegłem czarny, długi
strój, przecięty białą kreską, siwiznę i wyciągniętą w górę rękę. Potem nieznajomego pochłonął mrok. Gdy
zbliżył się do następnego ogniska, mogłem już zobaczyć, że czarna szata to mnisi habit, przewiązany
białym sznurem, a raniący przywykłe do mroku oczy pobłysk pochodzi od srebrnego szkaplerza na piersi
nieznajomego. Jeszcze jedno ognisko i mogłem się przekonać, że w uniesionej ręce mnich trzyma
buddyjski bębenek i szybkimi ruchami nadgarstka wydobywa zeń ten uporczywy, jednostajny rytm.
Potem dowiedziałem się, że taki bębenek miejscowi nazywają damaru i że robi się go z dwóch ludzkich
czaszek. Z każdej obcina się równo wierzch, a potem łączy te wierzchy czubkami ze sobą, tak, by były
zwrócone wnętrzem w przeciwne strony, niczym podwójny kielich. Potem obciąga się je skórą, mocuje na
kijku i przywiązuje do niego zaszyte w skórę kamyki na krótkich rzemieniach. Wystarczy lekko poruszyć
nadgarstkiem, a trzymany w ręku damaru ożywa i dobywa z siebie dźwięk, który dociera do świata duchów
i demonów.
To potem - bo wtedy stałem tylko zdyszany, z głową pełną monotonnego pulsu, narosłego aż do samej
krawędzi, do skraju szaleństwa, a płonące w mroku ognie zdawały się wirować wokół mnie niczym
wielkie, utkane z blasku ćmy. Rozpaczliwie mrużąc oczy, by przebić się wzrokiem przez migotania ich
skrzydeł, wpatrywałem się w tańczącego mnicha.
Zachował resztki włosów, okalających łysą głowę siwym wieńcem. Był biały, niezbyt wysoki, ale kiedyś
zapewne barczysty. W pełgającym blasku jego oczy lśniły szaleństwem. A może boskim natchnieniem.
Przyglądałem się długo, przez całe stulecia, jak tańczy, jak wiruje wokół ognisk, szepcząc w kółko
tajemnicze zaklęcia i potrząsając swoim bębenkiem, i nie mogłem zdobyć się na śmiałość, by się do niego
zbliżyć. Jakaś zewnętrzna, fizyczna siła niemal przemocą trzymała mnie w miejscu, nie pozwalając wyjść
spomiędzy drzew, nie pozwalając nawet wydobyć z siebie głosu. A on nie ustawał w tańcu, pogrążony w
transie, jak postać z zupełnie innego świata.
Patrzyłem, skamieniały pomiędzy nagimi pniami drzew, a w moich piersiach wzbierał niepojęty, bolesny
szloch, pod krawędziami powiek nabrzmiewały piekące łzy, aż nagle poczułem, jak cały mój strach, cała
histeria ostatnich tygodni wzbiera niepowstrzymaną falą, jak coś we mnie pęka - i nagle po policzkach
spłynęły mi strugi gorąca. Zacząłem łkać, łkać jak dziecko. Usiadłem na trawie, ukryłem twarz w dłoniach i
płakałem, płakałem - nad sobą, nad tą absurdalną wojną, nad moimi chłopcami zapakowanymi na Wzgórzu
w plastykowe worki, nad całym tym przeklętym światem, a człowiek w habicie tańczył i tańczył,
potrząsając buddyjskim bębenkiem, wirował i podskakiwał, ogarnięty szalonym rytmem, i czułem, jak od
tego rytmu z wolna spływa na mnie tak dawno już nie zaznane ukojenie.
Pozostawiłem go tam, do końca nie mogąc się przemóc, aby dać znak swojej obecności. Jak przez sen
pamiętam, że schodziłem przez mrok, wiedziony jakąś niewidzialną ręką lub instynktem, a odgłos bębenka
cichł w oddali, aż po którymś kroku zamilkł zupełnie. Kiedy dotarłem do bramy obozu, słońce wznosiło się
już ponad ścianą dżungli. Wartowników nawet nie zdziwiło, że porucznik Russel Siebert przyszedł pieszo;
tego ranka cały obóz miał tylko jeden temat do rozmów, zaprzątający bez reszty uwagę wszystkich, od
najmłodszego z przysłanych przed kilkoma dniami strzelców, po pułkownika Weldona Honeycutta.
Zdążyłem dotrzeć do swojego baraku, by dowiedzieć się od służbowego, że ten ostatni wzywa mnie do
siebie zaraz po porannym apelu. Od tego samego żołnierza dowiedziałem się także, że przed godziną
zamordowano Gilberta, dowódcę drugiego plutonu mojej kompanii.
* * *
Prawdopodobnie nie zdążył się nawet obudzić. Ktoś po prostu wrzucił do jego baraku odbezpieczony
granat i uciekł, nie zauważony przez nikogo. A raczej chroniony zmową milczenia, bo nie potrafiłem
uwierzyć, aby morderca przemknął się pośród kilkuset obudzonych nocną eksplozją ludzi zupełnie
niezauważony.
Nie umiałbym się wtedy nikomu przyznać, że formując swój pluton do porannego apelu czułem przede
wszystkim ulgę. Nawet nie z tej przyczyny, że śmierć przyszła po niego, nie po mnie. Śmierć Gilberta
dowiodła, że nocne strachy, nawiedzające mnie od kilkunastu dni, nie były szaleństwem, histerią ani
załamaniem nerwowym. Okazały się uzasadnionym przeczuciem, reakcją na prawdziwe, nie
wyolbrzymione przez znękaną duszę zagrożenie - i ta świadomość w przewrotny sposób ukoiła na chwilę
mój lęk. Nie popadałem w obłęd, naprawdę było się czego bać. Miałem dwadzieścia trzy lata, dwa tygodnie
do końca frontowej tury i potwornie nie chciałem umierać.
To było dziwne, myślałem nieraz nocami, dręczony bezsennością i hałasami z dżungli, jaka przepaść
dzieliła mnie od tego porucznika Sieberta, który zaledwie pół roku temu wysiadał w Da Nang z
oznaczonego wietnamskimi ideogramami samolotu. Tamtemu chłopakowi wydawało się, że wie o wojnie
wszystko, co wystarczy wiedzieć, by wyjść z niej cało i wyrwać swoją porcję chwały. Ryzyko śmierci było
dla niego po prostu nieodłączną częścią zawodu, który mu się spodobał - zwykłą wielkością statystyczną,
czymś, z czym trzeba się liczyć, jak przy inwestowaniu trzeba się liczyć z nagłym krachem rynku i
bankructwem. Pojęcie śmierci nie miało dla tego porucznika nic wspólnego ze strachem; strach w ogóle nie
mieścił się w jego sposobie myślenia.
Wystarczyło mu pół roku, by krok po kroku odkryć, że wszystko jest inaczej - wojna nie przypominała
niczego, o czym wykładano w Akademii, na bohaterów nikt nie czekał z wyrazami wdzięczności i
kwiatami, a śmierć, równie dobrze jak ze strony Wrogów, spotkać ich może z rąk własnych
podkomendnych.
- Bardzo się mylicie co do naszego porucznika, chłopcy - teatralny szept wybijał się ponad szmer
prowadzonych ukradkiem rozmów. Korzystając z przedłużającej się nieobecności Honeycutta, Swine
strofował demonstracyjnie swoich sąsiadów w szeregu; młodych żołnierzy, których twarze wydawały się
zupełnie jednakowe i nie mówiły mi zupełnie niczego. Nie miałem czasu ani ochoty choćby nauczyć się ich
nazwisk.
Niedopatrzenie, które w świetle zasad wykładanych w Annapolis poważnie mnie dyskredytowało jako
dowódcę plutonu - ale nie sądziłem, by odpoczynek, na jaki pułkowi pozwolono po bitwie, miał się tak
szybko skończyć i byłem pewien, że do następnej akcji bojowej poprowadzi ich już ktoś inny.
- Mówicie, źle wygląda? Jakby miał jakieś kłopoty ze zdrowiem, źle sypiał, albo się czegoś bał? Ale
żebyście go widzieli na Wzgórzu, tak jak ja! Jaki on tam był odważny, chłopcy, mówię wam - prawdziwy
bohater! Siedział z radiotelegrafistą w swojej dziurze i tylko pchał nas naprzód i naprzód, prosto na bunkry!
Całkiem jak nieboszczyk Gilbert...
W swoich własnych oczach Świne musiał być niewiarygodnym pechowcem. Nic go nawet nie drasnęło,
choć więcej niż połowa z tych, którzy przeżyli, zdołała się ewakuować w najbliższych dniach po bitwie. Za
to w oczach nowoprzybyłych uchodził niemal za Boga i to rozzuchwalało go może jeszcze bardziej niż
fakt, iż kilkakrotnie zdarzyło mi się udawać, że go nie słyszę.
Nie zmieszał się pod moim spojrzeniem.
- Właśnie tłumaczę kolegom, panie poruczniku, że zupełnie źle pana oceniają - mówił, patrząc mi
bezczelnie wprost w oczy. - Niech pan sobie wyobrazi, ci młodzi ludzie ośmielili się wysunąć
przypuszczenie, że boi się pan stać do nas plecami...
- Zamknijcie mordę, Swine - mój głos był zmęczony, ale zabrzmiał nawet twardziej, niż się
spodziewałem.
- Rozkaz, poruczniku. Czy mam przez to rozumieć, że podejrzenia tych młodych ludzi...
- Nie są bezpodstawne - przerwałem mu spokojnie. - A tak. Kogoś takiego, jak na przykład wy,
szeregowy, można się obawiać tylko wtedy, kiedy się do niego stoi plecami. Tak oko w oko to jesteście
zupełnie niegroźni. Dopiero jak się do takiego odwrócić plecami, zaraz się robi strasznie odważny i
pyskaty.
Teraz w jego wzroku już nie było drwiny. Tylko nienawiść. Ja też go nienawidziłem.
- Powiedzcie to na głos, Swine - podjąłem po długiej chwili. - Tak, żebym słyszał i ja, i oni. Nie wiecie
nawet, jaką mi sprawi przyjemność wlepienie wam teraz choćby paru dni dosługi.
Znowu chwila dłuższego milczenia, podkreślająca, kto odzierżył pole.
- A skoro już, przy okazji - dodałem, wskazując na czarną chustkę, którą miał na ramieniu jeden z
sąsiadów Swine'a. - Widzę, że już się nauczyliście nosić to gówno. Jeśli ktoś chce, to dla mnie jest to OK.
Tylko żeby mi taki spryciarz wiedział, że na każdym patrolu będzie lądował w szpicy albo dostanie do
niesienia radio. Osobiście mu to załatwię z następnym dowódcą.
Słońce zaledwie zdążyło się wznieść ponad dachy baraków, a żar już wydawał się niemożliwy do
wytrzymania. Stałem na swoim miejscu obok uformowanych do apelu drużyn, czekając ze wszystkimi na
dowódcę pułku. Stałem i czułem dwie rzeczy: jak moja nowa koszula przesiąka potem i jak nienawidzą
mnie ci chłopcy, przerażeni czekającym ich uganianiem się za cieniami i wystawianiem pleców na ich
strzały.
* * *
Wystawianie pleców na strzał - to właśnie było to, co tak naprawdę tam robiliśmy. Nie miało ono nic
wspólnego z wojną, jakiej uczono mnie w Akademii Marynarki Wojennej, i na jaką przyjeżdżał ten młody
porucznik sprzed pół roku.
Na naszych sztabowych mapach wyznaczono linie, za które nie wolno było wychodzić. Nie wolno było
atakować komunistów w ich bazach, choć na setkach lotniczych zdjęć każde dziecko potrafiłoby pokazać
składy broni i amunicji oraz tereny dyslokacji oddziałów. Przeciwnikowi wystarczyło odskoczyć ledwie
pięćdziesiąt mil od Sajgonu, by móc się śmiać z naszej bezsilności. Łaził jak chciał po tym, co z
niewiadomych przyczyn uparliśmy się uważać za kraje neutralne albo strefy zdemilitaryzowane, by w
chwili wybranej przez siebie przeniknąć, jak korowód duchów, w gęstwinę dżungli, po której kręciliśmy się
niczym ślepe dzieci, czekając, aż ktoś zacznie do nas strzelać.
Wyskakiwaliśmy z helikopterów na jednym z lądowisk i przez zarośla, wysokie trawy lub rozmokłe pola,
brnęliśmy, objuczeni sprzętem, kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów, do innego lądowiska, skąd te same
helikoptery zabierały nas do bazy. Chyba że podczas tej wędrówki wkleiliśmy się w zasadzkę. Wtedy ci,
którzy nie zginęli od pierwszych salw, przypadali ku ziemi, wzywali artylerię i bombowce, podciągali
odwody i obłożywszy pozycje wroga ogniem, ruszali do szturmu na nie. Po godzinie, dwóch, kiedy szala
zwycięstwa przechylała się na naszą stronę, wróg cichcem roztapiał się w gęstwinie, równie nagle, jak
wcześniej się pojawił, zostawiając po sobie trupy. Liczyliśmy je starannie i wpisywaliśmy do rubryk
raportów, ciesząc się, że jest ich dziesięć razy więcej niż po naszej stronie. Pakowaliśmy naszych zabitych
do worków, a rannych do szpitali i wracaliśmy do bazy, chwycić dzień lub dwa odpoczynku, by po jakimś
czasie cała historia powtórzyła się od nowa, czasem w innym miejscu, czasem w tym samym. A nasze
raporty, zsumowane i podliczone w równe słupki, wędrowały przez kolejne szczeble hierarchii aż do
Waszyngtonu, umacniając tam niezłomną wiarę, że politbiuro w Hanoi, przerażone ponoszonymi stratami,
złapie się wreszcie za głowy i czym prędzej odwoła swe armie z powrotem na północ, by nie ryzykować
wybuchu niezadowolenia wśród wyborców.
Tak to szło, dzień za dniem, tydzień po tygodniu - ci, którzy szczęśliwie odsłużyli swoją turę, wracali do
domu, na ich miejsce przysyłano nowych, tak że największym problemem dowódcy plutonu było
zapamiętać zmieniającą się bezustannie listę nazwisk swojego pododdziału i zapanować nad ruchem
papierów. I nagle zdarzył się cud. Na kauczukowych plantacjach Michelina w A Szau patrole trafiły na
regularne, potężne umocnienia, bronione przez oddziały, które najwyraźniej nie miały zamiaru po
godzinnej strzelaninie rozpłynąć się w dżungli. Po raz pierwszy wróg tkwił twardo na wyraźnie określonej
rubieży bunkrów i okopów. Nie żaden ulotny cień, nie pojawiający się nagle i znikający demon śmierci,
tylko kilka kompanii regularnego wojska, z ciężkim sprzętem, umocnionych na Wzgórzu 937, otoczonych i
broniących się twardo przez kilka dni.
Nigdy nie będę umiał zrozumieć tego, co stało się później. Przez całą tę wojnę mogliśmy o tym tylko
marzyć - mieć wreszcie przed sobą realnego, namacalnego przeciwnika i broniony teren do zdobycia,
zamiast kręcić się ślepo pośród kąsających z zasadzki nieuchwytnych cieni. Nawet sajgońskie bataliony
biły się, jakby w nie wstąpił diabeł. Trzeciego dnia dotarliśmy do szczytu wzgórza. Oczywiście,
zapłaciliśmy za to ciężkimi stratami. Oczywiście, trupów w sraczkowatych mundurach Ludowej Armii
Wietnamu było jak zwykle znacznie więcej, ale to już chyba nikogo nie obchodziło, poza rachmistrzami z
Białego Domu. Któryś z żołnierzy puścił w obieg nazwę "Hamburger Hill", i chociaż sam widziałem
bardziej krwawe starcia, właśnie to wzgórze miało zostać w pamięci jako symbol najgorszych jatek w tej
wojnie.
Oczywiście, nie było najmniejszego powodu, by pozostawać na zdobytym wzgórzu. Zwyciężyliśmy,
pozbieraliśmy trupy, przeliczyliśmy je, wyewakuowaliśmy swoich rannych i wróciliśmy do bazy, przyjąć i
przeszkolić uzupełnienia - zwłaszcza w dwóch pierwszych plutonach kompanii C, moim i Gilberta, które
szły w przedzie i najmocniej ucierpiały.
Ale to, co dla nas oczywiste, dla zwykłych cywilów okazało się niepojęte. Dziennikarze powtarzali
histerycznie: rzucili kilkuset chłopców na śmierć dla zdobycia wzgórza, które zaraz potem opuścili. Po co ta
wojna, na co idą nasze podatki, w jakim celu giną nasi chłopcy - dość tego, dość, skończyć zaraz, już, za
każdą cenę! Nikt już nie chciał słuchać wyjaśnień oficerów. Coś w ludziach pękło, zaczął się amok. Nowi,
których przysłano na miejsce zabitych i rannych, nawdychali się już oparów antywojennych rewolt i to, co
ze sobą przywieźli, w połączeniu z rozgoryczeniem weteranów, okazało się mieszanką piorunującą.
Tydzień po bitwie Gilbert pokazał mi zabraną któremuś z chłopców gazetkę, jeden z tych dziesiątków
papierów, wydawanych przez żołnierzy i zapełnianych w połowie dowcipami, a w połowie sprośnościami.
Ale ta była czymś nowym. Brzmiała jak propagandowe wydawnictwo komunistów i stanowiła dowód, że
ruch antywojenny wcisnął się już do oddziałów, wzywając do jawnego buntu.
Gilbert śmiał się z ogłoszenia, które, niczym list gończy z Dzikiego Zachodu, obiecywało nagrody
pieniężne za wykonanie wyroków na "winnych bezmyślnej masakry na Hamburger Hill" - Honeycutcie,
dowódcy naszego pułku i, wśród innych, także na nas dwóch. Gilbert śmiał się z tego. Ja nie.
Pułkownik Honeycutt nie śmiał się także. Miał kamienną twarz i wyraźnie się śpieszył, przyjmując mnie
pomiędzy jedną pilną naradą a drugą.
- Słuchaj, Russel - zaczął, uciszywszy mnie ruchem ręki, zanim zdążyłem się przepisowo zameldować. -
Byłoby o czym pogadać, ale nie mam wiele czasu. Masz dwa tygodnie do końca tury, prawda?
Dał znak dłonią, że nie oczekuje odpowiedzi.
- Zgodzisz się ze mną, że lepiej, żeby cię tu teraz nie było - mówił dalej. - Zresztą wiem, że nie byłeś
ostatnio w najlepszej formie. Dałbym ci urlop, gdybym mógł, ale sam wiesz. Natomiast mogę ci zmienić
przydział służbowy. Zdasz pluton sierżantowi i stawisz się do dyspozycji wydziału prasowego Dywizji.
Będziesz oprowadzać jakąś cholerną dziwkę, która robi program o bitwie w A Szau.
Dzień wcześniej chwyciłbym się takiej okazji rękami i nogami. Teraz nagle odezwała się we mnie jakaś
niezrozumiała niechęć do opuszczenia tej okolicy. Nie od razu zdałem sobie sprawę, że ma to coś
wspólnego z Tańczącym Mnichem.
- Szczerze mówiąc, pułkowniku, nie chciałbym, aby ktokolwiek odniósł wrażenie, że zdołał mnie
przestraszyć - powiedziałem nieoczekiwanie dla samego siebie.
- Daj spokój - Honeycutt najwyraźniej uznał już rozmowę za zakończoną. - Ten fatalny wypadek z
Gilbertem nie ma z tym nic wspólnego. Takie rzeczy się, niestety, zdarzają. Nie prosiłeś o zmianę
przydziału, to wychodzi od dowództwa.
- Tego też bym nie chciał. To znaczy, żeby ktoś myślał, że tak łatwo jest przestraszyć dowództwo.
Przyglądał mi się chwilę, wyraźnie zdziwiony.
- Dowodzenie armią w takim kraju, jak nasz polega na umiejętnym unikaniu kłopotów, a nie na ich
stwarzaniu - powiedział wreszcie cokolwiek oschłym tonem. - Więc, do cholery, Russel, nie udawaj
głupiego, bo pomyślę sobie, że starasz mi się narobić kłopotów. Twój przydział był załatwiony wcześniej,
sprawa Gilberta nie ma z tym nic wspólnego, bądź spokojny, że zostanie wyjaśniona, winni poniosą karę i
tak dalej. Po prostu w Dywizji potrzebują kogoś, kto był w bitwie i może się oderwać od codziennych zajęć.
Jesteś jedynym z uczestniczących w niej oficerów, który jest na wylocie. Nie mogę wycofać ze szkolenia
Zgłoś jeśli naruszono regulamin