01 Hamilton Laurell - Cykl Meredith Gentry tom1 - Pocałunek ciemności.rtf

(1049 KB) Pobierz
LAURELL K

 

LAURELL K. HAMILTON

 

 

 

 

POCAŁUNEK CIEMNOŚCI

 

 

(Przełożył: Piotr Grzegorzewski)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zysk i s-ka

2002


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszystkim tym, którzy utrzymywali stare opowieści

przy życiu w małych pokoikach i wielkich domach,

przy blasku świec i świetle elektrycznym,

wszystkim którzy podtrzymywali wiarę w nie,

oraz wszystkim, którzy zawsze je lubili.


Podziękowania

 

Robinowi Bellowi za bardzo wiele, w tym za materiały dotyczące mitologii celtyckiej. Darli Cook, bez której tak wiele rzeczy byłoby nie rozwiązanych. Deborah Millitello, która przeczytała tę książkę i uznała ją za dobrą. Całej mojej grupie pisarskiej, która z powodu ograniczeń czasowych nie czytała ostatecznej wersji: Tomowi Drennanowi, Rettowi MacPhersonowi, Marelli Sands, Sharon Shinn i Markowi Sumnerowi. A także wszystkim pracownikom Ballantine i Del Rey, szczególnie mojej redaktorce Shelly Shapiro.


Rozdział 1

 

 

Dwadzieścia trzy piętra w górę i wszystko, co widać za oknem, to szary smog. Mogą to sobie nazywać Miastem Aniołów, ale jeśli naprawdę na zewnątrz byłyby anioły, musiałyby latać na oślep.

Los Angeles jest miastem, do którego ludzie, ci ze skrzydłami i bez, przyjeżdżają, gdy chcą uciec. Uciec przed innymi, uciec przed sobą. Ja też tu uciekłam - i to z powodzeniem - ale za każdym razem, gdy patrzyłam na to brudne niebo, chciałam wracać w moje rodzinne strony - do Cahokia w Illinois, gdzie niebo było błękitne, a trawa rosła bez podlewania. Nie mogłam jednak tam wrócić, gdyż moi krewni chcieli mnie zabić. Jeśli marzy się wam bycie księżniczką w Krainie Faerie, wierzcie mi, że jest to mocno przereklamowane.

Pukanie do drzwi. Otworzyły się, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. W wejściu stanął mój szef, Jeremy Grey. Mały, szary człowieczek, cztery stopy jedenaście cali wzrostu, cal niższy ode mnie. Był cały szary, począwszy od stonowanego garnituru od Armaniego, a skończywszy na zapiętej na ostatni guzik koszuli i jedwabnym krawacie. Tylko jego buty były czarne i błyszczące. Nawet jego skóra była blada i jednolicie szara. Nie dlatego, że był chory albo stary. Przypuszczalnie był w kwiecie wieku, mógł mieć najwyżej czterysta lat. Wokół oczu i w kącikach ust miał trochę zmarszczek, które nadawały mu dojrzałości, żadną miarą nie był jednak stary. Nawet nie wspomagając się krwią śmiertelników czy poważnym zaklęciem, Jeremy mógł żyć wiecznie. Przynajmniej teoretycznie. Naukowcy twierdzą, że za jakieś pięć miliardów lat Słońce rozrośnie się i pochłonie Ziemię. Żadna z istot tego nie przeżyje. Wszyscy zginą. Czy pięć miliardów lat można uznać za wieczność? Chyba nie. Chociaż to wystarczająco dużo, by wzbudzić zazdrość u większości z nas.

Odwróciłam się plecami do okien i gęstego smogu. Dzień był tak szary jak mój szef, tyle że jego kolor był chłodną, rześką szarością, jak chmury przed wiosennym deszczem. To, co znajdowało się za oknem, było ciężkie i gęste, jak coś, co próbujesz połknąć, ale utkwiło ci w przełyku. To był dzień w sam raz do udławienia się. A może to tylko ja byłam w takim nastroju?

- Wyglądasz na przygnębioną, Merry - powiedział Jeremy. - Co się stało?

Zamknął za sobą drzwi, po czym sprawdził, czy są domknięte. Dyskretny, jak zawsze. Miałam jednak wrażenie, że kryje się za tym coś więcej. Było coś w jego spojrzeniu, jakieś dziwne napięcie w kącikach oczu, w szczupłych, przyobleczonych w doskonale skrojony garnitur ramionach, co kazało mi myśleć, że nie tylko ja jestem dzisiaj w podłym nastroju. Może to kwestia pogody czy właściwie jej braku. Solidny deszcz albo wiatr oczyściłby niebo ze smogu i pozwolił miastu odetchnąć.

- Tęsknię za domem - powiedziałam. - Co się stało?

Uśmiechnął się nieznacznie.

- Nie dasz się zwieść, co?

- Nie - odparłam.

- Ładny strój - powiedział.

Wiedziałam, że muszę wyglądać nieziemsko, jeśli Jeremy chwali mój ubiór. Zawsze wyglądał nienagannie, nawet w dżinsach i T-shircie, które nosił tylko wtedy, gdy zależało mu na tym, żeby nie rzucać się w oczy. Widziałam kiedyś, jak w trzy minuty przebiegł milę, goniąc podejrzanego, a miał na nogach buty od Gucciego. Oczywiście, pomogło mu to, że był o niebo sprawniejszy i szybszy od zwykłego śmiertelnika. Ja, na samą myśl, że musiałabym kogoś gonić (mało prawdopodobne, acz możliwe), na wszelki wypadek zrzucałam w domu adidasy i wkładałam szpilki.

Jeremy posłał mi jedno z tych spojrzeń, którymi mężczyźni zwykle cię obdarzają, gdy im się podobasz. Nie było w tym nic osobistego, ale dla sidhe nie ma większej zniewagi niż to, że ktoś ją ignoruje, mimo że zrobiła wszystko, by wyglądać atrakcyjnie - bo to znak, że się nie udało. Mnie chyba jednak się udało. Gdy zdałam sobie sprawę z obecności smogu za oknem, dla poprawienia nastroju ubrałam się bardziej kolorowo niż zwykle. Błękitny dwurzędowy żakiet, srebrne guziki, błękitna plisowana spódniczka, ledwie wystająca spod żakietu. Była tak krótka, że gdy źle skrzyżowałam nogi, błyskałam końcówką czarnych pończoch. Dwucalowe, lakierowane, skórzane wysokie obcasy pozwalały mi popisywać się nogami. Kiedy jest się tak niewysokim jak ja, trzeba coś zrobić, żeby nogi sprawiały wrażenie długich. Większość życia spędziłam, chodząc na dwu- lub trzycalowych obcasach.

Moje włosy miały głęboko rudą barwę. Były bardziej rude niż kasztanowe i miały czarne pasemka zamiast brązowych, którymi natura obdarzyła większość rudowłosych. To tak, jakby ktoś wziął ciemnoczerwone rubiny i przeciągnął nimi po moich włosach. Tego roku był to bardzo modny kolor. Krwisty kasztan - tak się to nazywało na dworze królewskim. Fryzjerzy natomiast określali to mianem czerwieni faerie lub szkarłatu sidhe. Tyle że w moim przypadku był to naturalny kolor. Zanim stał się modny, musiałam go ukrywać. Pofarbowałam włosy na czarno, ponieważ ten kolor bardziej pasował do mojej karnacji. Większość ludzi farbuje włosy, wychodząc z błędnego przekonania, że szkarłat sidhe dopełnia naturalną rudą barwę. Nic podobnego. To jest jedyny prawdziwy rudy kolor, jaki znam, który pasuje do bladej, czysto białej karnacji. To jest kolor dla kogoś, kto wygląda świetnie w czerni, czerwieni i błękicie.

Jedyne, co wciąż musiałam ukrywać, to zieleń i złoto w moich oczach oraz blask mojej skóry. Jeśli chodzi o oczy, to ukrywałam je za brązowymi szkłami kontaktowymi. Co do mojej skóry - przytłumiłam jej blask za pomocą magii. Ciągła koncentracja, niczym muzyka z tyłu głowy, by nigdy nie pozwolić sobie zacząć błyszczeć. Ludzie w ogóle nie błyszczą, bez względu na to, jak są błyskotliwi. Tak więc żadnego blasku i szkła kontaktowe Poza tym otuliłam się, niczym długim płaszczem, zaklęciem. Pozwalało mi ono uchodzić za człowieka z niewielką domieszką krwi istot magicznych i z pewnymi nadprzyrodzonymi zdolnościami, dzięki którym byłam naprawdę niezłym detektywem, ale zarazem nikim wyjątkowym.

Jeremy nie miał pojęcia, kim naprawdę jestem. Nikt w agencji o tym nie wiedział. Byłam jednym z najsłabszych ogniw królewskiego dworu, ale bycie sidhe coś jednak znaczyło, nawet jeśli się stało na samym końcu szeregu. Znaczyło na przykład, że mogłam z powodzeniem skrywać swe prawdziwe ja, swe prawdziwe zdolności nawet przed najlepszymi czarodziejami w mieście. Może nawet w całym kraju. Niezbyt wielki wyczyn, który na dodatek nie mógł mnie uchronić przed nożem wbitym w plecy lub zaklęciem powstrzymującym bicie serca. Do tego potrzebowałam umiejętności, których nie miałam. To dlatego, między innymi, się ukrywałam. Nie mogłam pokonać sidhe, sama nie umierając. Najlepsze, co mogłam zrobić, to się ukryć. Zaufałam Jeremy’emu i pozostałym. Byli moimi przyjaciółmi. Nie mogłam jednak przewidzieć, co sidhe mogą im zrobić, gdy mnie znajdą i odkryją, że moi przyjaciele znali moją tajemnicę. Jeśli nie mieliby o niczym zielonego pojęcia, byłaby szansa, że sidhe puściłyby ich wolno. Niewiedza była w tym przypadku wybawieniem. I mimo że przyjaciele mogliby uważać to za zdradę, to jeśli miałam wybierać między tym, żeby byli żywi, choć wściekli na mnie, a tym, żeby umierali w męczarniach, nie żywiąc do mnie urazy, wybierałam to pierwsze. Mogłabym jakoś żyć ze świadomością, że są na mnie wściekli. Nie byłam natomiast pewna, czy mogłabym żyć, mając na sumieniu ich śmierć.

Wiem, wiem. Pewnie zastanawiacie się, dlaczego nie poprosiłam o azyl w Urzędzie do spraw Ludzi i Istot Magicznych. Odpowiedź jest prosta. Otóż, jeśli moi krewni mnie znajdą, być może mnie zabiją. Jeśli jednak o sprawie stanie się głośno, wtedy zabiją mnie z pewnością. I to o wiele wolniej. Więc żadnej policji, żadnych ambasadorów, tylko zabawa w chowanego.

Uśmiechnęłam się do Jeremy’ego i odwdzięczyłam mu się spojrzeniem, które mówiło, że podziwiam jego małe ciałko przyobleczone w ten perfekcyjny garnitur. Ludzie uznaliby zapewne, że ze sobą flirtujemy. Dla nas nawet nie leżało to w pobliżu flirtowania.

- Dziękuję, ale zapewne nie przyszedłeś tu po to, żeby prawić mi komplementy.

Podszedł bliżej, po czym przebiegł wymanikiurowanymi palcami po krawędzi biurka.

- W moim biurze są dwie kobiety. Chciałyby być naszymi klientkami - powiedział.

- Co więc stoi na przeszkodzie? - spytałam.

Odwrócił się, oparł o biurko i skrzyżował ramiona na piersi. Patrzył na moje odbicie w oknie - albo bezwiednie, albo celowo - chociaż nie wiedziałam dlaczego.

- Zwykle nie zajmujemy się sprawami rozwodowymi - powiedział.

Otworzyłam szeroko oczy, odchodząc od okna.

- Pamiętasz, co powiedziałeś mi pierwszego dnia? „Lekcja pierwsza: Agencja Detektywistyczna Greya nigdy, przenigdy nie zajmuje się rozwodami”.

- Wiem, wiem - odparł. Odsunął się od biurka i stanął obok mnie, wpatrując się we mgłę za oknem. Nie sprawiał wrażenia szczęśliwszego ode mnie.

Oparłam się o szybę, dzięki czemu lepiej widziałam jego twarz.

- Dlaczego łamiesz swoją podstawową zasadę?

Potrząsnął głową, nie patrząc na mnie.

- Chodź do nich, Merry. Zaufam twojemu osądowi. Jeśli powiesz, żebyśmy trzymali się od tej sprawy z daleka, tak właśnie zrobimy. Ale wydaje mi się, że będziesz tego samego zdania co ja.

Dotknęłam jego ramienia.

- Co cię tak martwi, szefie? - Przebiegłam dłonią w dół jego ręki, zmuszając go, by na mnie spojrzał.

Jego oczy pociemniały z gniewu.

- Chodź do nich, Merry. Jeśli będziesz potem tak wściekła jak ja, nakryjemy drania.

Chwyciłam go za ramię.

- Spokojnie. To tylko sprawa rozwodowa.

- A co powiesz na usiłowanie morderstwa? - Jego głos był spokojny. Nie pasował do gniewu w jego oczach i drżenia ramion.

Odsunęłam się od niego.

- Usiłowanie morderstwa? O czym ty mówisz?

- Mówię o najpaskudniejszym zaklęciu śmierci, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia.

- Mąż próbuje zabić żonę? - spytałam.

- Ktoś z pewnością usiłuje to zrobić. Żona twierdzi, że jej mąż. A jego kochanka się z nią zgadza.

Zamrugałam.

- Chcesz powiedzieć, że masz w swoim biurze żonę i kochankę?

Skinął głową i mimo całej złości uśmiechnął się. Odpowiedziałam tym samym.

- Cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz.

Wziął mnie za rękę. - Nawet jeśli oznaczać by to miało tylko zwykłą sprawę rozwodową - powiedział. Potarł kciukiem moją rękę. Musiał być zdenerwowany, w innym wypadku nie dotykałby mnie tak długo. Sposób na dodanie otuchy samemu sobie, rodzaj sprawdzianu. Podniósł moją dłoń do ust i musnął ją wargami. Nagle jakby zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Uśmiechnął się do mnie - to było wszystko, na co mógł się zdobyć - po czym skierował się do drzwi.

- Odpowiedz mi jeszcze na jedno pytanie.

Poprawił garnitur, chociaż leżał idealnie, po czym powiedział:

- Pytaj.

- Dlaczego się tego boisz?

Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Mam złe przeczucia. Nie mam daru przepowiadania przyszłości, ale i bez niego wyczuwam, kiedy coś śmierdzi.

- Więc dajmy sobie z tym spokój. Nie jesteśmy glinami. Robimy to dla pieniędzy, a nie dlatego, że przysięgaliśmy służyć i chronić.

- Jeśli po spotkaniu z nimi będziesz mogła się z tego wycofać, zrobimy to.

- Od kiedy to mój głos jest decydujący? Na tabliczce na drzwiach znajduje się nazwisko Grey, a nie Gentry.

- Teresa jest tak empatyczna, że nie odprawi nikogo z kwitkiem. A Roane ma zbyt miękkie serce, żeby odmówić pomocy płaczącym kobietom. - Poprawił swój szary krawat, muskając palcami brylantową spinkę. - Pozostali nie są od podejmowania decyzji. Zostajesz więc tylko ty.

Spojrzałam mu głęboko w oczy, próbując przedrzeć się przez barierę gniewu i smutku i odczytać, co naprawdę siedzi w jego głowie.

- Nie jesteś empatyczny, nie masz miękkiego serca i jesteś świetny w podejmowaniu decyzji. Dlaczego tym razem nie możesz jej podjąć?

- Dlatego, że jeśli odprawimy te kobiety, nie będą miały dokąd pójść. Jeśli odmówimy im pomocy, zginą.

Wpatrzyłam się w niego i w końcu zrozumiałam.

- Wiesz, że powinniśmy trzymać się od tej sprawy z daleka, ale nie możesz wziąć na siebie odpowiedzialności za czyjąś śmierć.

Skinął głową.

- Tak.

- Skąd pewność, że ja będę w stanie to zrobić ?

- Mam nadzieję, że przynajmniej jedno z nas ma choć trochę oleju w głowie.

- Nie zaryzykuję naszego bezpieczeństwa dla ratowania kogoś, kogo nie znam, więc przygotuj się na to, że je odprawię. - Nawet dla mnie mój głos zabrzmiał twardo i zimno.

Znów się uśmiechnął.

- Ale z ciebie zimna suka.

Potrząsnęłam głową i podeszłam do drzwi.

- Właśnie dlatego mnie kochasz. Zawsze możesz na mnie liczyć.

Wyszłam na korytarz przekonana, że uda mi się odprawić te kobiety. Pewna, że będę murem, który ustrzeże nas przed dobrymi intencjami Jeremy’ego. Bogini wie, że już przedtem zdarzało mi się mylić. Nigdy jednak tak bardzo, jak tym razem.


Rozdział 2

 

 

Z jakiegoś powodu sądziłam, że wystarczy mi jedno spojrzenie, by orzec, która z tych dwóch kobiet jest żoną, a która kochanką. Ale gdy weszłam do pokoju, ujrzałam dwie atrakcyjne kobiety w niezobowiązujących strojach, wyglądające jak przyjaciółki, które wyszły razem na zakupy i lunch. Pierwsza z nich była niewysoka, chociaż kilka cali wyższa ode mnie i Jeremy’ego. Blond włosy sięgały jej do ramion, wijąc się w niedbałych lokach, które sprawiały wrażenie naturalnych. Była ładna w ten prosty, niewyzywający sposób, w jaki może być ładna sąsiadka z naprzeciwka. Tym, co ją wyróżniało, były niezwykłe niebieskie oczy, które zdawały się zajmować niemal pół twarzy. Jej brwi były cienkie i czarne, a oczy otaczała koronka czarnych rzęs - owe czarne brwi i rzęsy kazały mi przypuszczać, że nie była naturalną blondynką. Nie miała makijażu, a mimo to wyglądała bardzo ładnie, w zwiewny, naturalny sposób. Trochę wysiłku i mogłaby stać się prawdziwą pięknością. Ale to wymagało czegoś więcej niż makijaż i lepiej dopasowane ubrania.

Siedziała przygarbiona na krześle, jakby czekała na cios. Zamrugała do mnie swymi pięknymi oczami, jak sarna złapana przez światło reflektora, zupełnie jakby nie miała siły, by powstrzymać to, co nastąpi, a to, co nastąpi, miało być naprawdę złe.

Druga z kobiet była wysoka (musiała mieć co najmniej z jakieś pięć stóp osiem cali wzrostu) i szczupła. Jasnobrązowe proste włosy sięgały jej do pasa. Początkowo myślałam, że ma niewiele ponad dwudziestkę. Kiedy jednak spojrzałam w jej brązowe oczy, dodałam jakieś dziesięć lat. Nie można mieć takiego spojrzenia przed trzydziestką. Miała wzrok pewniejszy niż blondynka, ale wokół jej oczu widać było drżenie, a w ramionach napięcie, jakby głęboko w środku było coś, co ją raniło. Była tak drobnej budowy, że odnosiło się wrażenie, jakby pod skórą miała coś bardziej delikatnego niż zwykłe kości. Tylko jedna rzecz mogła tłumaczyć podobną delikatność budowy: w żyłach tej kobiety płynęła krew sidhe. Och, z całą pewnością nie było tej krwi zbyt wiele, nie tyle, ile w moim przypadku. Najwyraźniej gdzieś tam, w odległej przeszłości jej babcia musiała zapomnieć się z kimś, kto nie był człowiekiem, a owocem owej chwili zapomnienia było dziecko. Krew sidhe, niezależnie od stopnia pokrewieństwa, pozostawała w genach na zawsze.

Byłam gotowa się założyć, że blondynka jest żoną, a ta druga kochanką. Blondynka wyglądała na bardziej przybitą, co zwykle jest następstwem ran zadanych przez mężczyznę. Jest taki rodzaj mężczyzn, którzy ranią wszystkie kobiety dookoła, zostawiając najgorsze dla najbliższej rodziny. Mój dziadek taki był.

Weszłam do pokoju, uśmiechając się, i wyciągnęłam na przywitanie rękę, tak jak to zwykle robiłam. Jeremy dokonał prezentacji. Niska blondynka była żoną, Frances Norton; wysoka brązowowłosa - kochanką, Naomi Phelps.

Uścisk dłoni Naomi był pewny. Ręka była chłodna, a te nadzwyczajne kości poruszyły się pod skórą. Trzymałam jej dłoń odrobinę zbyt długo, rozkoszując się tym dotykiem. Od trzech lat nie byłam tak blisko innej sidhe. Nawet dotyk innych mieszkańców Faerie to nie było to. Królewska krew była jak narkotyk. Raz posmakujesz, a nigdy nie zapomnisz.

Spojrzała na mnie zmieszana i była to bardzo ludzka reakcja. Puściłam jej rękę, ze wszystkich sił starając się uchodzić za człowieka. Czasami wychodziło mi to lepiej, czasami gorzej. Mogłabym spróbować zmierzyć jej zdolności, żeby się przekonać, czy tylko strukturę kości odziedziczyła po przodkach, ale niegrzecznie byłoby badać magiczne zdolności kogoś już przy pierwszym spotkaniu. Wśród sidhe uznawano to za jawne wyzwanie, przejaw lekceważenia, oznakę, że nie wierzysz, iż druga osoba potrafi zabezpieczać się przed twoją magią. Naomi zapewne nie poczułaby się znieważona, ale jej niewiedza nie usprawiedliwiałaby mojej niegrzeczności.

Frances Norton podała dłoń tak, jakby się bała ludzkiego dotyku. Rękę tylko trochę zgięła, tak żeby mogła schować ją za siebie, gdy tylko skończę się witać. Byłam dla niej tak samo grzeczna jak dla jej towarzyszki, ale gdy dotknęłam jej ręki, poczułam pod palcami jakieś zaklęcie. Nacisk niewielkiego pola energetycznego, które jakby chciało mnie powstrzymać. Czyjaś magia, tak silna, że wypełniała jej aurę niczym brudna woda czystą szklankę. W pewnym sensie ta kobieta nie była już sobą. To nie było opętanie, choć coś bardzo podobnego. Z całą pewnością było to złamanie kilku ludzkich przepisów, i to akurat tych, których złamanie stanowiło ciężkie przestępstwo.

Trzymałam jej rękę, czując tę energię. Zaklęcie próbowało przedrzeć się przez moją. skórę w górę ramienia. Nie można było tego zobaczyć, ale wyczułam ciemność próbującą liznąć moje ramię. Zatrzymałam to poniżej łokcia, a potem skupiłam się, żeby to ściągnąć, jakbym zsuwała rękawiczkę. Temu czemuś udało się przejść przez moją osłonę tak, jakby jej tam nie było. Niewiele istot może to zrobić. Z pewnością żaden człowiek.

Kobieta popatrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami.

- Co... co pani robi?

- Akurat pani nie robię nic, pani Norton. - Mój głos brzmiał jak z oddali, ponieważ byłam skupiona na odpychaniu od siebie zaklęcia, żeby, gdy już puszczę jej rękę, nic na mnie nie pozostało.

Próbowała wyswobodzić rękę z mojego uścisku, ale jej nie pozwoliłam. Zaczęła ją ciągnąć, słabo, ale gorączkowo.

- Puść Frances, w tej chwili! - krzyknęła jej towarzyszka.

Byłam już prawie wolna, prawie gotowa, żeby ją puścić, kiedy Naomi Phelps złapała mnie za ramię. Włosy zjeżyły mi się na głowie i przestałam się koncentrować. Zaklęcie dostało się z powrotem na moją rękę i było już w połowie drogi do ramienia, zanim ponownie udało mi się skoncentrować tak, by je zatrzymać. Ale to było wszystko, co mogłam zrobić. Nie mogłam go odepchnąć, ponieważ zbyt dużo mojej uwagi pochłaniała obecność Naomi.

Nigdy nie dotyka się kogoś, kto zajmuje się magią, chyba że się chce, żeby coś się stało. Ta kobieta najwyraźniej nie miała w tego rodzaju sprawach żadnego doświadczenia. Nikt, kto miał za sobą choćby elementarne przeszkolenie, nie zrobiłby czegoś podobnego. Wyczułam pozostałości jakiegoś rytuału. Czegoś złożonego. Czegoś egoistycznego. Myślą, która odruchowo przyszła mi do głowy, było obżarstwo. Coś, co żywiło się jej energią i pozostawiło na niej swój ślad.

Odskoczyła ode mnie, przykładając ręce do serca. Wyczuła moją energię, więc miała dar. Nie było to dla mnie zbyt wielką niespodzianką. Zaskakujące było to, że nie miała żadnego przeszkolenia. Obecnie już w przedszkolu przeprowadza się testy na postrzeganie pozazmysłowe. Program ten wprowadzono w latach sześćdziesiątych. Naomi musiała postanowić, że nie będzie się wyróżniała, i ukryła swoje zdolności. W efekcie w wieku trzydziestu kilku lat wciąż nie mogła sobie z nimi poradzić. Większość ludzi, którzy nie przeszli przeszkolenia, kończyła jako szaleńcy, kryminaliści albo samobójcy, zanim udało im się dobiec trzydziestki. Musiała być niezwykle silną osobą, jeśli była „tak poukładana, na jaką wyglądała. Ale ta niezwykle silna kobieta patrzyła na mnie ze łzami w oczach.

- Nie przyszłyśmy tu po to, by się nad nami znęcano - powiedziała.

Jeremy podszedł do nas, ale uważał, żeby żadnej z nas nie dotknąć. Wiedział, że nie może tego zrobić.

- Nikt się tu nad nikim nie znęca, panno Phelps. Po prostu zaklęcie, które rzucono na panią Norton, próbowało... przedostać się na moją współpracowniczkę. Gdy panna Gentry usiłowała je odepchnąć, pani jej dotknęła. Nie powinna pani dotykać kogoś, kto zajmuje się magią, panno Phelps. Skutków nie da się przewidzieć.

Kobieta patrzyła na nas, a wyraz jej twarzy mówił, że nam nie wierzy.

- Chodź, Frances - powiedziała w końcu. - Nic tu, kurwa, po nas.

- Nie mogę - odparła Frances głosem, który stał się cichy i uległy. Gdy popatrzyła na mnie, w jej oczach widać było strach - i to strach przede mną.

Czuła energię, która owijała się wokół naszych rąk, naciskając na nas, i myślała, że to ja ją wywołałam.

- Słowo daję, że to nie ja - zapewniłam ją. - Rzucono na panią jakieś zaklęcie, które przeszło na mnie. Muszę je z siebie ściągnąć i przenieść z powrotem na panią.

- Chcę się od niego uwolnić - powiedziała podniesionym głosem.

- Jeśli nie ściągnę go z siebie, ten, kto rzucił na panią to zaklęcie, będzie w stanie mnie odnaleźć. Dowie się, że pracuję w agencji detektywistycznej specjalizującej się w sprawach nadprzyrodzonych i magicznych - zacytowałam nasz slogan reklamowy. - Dowie się, że zwróciła się pani do nas o pomoc. Czy tego właśnie pani chce?

Nieznaczne drżenie przebiegło po jej dłoni i przeszło na ramiona, aż wreszcie cała zaczęła się trząść, jakby jej było zimno. Może i było, ale nie był to ten rodzaj chłodu, z którym można się rozprawić, wkładając jeszcze jeden sweter. Żadne zewnętrzne źródło ciepła nie uleczy wewnętrznego chłodu. Musiałaby być rozgrzana od jądra duszy aż po koniuszki palców. Ktoś musiałby napełnić ją mocą, magią, tak że zaczęłaby odmarzać po troszeczku, jak jakaś starożytna istota odnaleziona pośród lodów. Jeśli odmroziłoby się ją zbyt szybko, spowodowałoby się więcej zniszczeń, niż gdyby pozostawiono ją w spokoju. Nie potrafiłam tak delikatnie posługiwać się mocą. Mogłam tylko ją uspokoić, sprawić, żeby przestała się bać - ale ten, kto rzucił na nią zaklęcie, i tak mógł to odkryć. Nie sądziłam, żeby był w stanie mnie odnaleźć, ale dowiedziałby się, że spotkała się z kimś używającym magii, kimś, kto próbował jej pomóc. Coś mi mówiło, że nie spodobałoby mu się to. Mógł zrobić coś pochopnego, na przykład przyspieszyć cały proces.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin