Przyborowski Walery - Oblężenie Warszawy.doc

(456 KB) Pobierz
Walery Przyborowski

 

 

 

Walery Przyborowski

 

 

 

 

 

 

 

OBLĘŻENIE WARSZAWY

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Śliczne, złote słońce majowego poranku już dość wysoko wzbiło się na jasnolazurowym niebie, dogrzewając coraz mocniej, kładąc swe świetlne, migotliwe promienie na szerokich łanach zielonego zboża, na domkach rozrzuconych koło wielkiej drogi, prowadzącej ze wsi Górce do Warszawy. Droga to była szeroka, piaszczysta, obsadzona po obu stronach karłowatymi, wiecznie rozczochranymi wierzbami lub gdzieniegdzie smukłą topolą, przedwcześnie toczoną przez robactwo. Poza drogą, poza domkami z rzadka rozrzuconymi koło gościńca i ukrytymi w klombach zieleni, rozkładała się daleka, cicha, pełna poetycznego wdzięku i smutku płaszczyzna, na której szmaragdowym tle rysowały się wioski, domy, pałacyki pańskie - płaszczyzna, której jedną ścianę tworzyło olbrzymie, otulone w mgły i dymy, cielsko Warszawy. Promienie słoneczne zapalały na jej dachach jarzące, złote i purpurowe blaski, ślizgały się po wieżach strzelających śmiało pod lazury nieba i ginęły w tumanach sinej dali i nieskończoności; obraz ten wśród sielskiej ciszy panującej koło drogi, wobec szalonej burzy wrzącej w kraju, nie był pozbawiony pewnej majestatycznej, groźnej i smutnej poezji.

Na drodze, którąśmy powyżej opisali, spośród tumanów żółtego kurzu, który, nie rozpędzany wiatrem, leniwie się unosił w powietrzu, ukazała się mała bryczka, zaprzężona w jednego konika, który postępował zwolna, noga za nogą, ciągnąc z istotnym wysiłkiem koła głęboko zarzynające się w piasku gościńca. Koń był mocno spocony i widocznie nie miał wielkiej ochoty pospieszać po piasku, w który się zagłębiał po pęciny - nie naglił go też do pośpiechu powożący mężczyzna, zajęty żywą acz cichą rozmową z młodą dziewczyną.

Wózek był maleńki i oboje, tak mężczyzna, a raczej młody chłopak, jak i dziewczyna, siedzieli na tyle wózka dość niewygodnie i ciasno. Ale nie zważali oni na to - oboje byli młodzi, a jak wiadomo, w tym rozkosznym wieku największe przykrości i niewygody wydają się niczym, drobiazgiem niewartym, by na niego zwracać uwagę.

Oboje byli młodzi - zwłaszcza dziewczyna śmiała się takim życiem, taką młodością i swobodą tej młodości, że aż miło było na nią patrzeć. Jasna blondynka o bujnych, ze złotym odcieniem włosach, ukrytych pod szerokim słomianym kapeluszem, patrzyła w świat swymi dużymi, zda się z lazurów i aksamitu utkanymi oczami, tak wesoło, tak radośnie - jak gdyby nigdy smutniejsza, poważniejsza myśl nie zajrzała do tej ślicznej główki, pod te bujne, złote sploty włosów. Rumiana i biała, o twarzyczce okrągłej, o melancholijnym, powłóczystym i wilgotnym spojrzeniu, o ustach jak gdyby wyrzezanych w koralu, zbudowana dobrze, zręcznie, była tak miłym zjawiskiem, że wcale dziwić się nie należy, iż towarzyszący jej młodzieniec romansując z nią zapomniał o palących promieniach słońca, o nieznośnym kurzu i lenistwie swego konia. Od kapelusza, przewiązanego czerwoną kokardą, jak to wówczas nakazywała moda i bezpieczeństwo osobiste, spadała na główkę i kark dziewczyny biała muślinowa zasłona, z pewną kokieterią związana pod brodą, stanowiąc na pół obłoczystą, na pół eteryczną ramę koło pulchnej, rumianej i śmiejącej się twarzyczki dziewczęcia. Był to zresztą typ może niezupełnie polski, może zanadto ziemski i pełen krwi, ale z tym wszystkim powabniejszy niż wymuskane i blade salonowe pół widma, pół kobiety.

Za to siedzący obok chłopak, acz pod wzglądem swej silnej, męskiej i jędrnej budowy był podobny do dziewczyny, pod wielu jednak innymi względami stanowił z nią uderzający kontrast. Mocny brunet o dużych, ognistych oczach, o cerze śniadej, okraszonej ciemnopurpurowym rumieńcem, szczupły na twarzy, z nosem polskim, łagodnie zagiętym, był istnym czystym typem polskiej rasy. Wybitnie zarysowane brwi, ostro wydające się kąty ust, cała wreszcie twarz mówiła o energii, silnej woli i stanowczości charakteru młodzieńca. W tej chwili jednak twarz ta, zwrócona do sąsiadki, nosiła na sobie dziwnie miły, wesoły, szczęśliwy wyraz. Usta przykryte maleńkim, miękkim, czarnym wąsikiem śmiały się do dziewczyny, a ręka mimowolnie obejmowała jej kibić, czemu się dziewczyna niby broniła, niby nie, jak to zwykle bywa w takim słodkim sam na sam.

Bo w istocie byli sami. Na drodze żywej duszy nie było widać - gdzieniegdzie tylko przy chacie na przyzbie wylegiwał się pies lub kot, grzejąc się na słońcu, czasem brudny, w nędznej koszulinie przepasanej krajką dzieciak grzebał się w piasku - nic więcej. Cała ta daleka, smutna płaszczyzna pod Warszawą drzemała pod słońcem majowym w ciszy i spokoju. Od czasu do czasu lekki wietrzyk powiał, rozpędził tumany kurzu, przyniósł zapach bzu lub pól ożywionych bujną roślinnością, ochłodził nieco skwarne powietrze, pocałował dziewczynę i w końcu zanucił gdzieś w dali śpiewany, świeżo wówczas skomponowany polonez:

A kiedy odjeżdżasz, bywaj zdrów...”

i urywając, gubiąc po drodze strofki, nikł gdzieś w przestrzeni pod czystym błękitem majowego nieba.

Mogli więc nasi podróżni swobodnie rozmawiać i swobodniej jeszcze patrzeć sobie w oczy. A zapatrzeni byli tak, że nie zważali wcale, jak kurz zmienił purpurową kokardę na kapeluszu dziewczyny na jakąś brudnożółtą wstążką, że na wojskowej, amarantowej rogatywce młodzieńca kładły się całe plastry miałkiej, duszącej ziemi. Niemniej cierpiał i mundur młodzieńca - był on bowiem w mundurze milicji, a raczej gwardii obywatelskiej, świeżo uformowanej w Warszawie. W strojnym i ozdobnym tym mundurze było mu bardzo do twarzy - amarantowe obszlegi i rabaty ubiegały się o pierwszeństwo z żywym rumieńcem policzków, a w błyszczących guzikach i w rękojeści szabli przeglądały się promienie słońca, łamiąc się i śmiejąc jarzącym blaskiem.

- To być nie może, panie Józefie - mówiła dziewczyna wysuwając się zręcznie z objęć chłopaka - to być nie może - ojciec się nigdy na to nie zgodzi.

- Jakże to, nie zgodzi się! dlaczegoby się nie miał zgodzić?

- Pan tak mówi, jakby pan nie miał ojca... już ja się dość naprosiłam i napłakałam - dodała ciszej, spuszczając oczy - a tylko ofuknął mnie i koniec.

- A! to już tego nic a nic nie rozumiem. Bo proszę ja ciebie, moja Klarciu - począł młodzieniec poprawiając się na siedzeniu - czym to ja przybłęda jaki, biedota alboli też hultaj, żeby się ojciec nie miał zgodzić na nasz ślub zaraz teraz? Przeciem ja obywatel, mam kamienicę na Starym Mieście i Balcerzy nie są dzisiejsi - piszą o nas po kronikach...

- To to ojciec mi i mówi, iż mu to honor robi, iż tak zacny obywatel jak pan Józef o mnie się stara - szeptało dziewczę rumieniąc się.

- A więc! a choć ja tam do tego nie przywiązuję żadnego znaczenia, bo teraz są takie czasy, że wszyscyśmyobie równi, wszelako dla ojca, pro decorum, to się tak gada... Ono więcej znaczy moja szarża porucznikowska gwardii municypalnej niż wszystkie przodków imiona... to ojciec powinien sobie, moja Klareczko, wziąć pod rozwagą.

Wyrzekłszy to objął dziewczynę wpół, szybko obejrzał się dokoła i jeszcze szybciej wycisnął gorący pocałunek na rubinowych ustach dziewczyny. Ta wyrwała się gwałtownie, obejrzała dokoła i rzekła spłoniona jak wiśnia:

- Co też pan Józef wyrabia, jeszcze kto zobaczy i obgada mnie.

- Nikt nie obaczy, Klareczko, nikt - żywej duszy nie ma - wszyscy są przy sypaniu okopów. Pan prezydent Zakrzewski nakazał całej Warszawie i okolicy sypać okopy - czasy wojenne, żartów nie ma.

Dziewczyna westchnęła i zapuściła swe lazurowe oczy w siną dal płaszczyzny, młodzieniec zaś tak dalej mówił:

- Albo i to - przecie ojciec winien baczyć na to, że teraz jest wojna, ciężka wojna, że jeno patrzeć, jak pod Warszawę zwali się nieprzyjaciel... co będzie wtedy?

- Jak to pod Warszawę? Co też mówicie, panie Józefie?

- A tak, tak... ludzie tak gadają i wygadają zapewne. Naszym się nie wiedzie, słyszę, pod Szczekocinami pobili naszych. Ale co tam... obaczymy, jako będzie; to tylko pewna, że w takich niebezpiecznych czasach ojciec mi cię powinien dać, Klareczko, bo któż lepiej i pewniej zdoła bronić młodej kobiety jak nie mąż? Argument ten był widocznie aż nadto przekonywający dla Klary, bo westchnęła i rzekła smutnie:

- Ja to wiem, ja to wiem, ojciec inaczej mówi. Powiada, jakże to ja mam dawać córkę za mąż, kiedy są takie czasy niespokojne i nie wiem, co będzie jutro. Niema nic pewnego... a i powiem panu Józefowi - dodała ciszej, przysuwając się do niego - że ojciec bardzo był niekontent, gdy się dowiedział, że pan został porucznikiem w milicji. Chodził po izbie i mruczał: szalona pałka! pstro w głowie! i inne tam takie rzeczy. Zły był okrutnie, ażem się bała.

Józef, bo tak go już nazywać będziemy, niecierpliwie poruszył się na siedzeniu i rzekł sucho:

- Ej, moja Klarciu, twój ojciec, widzę, zawsze jest Niemiec, i kwita - nie lubi on ani mnie, ani też narodu naszego, choć, jak wiadomo, dorobił się tutaj w Górcach niemałego grosza na młynie i wiatraku. Nie podoba mu się, żem ja, jako obywatel honorowy, został porucznikiem milicji, bo jest Niemiec i nie życzy nam dobrze. Wiem ja o tym, wiem i powiem ci, że mogłoby być z ojcem niedobrze - bo do ratusza przyszła nań delacja, niedawniej jak przedwczoraj - gdyby nie ja. Wiesz, Klarciu, czym to teraz pachnie taka delacja. Owo dowiedziawszy się o tym pobiegłem zaraz do Imci pana Jana Adama Bluma, mego opiekuna a teraz adiutanta municypalnego... no, i zatarło się. Ale nie zawsze się to uda... niechże się ojciec pilnuje!

- Jezus, Maria, Józefie Święty! - załamała ręce dziewczyna - co też pan Józef mówi!

- Mówię, jak jest, i nie głupim ja, wiem, co się święci. I powiem ci, Klarciu, jak mię widzisz, że gdyby nie ty, gdyby nie to, że cię miłuję z całego serca i żyć bym bez ciebie nie mógł, to bym cisnął to wszystko i splunął. A wiesz ty, dlaczego ja chcę, byśmy zaraz teraz brali ślub? Oto dlatego, że jak cię teraz nie dostanę, to niech nam, czego Boże broń, noga się w tej wojnie pośliźnie, już nigdy moją nie będziesz. Ojciec teraz dobrze na mnie patrzy i pozwala, bym się starał o ciebie, pozwala nawet, byś jeździła oto ze mną do Warszawy do mej matki jedynie dlatego, że się boi, że myśli sobie: dobrze mieć tam plecy jakieś u tych Polaków, a niech no inaczej się stanie, to mnie za drzwi wypchnie - a ciebie wyda za tego przebrzydłego szwaba, Fryderyka Szulca czy Szolca, co ma taką czerwoną gębę jak burak.

- O! nigdy! - zawołała dziewczyna ze wstrętem.

- Tak, tak... o! Przecież ja mam głowę na karku i wiem, co się święci. Ojciec przekłada tego durnia Fryderyka nade mnie, bo szwab zawsze do szwaba ciągnie - a mnie trzyma jak tarczę tylko. Więc ja dlatego tak nalegam i, niech co chce będzie, muszę cię mieć, tak mi Boże dopomóż!

Dziewczyna chciała coś odrzec, gdy nagle przerwał jej głośny śpiew kilku osób, śpiew arcypopularny wówczas:

Dalej chłopcy, dalej żywo, Otwiera się dla nas żniwo! itd.

Droga w tym miejscu właśnie skręcała i zasłonięta była domami, tak że nie można było widzieć śpiewających, których głos, niesiony przez wietrzyk, rozchodził się daleko po płaszczyźnie. Dopiero kiedy nasza zakochana para podjechała bliżej, ujrzała gromadę ludzi pracujących około sypania okopu. Pracowali oni niezbyt gorliwie, gdyż jakeśmy już rzekli, dzień był dość gorący i słońce mocno dopiekało oraz że pracujący składali się przeważnie z włościan i kilku łyków, zamieszkujących przedmieścia warszawskie. Okoliczność ta uderzyła naszego Józefa Balcera. Przyzwyczajony widzieć z łopatami, najwyższe sfery towarzyskie Warszawy, mieszczaństwo, lud zdziwił się, że tego wszystkiego dziś nie ma. Podniósł się na wózku i rzucił dokoła wzrokiem. Wszędzie to samo. Koło wszystkich redut pracowały gdzieniegdzie nieliczne gromadki ludu. Nie było widać powozów, dam ubranych podług mody w słomiane Kapelusze, w szare suknie, w czarne fartuszki, nie było przekupniów z napojami i przekąskami; nie było muzyki. Wszędzie leżała martwa cisza, której napełnić nie mógł co chwila urywający się śpiew najbliższej gromady. Za to z niedalekiej już Warszawy dobiegał ponury szum, niby zbliżającej się burzy.

- Coś musiało się stać! - szepnął Balcer do siebie i wydobywszy się już teraz na twardą drogę podciął konia i pędem ruszył naprzód. Klara, bo i ją już wypada nam tak nazywać, zasmucona słowami swego kochanka, dotyczącymi jej ojca, siedziała milcząca, zadumana, nie zwracając uwagi na to, co ją otaczało, starając się tylko osłonić od palących promieni słońca, które zalotnie zakradało się pod szerokie skrzydła kapelusza i złociło białą, pańską płeć młynarczanki.

Balcer za to był żywo zajęty jakąś posępną, mroczną myślą, gdyż czoło mu się ufałdowało, a konia popędzał gwałtownie, co chwila wstając na siedzeniu i patrząc przed siebie. Tak wjechali do miasta.

Na ulicy Chłodnej zauważył nasz podróżny, że przechodniów jest jakoś niewielu, podobnież na Elektoralnej, i ci wydawali się nieco potrwożeni. Z dala, od Starego Miasta, dochodził od czasu do czasu potężny szum, gwar jak gdyby tysiąca głosów. Dalej spotykał coraz liczniejsze tłumy, coraz głośniej krzyczące i tak w końcu zbite, że na Placu Zamkowym podle Krakowskiej Bramy musiał zatrzymać konia, gdyż ani kroku dalej postąpić nie mógł. Tu zbite masy ludu wrzały jak wzburzone fale morskie posuwając się powoli, wśród krzyków, przekleństw, śpiewów i nieokreślonych na koniec wrzasków ulicami Piwną i Świętojańską na Stare Miasto. Tuż przy Bramie Krakowskiej, na improwizowanej mównicy, składającej się z dwóch przewróconych dnem beczek i deski na nich położonej, stał jakiś średnich lat mężczyzna i głosem ochrypłym przemawiał do gromady otaczającej go dokoła. Od czasu do czasu z tej ogólnej wrzawy podnosił się jakiś potężny okrzyk, który rozlegając się echem wśród murów, wkrótce zmieniał się w jeden ogólny, olbrzymi ryk, zaczynający się na placu Zamkowym, idący potem uliczkami i konający gdzieś na staromiejskim rynku.

Balcer zapatrzył się na to wszystko i zadumał głęboko. Wtem trącił go ktoś w rękę. Żwawo odwrócił się i ujrzał dziwną przed sobą figurę.

Był to maleńki człowieczek, chudy jak szczapa, zwiędły, ubrany w wytarty i zaplamiony kontusz, karmazynowy niegdyś, dziś tak spłowiały, tak wybielały na szwach, łokciach i plecach, że trudno było zdecydować, jaka jest jego barwa. W dodatku on kontusz, widocznie nie na człowieczka robiony, wisiał na nim jak worek i dotykał się prawie kostek - a rękawy zbyt długie zawinięte były koło rąk bez ceremonii okazując straszliwe strzępy białej, jedwabnej niegdyś podszewki. U kontusza tego wszystkie guzy były oderwane, skutkiem czego roztwierał się niejednokrotnie na piersiach, pokazując brudne, czarne jak ziemia łachmany koszuli. Człowieczek przepasany był zwyczajnym rzemieniem, u którego na rapciach wisiało olbrzymie jak na tak małego rycerza szablisko w blaszanej pochwie, wlokące się po ziemi. Wykrzywione, z dziurami, mocno zabłocone, niegdyś żółte buty dopełniały tego na pół żebraczego, na pół rycerskiego stroju.

- Jak się macie, jak się macie, obywatelu poruczniku! - zawołał człowieczek ochrypłym i szyderskim głosem - skądże to, jeżeli wolno zapytać! A! widzę i synogarliczka!...

- Kożuszek! Witam cię, Kożuszku - zawołał Balcer - na miłość Boską, co się tu dzieje?

- Che! che! che! - zaśmiał się Kożuszek wysuwając szereg czarnych zębów - dobrze, wybornie się dzieje.

I wydobywając nagle z zanadrza maleńką, bardzo dokładnie i zręcznie zrobioną gilotynkę - jak wiadomo, w owych czasach szeroko we Francji używaną - podniósł jej nóż i rzekł:

- Będzie tak, obywatelu poruczniku.

Nie skończył, bo przerwał mu przenikliwy krzyk Klary. Dziewczyna siedziała zwrócona twarzą ku kościołowi bernardynów, z oczami szeroko rozwartymi, ze strasznym w nich wyrazem grozy, blada, z ręką w tymże kierunku wyciągniętą.

- Patrz, patrz pan! - szeptała do Balcera, nie spuszczając wzroku z przedmiotu, który ją tak przeraził.

- Che! che! che! - śmiał się Kożuszek, widząc silne i nieprzyjemne wrażenie, jakie ta scena wywarła na Balcerze - che! che! che! ale poczekaj, obywatelu poruczniku, poczekaj, obaczysz tu coś ciekawszego, a obywatelka - dodał zwracając się do drżącej Klary - nie powinna się przestraszać takimi rzeczami.

A widząc, że na słowa jego kochankowie wcale nie zważają, trącił znów poufale Balcera i szepnął nie spuszczając swego złośliwego wzroku z Klary:

- Czy to jest obywatelka Klara Szmit, córka młynarza ze wsi Górce?

- Tak! - odrzekł zdziwiony tym pytaniem Balcer. - O co idzie?

- Che! che! che! o nic, obywatelu, o nic... tylko widzisz, do nas przyszła wczoraj mała nota na jej ojca, który jest podobno szwab zacięty i Prusak. Ano... pilnujże się, obywatelu poruczniku, bo...

I poruszył znów nóż swej zabawki kończąc tym zaczęte zdanie. Ale Balcer zmarszczył brew groźnie i rzekł rozdrażnionym tonem:

- Kroć sto tysięcy, co mi takie rzeczy będziesz tu gadał!

- Che! che! che! nie gadaj tak, obywatelu, nie gadaj... a to widzisz? - zapytał wskazując palcem w kierunku zaniku.

Jakoż w tej chwili zrobił się tam jakiś niezwykły ruch i powiększyły się wrzaski, obelgi, wymysły. Wystąpiła milicja obywatelska i bagnety jej zabłysły pod słońce. Zaciekawiony Balcer podniósł się na wózku i ujrzał, jak lud rzucił się ku ratuszowi - i zrobiło się nieco wolniej. Balcer obejrzał się, już przy nim człowieczka zwanego powszechnie Baranim Kożuszkiem nie było. Milcząc ruszył stępa za ludem w Świętojańską ulicę.

Balcer zdołał się ze swoim wózkiem dostać na rynek, ale już dalej, na Krzywe Koło, gdzie miał kamienicę, przejechać nie mógł. Był więc mimowolnym świadkiem wzburzenia i kilku strasznych scen, jakie się przed jego okiem zaraz rozegrały. Klara drżała ciągle w śmiertelnym strachu.

Biedaczka przytuliła się do swego kochanka szepcząc co chwila:

- Uciekajmy stąd, uciekajmy!

Każdy głośniejszy krzyk nabawiał ją śmiertelnego strachu. Balcer uspokajał ją, jak mógł:

- Nie bój się, Klarciu, nie bój. Przecież ja jestem przy tobie i włos ci z głowy nie spadnie.

W tłumie zbitym w jedną gęstą masę przed ratuszem najgłośniejsze, najwrzaskliwsze były kobiety. Między nimi było wiele młodych, które najzawzięciej domagały się śmierci sądzonych w ratuszu przez Radę Najwyższą.

Balcer, zajęty tymi scenami, zapomniał zupełnie o Klarze. Teraz dopiero, kiedy zadość się stało woli tłumu, kiedy tenże grzmiącymi okrzykami radości napełniał powietrze, odwrócił się i ujrzał Klarę zwisła na siedzeniu wózka, bladą jak kreda, martwą prawie. Kapelusz zsunął jej się z głowy, włosy rozwiązały się i promieniami ze złota otoczyły białą twarzyczkę dziewczyny, bielszą od muślinu owiniętego koło szyi. Klara w tej nieruchomej pozycji, pół martwa, acz znikły róże z jej ust, a błękitne oczy zakryte były powiekami, była prześliczną - Balcer stał nad nią, zrazu nie mogąc pojąć, co się stało z jego ukochaną i nie wiedząc, jak sobie poradzić. Czuł, widział gwałtowną potrzebę szybkiego ratunku, który znowu był możliwym tylko w domu, a tu prawie nie podobna się było przedostać przez zbitą masę ludu. W głuchej rozpaczy porwał lejce konia i już chciał, bądź co bądź, choćby po trupach, przejechać, gdy nagle usłyszał obok siebie wesoły, silny głos:

- A co to panu się stało, panie Balcer?

Odwrócił się Balcer i ujrzał przed sobą smukłego, dwudziestokilkoletniego chłopaka, w niskiej rogatywce na głowie, w spencerku i spodniach wpuszczonych w cholewy od butów. Był to sobie typ ludowy, wyrosły wśród murów miejskich, wesoły, swobodny, a sprytny jak mało. Dużymi, niebieskimi oczami patrzył na Balcera i na leżącą martwo dziewczynę.

- Poratuj mnie, Wojtek, poratuj... narzeczona mi zemdlała - mówił Balcer - trzeźwić ją trzeba, a tu przedostać się nie można.

Wojtek spojrzał ciekawie na dziewczynę, podrapał się po głowie i rzekł żargonem warszawskim:

- To ci, panie, bal... bodajże cię morowe... a gdzie? na Krzywe Koło?

- Oczywiście.

- Ano... kedy trzeba, to trzeba. Weź pan Konia krótko i niech pan jadzie za mną, gięsiego... ja bandę suje dawał, to przejadziemy...

To mówiąc, ze zręcznością kota przecisnął się przez tłum, nie żałując kułaków i tak zwanych przez siebie sui i stanąwszy przed koniem zaczął krzyczeć donośnym głosem:

- Z drogi, z drogi! na bok!

Tłum się nieco rozsunął, tak że koń mógł parą kroków postąpić. Wojtek wciąż krzyczał, kłócił się, tego i owego, uparcie stojącego na drodze, w kark uderzył mówiąc:

- Odknaj się, psiaciemać!... to ci, panie, ziołądek!... i czegóżes rozdziawił giębę, co ci aż flaki widać?... a nuże matulu, zadzieraj stępory - hej, Magda, na bok, bo jak cię urznę, to ci pięć złotych wyleci...

Oczywiście nie żałował i innych, więcej charakterystycznych epitetów, których w druku powtórzyć nie podobna, co jednak tak pomagało, że koń i wózek, acz wolno, ale posuwał się ciągle. Zresztą Wojtek miał wszędzie znajomości, wszystkich witał po imieniu; wiedział, jak i co komu powiedzieć, żeby utorować sobie drogę; starym babom się kłaniał lub wymyślał, dziewczęta ściskał lub tak się z nimi obchodził, że te uciekały od niego jak oparzone, podobnych sobie witał kułakami, śpiewał, śmiał się, gwizdał i... w końcu wyprowadził wózek na Krzywe Koło, gdzie ludu już było niewiele. W parę, minut potem Balcer stanął przed swoją kamienicą i przy pomocy Wojtka poniósł łamiące się ciało Klary na pierwsze piętro, gdzie mieszkał z matką.

Matka, siwowłosa staruszka, ubrana dawnym mieszczańskim obyczajem w jubkę i czepiec, żwawa jeszcze nad wiek, przestraszyła się ogromnie widokiem zemdlonej Klary, ale nie tracąc przytomności zwołała służbę i poczęła biedaczkę trzeźwić. Wkrótce ta przyszła do siebie i pokazało się, że przerażona okropnym widokiem, którego była świadkiem, straciła przytomność.

- Święta Panno, co się to teraz dzieje - mówiła stara Balcerowa wysłuchawszy opowiadania o scenach na rynku...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin