JAMES BARCLAY Cien w poludnie (NOONSHADE) Przelozyl: Pawel Pyrka Wydanie oryginalne: 2000 Wydanie polskie: 2003 Dla moich rodzicow, Keitha i Thei Barclay. Jak zawsze obok mnie i jak zawsze wspanialych. Dziekuje wszystkim, ktorzy nieustannie obdarzali mnie swoim wsparciem, pomoca i sila. Sa jednak tacy, ktorych chcialbym wymienic tu z imienia: Tara Falk, za zachete do dalszej pracy; Peter Robinson, John Cross, Dave Mutton i Dick Whichelow, na ktorych zawsze moge liczyc; Paul Fawcett i Lisa Edney, za tolerancje i cierpliwosc znacznie przekraczajace ich obowiazki; William Holley, ktory stal sie moim pierwszym fanem; i Simon Spanton, ktorego redaktorska wyrozumialosc ulepsza wszystko, co pisze. Bez was byloby to o wiele mniej zabawne. Dziekuje wam. BOHATEROWIE KRUCY Hirad Coldheart BARBARZYNCABezimienny WOJOWNIK Thraun WOJOWNIK I ZMIENNOKSZTALTNY Will Begman ZLODZIEJ Ilkar JULATSANSKI MAG Denser MAG ZLODZIEJA SWITU Erienne MAG FORMUL XETESK - KOLEGIUM MAGII Styliann WLADCA XETESKUDystran MISTRZ BADACZ Ile, Cil, Rya, Aeb PROTEKTORZY JULATSA - KOLEGIUM MAGII Kerela STARSZY MAGBarras NEGOCJATOR Kard GENERAL GWARDII KOLEGIUM BARONOWIE, LORDOWIE I ZOLNIERZE Ry Darrick GENERAL POLACZONYCH ARMIIBlackthorne BARON Z POLUDNIA Gresse BARON Z POLUDNIOWEGO WSCHODU Tessaya WODZ ZJEDNOCZONYCH PLEMION Senedai DOWODCA ARMII POLNOCNEJ Riasu DOWODCA REZERWY KAMIENNYCH WROT Kessarin ZWIADOWCA WAZNIEJSI CZLONKOWIE MIOTOW Sha-Kaan WIELKI KAANElu-Kaan MLODY KAAN Tanis-Veret STARSZY MIOTU VERET I ALTEMELDE MIOTU KAAN Yasal-Naik PRZYWODCA MIOTU NAIK PROLOG Wibracja w jego glowie nasilila sie. W ciemnosciach Choulu, gleboko pod dzunglami Terasu, odpoczywajacy czlonkowie Miotu poruszyli sie niespokojnie, choc wiekszosc z nich nie rozumiala tego, co odczuwali.Niczym natarczywy owad, ktorego nie mogl dostrzec, brzeczenie szarpalo jego nerwy i napelnialo dusze niepokojem. Otworzyl olbrzymie, niebieskie oko. Zrenica poszerzyla sie, wpuszczajac nikle swiatlo naplywajace z wejscia umieszczonego wysoko w gorze. Slaby blask oswietlal wilgotne, skalne sciany, zwieszajace sie wokol liany i mech pokrywajacy niemal kazda powierzchnie. Zobaczyl rozwijajace sie skrzydla, wyciagniete szyje i leniwy ruch opazurzonych lap. Miot budzil sie z glebokiego snu. Poczul przyspieszenie pulsow, uslyszal szum powietrza wciaganego do poteznych pluc i trzask szeroko otwierajacych sie szczek. Potezny dreszcz przebiegl mu po ciele i serce Sha-Kaana zadrzalo. Wibracja, teraz niczym sygnal alarmu, zabrzmiala mu pod czaszka. Wstal, rozkladajac wielkie skrzydla do lotu, i wydal z siebie potezny ryk przebudzenia. Wzlecial w strone swiatla i na czele Miotu ruszyl ku olbrzymiej plamie na niebie, gdzie wlasnie rozpoczynala sie nowa bitwa. ROZDZIAL 1 To bedzie chwalebny dzien. Lord Senedai, wodz plemion Heystron, stal na gorujacej nad otoczeniem platformie i spogladal na kleby dymu unoszacego sie nad Julatsa, podczas gdy jego ludzie podpalali budynek po budynku. Jego nozdrza wypelnial ostry, lecz jakze przyjemny zapach spalenizny, a przez zaslone dymu dostrzegal jezyki czarnego i bialego ognia. Jego szamani, czerpiac z nieograniczonej mocy WiedzMistrzow, rozrywali na strzepy to, co pozostalo jeszcze z samego serca miasta. I nie bylo sposobu, aby Julatsanczycy mogli ich powstrzymac.Biale jezory wystrzeliwane z palcow setki szamanow gryzly i pozeraly tak kamien, jak i drewno, burzac budynki, mury i barykady. Tam zas, gdzie uciekali przerazeni ludzie, siegal czarny ogien, odrywajac cialo od kosci i wytapiajac oczy z czaszek. Dokola mezczyzni i kobiety padali z przerazliwym wrzaskiem, umierajac w straszliwych meczarniach. Senedai nie odczuwal nawet cienia wspolczucia. Zeskoczyl z platformy i przywolal do siebie oficerow. Tym, co jeszcze powstrzymywalo jego triumfalny pochod na Kolegium Julatsy, byli magowie, oslaniajacy ciagle wiele pasm terenu na granicy miasta, i zolnierze, chroniacy tych pierwszych przed atakami wesmenskich wojownikow. Nadszedl juz czas, by polozyc kres temu irytujacemu oporowi. Wykrzykujac rozkazy, ruszyl w strone pierwszej linii, spogladajac jednoczesnie na sztandary i proporce, ktore poruszyly sie i pochylily - plemiona odpowiedzialy na zew wodza. Nagle z przodu wyrosla sciana plomieni i eksplozja zaklecia wstrzasnela podlozem. Ogien otoczyl i pochlonal stojacych murem szamanow. Umarli, nie zdolawszy wydac zadnego dzwieku. -Napierac! Napierac! - krzyknal Senedai, ale jego glos utonal w ogluszajacej wrzawie walki. Ledwie sto metrow wczesniej odglosy bitwy przypominaly niski, gleboki i jednolity pomruk. Teraz Senedai slyszal pojedyncze uderzenia mieczy, okrzyki przerazenia, paniki i bolu. Slyszal rozkazy wykrzykiwane zachrypnietymi glosami, rozpaczliwe, ale zdecydowane, i gluche, tepe uderzenia metalu o skory, slyszal huk walacych sie kamieni i trzask pekajacego drewna. Otoczony chroniacym go polksiezycem gwardzistow Senedai - tak jak szamani, procz tych najbardziej szalonych - trzymal sie poza zasiegiem wrogich lukow. Linia obrony Julatsanczykow stopniala juz niemal do punktu zalamania i wodz Wesmenow wiedzial, ze kiedy w koncu peknie, jego wojownicy przedra sie prosto do murow samego kolegium. Zagraly rogi i Wesmeni natarli na nowo. Za linia wroga szalal czarny ogien, rozdzierajac ciala magow probujacych rzucic zaklecia ochronne. Senedai smakowal cierpienie Julatsanczykow, patrzac, jak wesmenskie topory wznosza sie i opadaja, posylajac ku zasnutemu dymem niebu fontanny krwi. -Ci magowie z prawej maja byc starci na proch! - krzyknal do jednego z oficerow. - Natychmiast przeslij sygnal. Ziemia znow zadrzala od julatsanskiej magii, powialo lodowatym powietrzem i z nieba splynal deszcz ognia, topiac nacierajacych. Kazdy krok wesmenskiej armii byl okupiony rzeka krwi. Grupa szamanow oderwala sie od glownych sil i posrod gradu padajacych strzal ruszyla na prawo. Jeden z nich padl z drzewcem zatopionym gleboko w udzie, zwijajac sie z bolu. Reszta szla dalej. Senedai poczul dreszcz, kiedy zobaczyl, jak ich usta i dlonie poruszaja sie. Szamani przywolywali ogien wprost z czarnych dusz WiedzMistrzow, aby potem wyzwolic jego straszliwa moc i skierowac ja na bezradne ofiary. Nagle bardziej poczul, niz zauwazyl jakas zmiane. Ogien wyplywajacy z rozcapierzonych palcow szamanow przygasl, rozblysl na chwile, a potem zamigotal i znikl. Szeregi Wesmenow zafalowaly. Z kazdego miejsca pola dochodzily okrzyki zaskoczenia, szamani zas z niedowierzaniem spogladali na swoje dlonie i na twarze towarzyszy, na ktorych malowalo sie zaskoczenie, lek i w koncu rozpacz. Posrod obroncow rozlegaly sie coraz glosniejsze okrzyki radosci. Salwy zaklec momentalnie nabraly intensywnosci, a zolnierze natarli, wykorzystujac zamieszanie ogarniajace szeregi wesmenskich wojownikow. Natarli i odepchneli oblegajacych. -Panie? - zapytal niepewnie jeden z kapitanow. Senedai odwrocil sie i zobaczyl w oczach oficera obawe niegodna wesmenskiego wojownika. Poczul, jak wzbiera w nim gniew i przesunal wzrok z powrotem na pole bitwy. Jego ludzie gineli od morderczej magii i ciosow mieczy Julatsanczykow, ktorzy, choc wyczerpani, uderzali, jakby wstapily w nich nowe sily. Odepchnal kapitana i ruszyl przed siebie, nie zwazajac na ryzyko. -Na moce duchow, czyz nie jestesmy wojownikami? - ryknal w kierunku wrzawy walczacych. - Niech zagraja do szturmu! Atak frontalny. Do diabla z magia, wyrzniemy ich stala naszych mieczy. Do ataku, sukinsyny! Na nich! Wpadl miedzy wojownikow, zatapiajac swoj topor w barku jednego z Julatsanczykow. Mezczyzna padl. Senedai stanal na nim, wyrwal bron z ciala i uderzyl zamachem w twarz kolejnego wroga. Walczacy dokola Wesmeni ruszyli za przykladem wodza i z wojenna piesnia na ustach ruszyli do kontrataku. Rogi zagraly nowe rozkazy, a rozchwiane proporce uniosly sie wysoko i szeregi wojownikow znow ruszyly naprzod. Plemiona, nie zwracajac uwagi na niosace bol i smierc zaklecia i widzac, jak zacieklosc rzezi oslabia ducha julatsanskich obroncow, runely z powrotem w szalenczy wir bitwy. Senedai przesunal wzrok po dlugiej linii natarcia i usmiechnal sie. Wiedzial, jak wielu wojownikow zginie bez wsparcia magii WiedzMistrzow, ale dzisiejszy dzien i tak bedzie nalezal do Wesmenow. Notujac w pamieci polozenie grup magow ofensywnych, bez trudu odbil wymierzone w jego bok niezdarne pchniecie i rzucil sie z powrotem do walki. * * * Krucy stali w milczeniu na centralnym placu Parvy. Bitwa byla wygrana. Zlodziej Switu zostal rzucony, WiedzMistrzowie ulegli zniszczeniu, a ich siedziba na powrot stala sie miastem umarlych. Ponad nimi, wysoko na niebie, widniala pozostalosc po Zlodzieju Switu: obca, zlowieszcza plama o zmieniajacym sie odcieniu brazu, zawieszona niczym drapiezna bestia nad ziemia Balai. Szczelina miedzywymiarowa prowadzaca w nicosc.Po drugiej stronie placu resztki zolnierzy kawalerii czterech kolegiow pod wodza Darricka znosili ciala poleglych na prowizoryczne stosy pogrzebowe. Po jednej stronie skladali wlasnych towarzyszy, po drugiej Wesmenow, straznikow swiatyni i akolitow WiedzMistrzow. Tych pierwszych przenosili z czcia i naleznym poszanowaniem, tych drugich ciagneli po ziemi i rzucali prosto na stosy. Styliann i jego Protektorzy przeszukiwali zrujnowana piramide w nadziei znalezienia czegos, co wyjasniloby powod krotkiego, acz burzliwego powrotu WiedzMistrzow do swiata zywych. Cisza panujaca na placu byla niemal fizycznie wyczuwalna. Ludzie Darricka pracowali przy zwlokach w calkowitym milczeniu, a niebo pod szczelina miedzywymiarowa bylo pozbawione ptakow. Nawet wiatr gwizdzacy na otwartej przestrzeni, wpadajac miedzy zabudowania Parvy, stawal sie szeptem. Dla Krukow bol straty po raz kolejny przycmiewal blask i radosc zwyciestwa. Denser wspieral sie ciezko na ramieniu Hirada, a Erienne podtrzymywala go w pasie. Ilkar stal obok barbarzyncy. Po drugiej stronie grobu Will, Thraun i B...
darkana