Akunin Boris - FM.rtf

(1217 KB) Pobierz
Boris Akunin

Boris Akunin

 

 

 

F.M.

 

F.M.

Z rosyjskiego przełożył Jerzy Czech


Podziękowania od autora za pomoc zechcą przyjąć:

 

W. Biron

(Muzeum F.M. Dostojewskiego w Petersburgu)

M. Garber

(za konsultację specjalistyczną)

B. Griebienszczikow

(za piosenkę Gdy Dostojewski został ranny)

M. Żywow

(za litery jart’ i iżyca)

L. Czernicyn (Ośrodek Ekspertyz Kryminalistycznych MSW)


Tom I

1. Fors Maior

 

Tak w ogóle to wcale nie chciał gościa załatwić. Powaga, nie chciał. Myślał, że kiedy Botanik wlezie do fury (bo on, znaczy Botanik, do fury właził pokracznie: łeb do przodu, a tyłek wypięty), to wtedy on, Rulet znaczy, podleci, skoczy z tyłu na tego Botanika, wyszarpnie mu teczkę i — rura. A Botanik ucapił teczkę i ni chuja nie puszcza. To co miał robić? No i syf wyszedł, absolutny.

 

Stop. Nie, źle to zaczął.

Ujęcie dwa.

Okej.

 

Któregoś lipca (daty Rulet ostatnio dosyć słabo kleił) wylazł zupełnie sztywny ze swojej chaty, którą wynajmował na Sawwińskiej. Miał trzęsawkę*[i], gębę całą siną — chyba nawet w trumnie ludzie ładniej wyglądają. Pora była już poobiednia, to znaczy nie po obiedzie, bo Rulet dawno już obiadów nie jadał, nie dawał rady przełykać, ale w takim sensie, że słońce przeszło już połowę swojej dziennej drogi.

No więc wylazł i poszedł sobie w stronę mostu Krasnołużskiego, nie bardzo łapiąc, dokąd właściwie lezie i po co. Krótko mówiąc, zawiecha; to często mu się zdarzało, jak miał abstę.

A jeszcze z okna darło się radio: „Upał, lipiec, puch z topoli”. No, dokładnie, był upał, normalnie — gorąco. Ale Rulet na razie upału nie czuł, absta sprawiła, że przeciwnie — kłapał zębami. Szedł i mrużył oczy, bo światło go raziło. Klasyczny Dracula, którego nie wiadomo po co zbudzono w dzień.

Czuł się parszywie. Wiadomo — zwał.

Ledwie doczłapał do sąsiedniej ulicy, jak jej tam, kurwa, było. Zapomniał. Ostatnio coraz więcej rzeczy zapominał. Chociaż jakby się postarał, toby na pewno sobie przypomniał. Ale po jakiego grzyba się starać?

No i nagle go tknęło — po co właściwie wylazł z tej chaty.

U Botanika ktoś zamknął lufcik. To znaczy, że gościu zaraz wyjdzie na podwórze. Botanik zawsze zamykał lufcik przed wyjściem. Po co — a chuj go wie. Przecież duszno jest.

Rulet zawrócił. Stanął sobie w przejściu na podwórze, tam gdzie jest ciemno i nie ma takiego żaru. Chwilę wcześniej jeszcze trząsł się z zimna, a tu go przypiekło tak, że ho, ho, i pot lał się z niego strumieniami, w stylu „Gorąco tak, powraca szpak, i serca chłód i lód topnieje”. Był taki film. Kiedyś, w dzieciństwie.

Rulet był strasznie napalony. Nie na babę oczywiście, tylko na branie. Teraz wszystko miał pokłute — i ręce, i nogi. Po prostu cyknąć się nie było gdzie. Centralną żyłę, tę przy łokciu, kiedyś nazywał: „kanał Wołga–Don”, dla żartu, nie? Teraz nim nie da rady pływać, zakrzep na zakrzepie. No i co do żartowania, to też, kurwa, zapomniał, jak to się robi.

Za pokój już drugi miesiąc nie płacił — no i chuj. Już któryś dzień z rzędu nic nie jadł — i też chuj. Najgorsze, że choćby miał zdechnąć, musiał sobie teraz dawać w kanał co trzy godziny. I nie mniej niż po dwa centy, inaczej go nie brało. A skąd wziąć tyle kasy? Matka raz na miesiąc przysyła po półtora tauzena, to akurat na półtorej działki wystarczy. Więcej, pisze, absolutnie nie mogę, o resztę musisz już sam się jakoś postarać, w końcu płacą wam jakieś stypendium. Jakie, kurwa, stypendium? Rulet zapomniał nawet, jak się nazywała jego uczelnia. Odkiwał prawie rok, chodził na wykłady, nawet zaliczył jedną sesję, a w pamięci zostało mu tylko jedno wyrażenie: fors maior. To jest kiedy nikt nikogo nie robi w ciula, tylko coś samo z siebie tak wychodzi. No, taka, kurwa, karma.

No i właśnie Ruleta wziął teraz taki fors maior.

Dobra, kiedyś uprawiał boks, bez tego na pewno by padł.

Wieczorami, gdy zaczynało go skręcać jak korkociąg, Rulet wychodził, żeby coś skołować. Podchodził w ciemnym miejscu do przechodnia, który wyglądał na kasiastego, albo jeśli się poszczęściło, do jakiejś kobitki. Walił sierpowym w skroń i zabierał portfel albo torebkę. Uciekał. Ani razu nie zgarnął dużo, maksymalnie pięć tauzenów, i to tylko raz.

Najpierw starał się, żeby było dalej od domu, ale potem to olewał. Przedwczoraj, na przykład, zaraz na Sawwińskiej, przed sklepem, podleciał z tyłu do faceta wyłażącego z volksa, dał mu w kinol i zabrał saszetkę. A tam, w saszetce, prawko, dowód, dowód rejestracyjny i stówa dla milicjanta z drogówki. I tyle. Za wszystko — za saszetkę i dokumenty — ledwo ledwo wybłagał dwie działki u dilera.

Wczoraj Ruletowi w ogóle nic się nie napatoczyło. Na darmo łaził po ulicach. A dzisiaj to już było całkiem chujowo. Inaczej przecież w biały dzień, i to jeszcze na własnym podwórzu, w życiu nie przywaliłby facetowi. W końcu nie jest głupi.

Tego mikrego Botanika przyuważył już kilka dni temu. Mieszkał na drugim piętrze w domu naprzeciwko. Wychodził z bramy o różnych porach, chyba nigdzie nie pracował. Lufcik zamykał zawsze przed wyjściem.

Gościu taki sobie — wyłysiały, czesał się „na pożyczkę”, ale ubrany nieźle: blezer, jedwabna chustka w kieszeni na piersi, białe spodnie. Wyjdzie, wsiądzie do merca i wio przez bramę na ulicę. Z całego podwórza on jeden miał merca.

Rulet żałował jeszcze, że Botanik nie jeździ nocami. Takiego śmierdziela zwaliłby z nóg jak nic. Nawet nie zauważy — włazi do fury jak pokraka. Capnąć teczkę, zanim się połapie — i do bramy! Botanik nosił teczki superaśne — skórzane, codziennie innego koloru. Są takie gnojki, przeważnie pedały; tacy, żeby nie wypychać spodni, nie wkładają portfela do kieszeni, tylko do teczki. Kiedy Botanik niósł swoją, nieważne, jakiego koloru, zawsze przyciskał ją do piersi. Miał powód, to na bank.

No więc przez kilka dni Rulet śledził Botanika, gapił się na te kolorowe teczki, łykał ślinę, a dzisiaj się zdecydował. Przypiliło go.

 

* * *

 

Ruletowi zrobiło się niedobrze, kiedy sterczał w bramie, a ten gnój Botanik ciągle nie wychodził. Nie wytrzymał wtedy, i dziabnął na sucho, co mu się jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło. Zdjął z pompki nasadkę i ukłuł się w zgięcie łokcia, tak po prostu. Na sekundę ulżyło, kiedy poczuł zwyczajny, malutki bólik, ale potem zrobiło mu się jeszcze gorzej. Oszukaną żyłę przeszył jakby prąd. Rulet aż się skurczył. I nagle pomyślał: a może cyknąć w kanał pełną szklankę powietrza? Mówią, że od tego pikawa staje od razu. I cześć, potem — noł problems.

Pomyślał i scykał się. Aż tak się scykał, że jebnął pompką o ścianę. Od razu się wpienił: co to za ćpun bez własnej pompki? Schylił się, podniósł, ale zobaczył, że już trzeba ją będzie w chuj wyrzucić. Kolka się wygięła, szkło pękło. Krótko mówiąc: padaka.

Ale Rulet nie musiał długo schizować z powodu złamanej dmuchawy. Z bramy akurat wyjrzał Botanik i dalej do swojego merca. Teczkę dzisiaj miał czarną, przyciskał ją do siebie jak niemowlę.

Moment był super, na podwórzu — żywej duszy. Rulet skoczył na Botanika.

Skoczył z tyłu, kiedy tamten już wsadził łeb do fury. Jedną ręką cap go za kołnierz, drugą szarpnął teczkę, którą Botanik miał pod pachą. Jeszcze syknął dla postrachu: „Siedź, kurwa, cicho, bo zajebię!”.

A tamten jak nie kwiknie, obiema rękami wczepił się w teczkę i za chuja nie chce oddać.

Rulet zresztą sam był w nerwach, w końcu to środek dnia, w każdej chwili brama może się otworzyć i ktoś wylezie. Nie mówiąc już o oknach.

Krótko mówiąc, złapał Botanika obiema rękami za szyję i dawaj tłuc jego łbem o drzwi auta. Ze strachu i wściekłości nic nie słyszał, nie widział, chyba że fioletowe kręgi przed oczami.

Kiedy oprzytomniał, gościu już opadł na siedzenie, puścił juchę uszami i ryj mu opadł. Rulet wziął teczkę i wycofał się.

Jak wybiegł przez bramę na ulicę, nie pamiętał.

Za–je–ba–łem, za–je–ba–łem, stukało w skroniach Ruletowi. Koniec, teraz już koniec. Spalił się jak w czołgu! Zapłacze po nim w kącie matka, ojciec rękawem otrze łzę. Chociaż tak naprawdę ojca nie miał, ale w piosence można tak zaśpiewać, tej o czołgistach, co się spalili w czołgu.

W ogóle to na skręcie Rulet zawsze miał strasznego cykora — wtedy boisz się wszystkiego, każdy szmer tobą wstrząsa, a w nocy wyjesz ze strachu. A tu jeszcze faceta załatwił. Umyślnie czy nie umyślnie — chuj to kogo obchodzi. Na pewno jakaś pieprzona babcia z okna go widziała, przecież takie babcie gówno mają do roboty; nic, tylko od rana do nocy gapią się na podwórze. Widziała, poznała Ruleta, i już wydzwania do mentowni.

A na mentownię Rulet nie miał ochoty się dostać. Zdechłby za kratami bez swojego chleba powszedniego. W okropnych męczarniach.

Spokojnie, spokojnie, powtarzał sobie; szedł, depcząc to świństwo, co leci z topoli. Ale uspokoić się można było tylko w jeden sposób.

W pierwszej niezamkniętej bramie obejrzał zdobycz.

I o mało co się nie rozbeczał.

W czarnej teczce nie było nic. Ani kasy, ani karty kredytowej, ani nawet prawa jazdy. Tylko kupa starych papierów. Nie mógł rozkminić, po jakiego grzyba ten cienias Botanik tak uczepił się tej makulatury. Tylko sam oberwał i Ruletowi narobił gnoju.

Na wszelki wypadek Rulet potrząsnął lepiej tymi kartkami. Były na nich jakieś gryzmoły, sadzone wyblakłym brązowym atramentem, i jeszcze wszystko pokreślone jak skurwysyn.

Jedyna korzyść to teczka. Super, prawdziwa skóra, zrobiona na krokodyla. A może nawet faktycznie krokodyl.

Rulet ruszył na bajzel, na skwer przy pomniku bohaterów, gdzie zbierają się herosi. Znaczy ci, co grzeją herę. Tam nawet w dzień, jeśli ma się farta, można znaleźć dilera, który nie będzie chciał kasy, ale zgodzi się na barter.

Karma zlitowała się nad biednym Ruletem, normalnie mu się pofarciło. To znaczy, najpierw dreptał bez skutku przez dwadzieścia minut. Ludzi na skwerze było od groma, ale ciągle nie ci: jeden leży na trawie, drugi mizia partnera (bo pod pomnikiem był jeszcze punkt spotkań pedałów). Ale potem na ławce Rulet zobaczył znajomego dilera Kocia. Kocio, po pierwsze, nigdy nikogo nie zrobił w chuja. Po drugie, zawsze nosił hercię ze sobą (Rulet nie miałby teraz siły chodzić gdzieś po towar). A co najważniejsze, brał nie tylko kasę. Na wskazującym palcu miał tatuaż, dla nowych klientów: Pierścień z rombem zaczernionym do połowy. To znaczy: „Diluję na wymianę”. Czyli właśnie to, co trzeba.

Odeszli za krzaki. Kocio obmacał teczkę. Spodobała mu się.

Umówili się na dwie działki i pompkę na dodatek — w miejsce tej rozbitej.

Patrząc na „zgiętego” Ruleta, Kocio wyraził współczucie:

— Co, trzęsie cię? Nie ma sprawy, zarzucisz szkiełko i przestanie. Sam trafisz czy ci pomóc?

— Chuja tam pomóc — odrzekł Rulet, któremu ulżyło od samego dotknięcia szkła.

— Oj, krew nie chce się lać, pora sobie w żyłę dać! Chciał odejść, ale Kocio zawołał, pokazując na porzucone kartki:

— Tylko mi tu nie śmieć. Tutaj ludzie grzeją. Pozbieraj i wyrzuć do kosza.

Rulet wziął papiery pod pachę, doszedł do ogrodzenia. Miejsce dobre: tutaj są krzaki, a tam jeżdżą auta.

Dla kartek znalazło się zastosowanie. Położył je na kamiennym murku, żeby sobie nie ziębić tyłka. Jedna karteczka, z samej góry, spadła, to ją podniósł. Grzecznie i z kulturą. Wsunął kartkę na spód.

Usiadł zadowolony. Napełnił pompkę. Z kanałem musiał się chwilę pomęczyć, ale w końcu wkłuł się w światło. Zaciągnął do szkiełka trochę krwi do kontroli, jak trzeba. A potem nacisnął tłoczek. Dokładnie dwie trzecie, resztę zostawił na poprawkę.

Zrobiło mu się dobrze, już kiedy drzazga trafiła do domu, to znaczy w żyłę. A po strzale, jak dostał kopa i po całym ciele, po każdej komórce, rozszedł się cudowny prąd, ogarnęło go szczęście. Wiosna w duszy. Nawiasem mówiąc, przypomniał sobie film, ten stary z dzieciństwa: nazywał się Wiosna. Zaśpiewał: „I nawet pień w kwietniowy dzień brzózką być znowu ma nadzieję”.

A chuja tam go złapią. Nawet nie będą szukali. Po pierwsze, bo na tym świecie na wszystko trzeba kłaść lachę, a po drugie, w porównaniu z Ruletem reszta ludzi to frajerzy. W oknie nie było żadnej babci, bo taka od razu wychyliłaby się i ryj rozdarta. Wszystko okej, nie trzeba schizować.

Wstał i przeciągnął się z rozkoszą.

Wziął z kupki jedną kartkę i obejrzał. Bardzo się mu spodobała. W dotyku taka gładka, obłędnie żółta i pismo równiusieńkie. Tyle że papier bez linijek. Pismo trudno odczytać, ale na chuj je odczytywać? Tylko się baniak niepotrzebnie obciąża.

Wszystko mu teraz strasznie się podobało: i słońce na niebie, i zieleń, i kolorowe samochody na ulicy. Życie to niezła rzecz, jeśli, oczywiście, żyje się jak trzeba. I rusza mózgiem.

A mózg Ruletowi zaczął chodzić na pełnych obrotach. Nagle do głowy strzeliła mu genialna myśl.

Nie trzeba wyrzucać papierów do kosza. Są stare. Mają może ze sto lat. Hendriks (to jeden znajomy, ćpa barbi), niedawno opowiadał, że na Solance jest facio, który skupuje stare papiery. Ma tam biuro; wchodzi się od podwórza. Rulet zapomniał, jak się to biuro nazywa, ale Hendriks mówił, że łatwo znaleźć, bo jest tabliczka. On sam odkrył na strychu całą skrzynię z makulaturą, wtedy ten facio dużo stamtąd wybrał. I kasę dał od razu, z miejsca.

Może palant z Solanki wziąłby takie kartki? Wygląda, że na jeszcze jedną działkę wystarczy. Trzeba w końcu pomyśleć o swojej przyszłości.

Genialność pomysłu, który oświecił Ruleta, polegała głównie na tym, że Solanka była tuż za rogiem. Pięć minut drogi, może nawet mniej. Rulet ułożył starannie papiery i ruszył. Prawie że biegiem.

Jakiś kiep pogubiłby się prędko we wszystkich podwórzach i bramach wielkiego szarego domu, z którego wyjść można było na trzy różne ulice. Rulet jednak prawie natychmiast znalazł potrzebne wejście, no bo dekiel pracuje i w sumie wszystko gra.

Hendriks mówił, że tam obok jest jeszcze wjazd do podziemnego garażu albo może magazyn. Duży taki, z okratowaną bramą. Nie da rady pomylić.

Jak nic, była właśnie brama. Z wjazdem. Tabliczek, co prawda, zamiast jednej — kilka. Ale jak Rulet się przyjrzał, od razu sobie przypomniał: „Kraj Rad” — tak się nazywała firma tego facia. Taki nowiutki szyld, miedziany. Błyszczy, aż miło patrzeć. Czwarte piętro. Mieszkania 13A.

Krótko mówiąc, poszedł schodami, nie chciało mu się czekać na windę.

Przy drzwiach była jeszcze jedna tabliczka:

 

Firma konsultingowa

KRAJ RAD

Nikołaj Aleksandrowicz Fandorin,

magister historii

 

Widzicie go, magister.

Rulet zadzwonił.

Otworzyła mu zajebista dżaga. Ubrana jak modelka na wybieg, oczy niebieskie, z puszystymi rzęsami, plus obrzmiałe, trochę rozchylone wargi. Takie szprychy podczas seksu, jak je zdrowo weźmie, gryzą wargi. Sam Rulet nigdy takiej baby nie wyrwał, nie było okazji, ale w kinie, owszem, widywał. Zazwyczaj miały jeszcze ochrypły głos, od którego w środku aż cię ściska.

Laska oblizała wargi koniuszkiem bardzo czerwonego, to znaczy czerwonego w realu języka i spytała z lekka ochrypłym głosem:

— Pan w jakiej sprawie?

Ruleta aż ścisnęło w środku.


2. Figle–migle

 

Kiedy weszła sekretarka, Nicholas Fandorin, właściciel firmy konsultingowej „Kraj Rad”, stał przy oknie i cierpiał, przysłuchując się fortepianowym akordom, które z trudem się przebijały przez uliczny hałas. W samej muzyce nie było nic przykrego — popularnego walca Gribojedowa ktoś grał gładko i wprawnie, ale Fandorina wyraźnie męczyły odległe dźwięki. To wzdychał, to znów się krzywił. Kiedy zaś piękna melodia na chwilę umilkła, a potem zabrzmiała znowu, o wiele głośniej i pełniej, tak że od razu się poczuło: to mistrz wziął się do dzieła, Nika całkiem zmarkotniał. Miał po temu swoje przyczyny, ale o nich powiemy później.

A zatem — do gabinetu wpłynęła Wala, rozchyliła w uśmiechu swoje obrzmiałe od kolagenu wargi i oznajmiła:

— Nikołaju Aleksandrowiczu, klient do pana. Celu wizyty nie podaje, chce to zrobić osobiście.

W ostatnim czasie Wala pracowała nad zmianą imidżu: starała się wyrażać w sposób cywilizowany i zachowywać jak dama, ale nie bardzo jej to wychodziło — co chwila wypadała z roli.

— Tylko że według mnie to są figle — migle — dodała, co w jej żargonie oznaczało „niepotrzebną stratę czasu”, i zmarszczyła zgrabny nosek (dwie operacje, trzydzieści tysięcy dolarów). — Zwyczajny narkus. Ja bym go wypieprzyła na zbity łeb, ale on coś chyba przyniósł. Chce panu wcisnąć. To znaczy zaproponować sprzedaż — poprawiła się i wytwornym ruchem zmierzwiła fryzurę.

— Kto to jest „narkus”? — ponuro spyta! Nika, podchodząc do stołu.

— Narkoman. Przyłażą tu same łachudry, a prawdziwych klientów nie ma.

Trudno było zaprzeczyć. Latem firma „Kraj Rad” na ogół miewała przestój w pracy. To znaczy w sumie, w porównaniu z minionymi latami, sprawy nie wyglądały tak źle. Radio Jedna Pani Drugiej Pani, najwolniejszy, ale za to najpewniejszy typ reklamy, w końcu zadziałało i klientela pomału się rozszerzała. Od dawna jednak nie trafiła się sprawa naprawdę godna uwagi. Większość z tych, którzy pragnęli rady, przychodziła do Nicholasa, czyli Nikołaja Aleksandrowicza albo Niki (to zależy, jak długo trwała znajomość), po prostu żeby się wygadać, opowiedzieć komuś współczującemu o swoim skomplikowanym życiu wewnętrznym i o problemach duchowych. W Ameryce do tego celu służą seanse psychoanalizy, ale w Rosji ta wysoce dochodowa spuścizna freudyzmu nie przyjęła się i nie przyjmie, przynajmniej dopóki się nie uwolni od hańbiącego przedrostka „psycho”.

U Nicholasa tacy klienci nie leżeli na kozetce; siedzieli w zwyczajnym fotelu — dla podkreślenia, że nie są żadnymi „psychicznymi”, ale całkiem zdrowymi ludźmi, mającymi po prostu słabszy system nerwowy. Gadali godzinę lub dwie, dostawali swoją porcję rad i wychodzili w zadumie. Wydawało się potem, że wyssali z człowieka całą krew, więc praca z nimi nie była łatwa, za to dosyć popłatna. Tyle że latem te wampiry energetyczne rozjeżdżały się po różnych Biarritzach czy Sardyniach, żeby leczyć skołatane nerwy, oczyszczać czakry i odnawiać prane. Mistrza dobrych rad męczyła bezczynność. A tu jeszcze ten fortepian…

Wala nadstawiła uszu — słuch miała wyborny.

Złośliwie spytała:

— Brzdąka na forteklapie? Tysiąc razy panu mówiłam: Em Em nie rozumie, jakie szczęście ją spotkało. Taki mężczyzna jej się trafił, a ona… Tylko pana męczy. — Sekretarka westchnęła, obrzuciła go powłóczystym spojrzeniem od stóp do głów i ciągnęła tę samą śpiewkę: — Ja to bym pana na rękach nosiła. Ubierała jak laleczkę.

 

O Wali

 

Od czasu, gdy Wala Glen ostatecznie określił, to znaczy określiła swój gender i chirurgicznie zmieniła płeć na żeńską, zrobiła się po prostu bezczelna i szturmowała szefa zupełnie otwarcie. Na dobrą sprawę dawno już należało ją zwolnić, ale kto inny zgodziłby się pracować za tak nędzną pensję? W dodatku, kiedy trafiała się sprawa serio, drugiej takiej pomocnicy można było szukać ze świecą.

Współczesna medycyna idzie naprzód siedmiomilowymi krokami. Szczególnie ta, która powstała niekoniecznie dla ratowania życia i zdrowia, ale dla zaspokojenia kaprysów i zachcianek. Patrząc na sekretarkę Niki, nikt by nie uwierzył, że jeszcze parę lat temu była młodym mężczyzną i miała na imię Walentin. Twarz, figura, głos, gesty — wszystko uległo zmianie. Chyba tylko rozmiar stopy pozostał taki jak dawniej, ale u dzisiejszych panien czterdziestkadwójka to przecież nic wyjątkowego.

Świeżo upieczona Wala zgodnie z prawem zmieniła dowód, w niezgodzie z nim zaś — świadectwo urodzenia; w pozostałych dokumentach, gdzie płci się nie podaje, takich jak dyplom albo prawo jazdy, po prostu dopisała do imienia literę „a”. Zniszczyła wszystkie swoje stare fotografie. Zmieniła garderobę. A nawet kolor samochodu — ze stalowego na różowy.

W taki oto nieplanowany przez naturę sposób powiększyła się piękniejsza część ludzkości.

— Człowiek musi mieć fridom of czojs, wybrałam więc po prostu lepszy gender — wytłumaczyła chlebodawcy, kiedy przyszła do pracy po swoich powtórnych narodzinach.

— Żeński jest lepszy? — Nika pokiwał głową.

— Nie, męski. Będę miała przecież do czynienia nie ze swoją płcią, tylko z przeciwną.

Wówczas Fandorin, że użyjemy słów Wali, przestał jarzyć.

— Zaraz, czyżby płeć męska była lepsza od żeńskiej?

— Bię siur. Faceci są super! Z bojfrendem można i na mecz w telewizji luknąć, i przejechać się na motorze. A z babą nie. No i w ogóle nie wyobraża sobie pan, jakie my, baby, jesteśmy okropne.

Pomocnica oświadczyła ponadto, że na taką ofiarę zdecydowała się dla niego, Niki. Przynajmniej nie poczuje się zboczeńcem, kiedy w końcu zrozumie, że oboje są dla siebie stworzeni.

To zresztą wcale nie przeszkodziło Wali wyskoczyć za mąż niemal od razu po powtórnych narodzinach. Przyczyny były dwie. Ajn: całe życie marzyła, żeby się przejść po parku Aleksandrowskim w białym welonie. Cwaj: Mamona (tak Wala nazywała swoją matkę bankierkę) odstawiła byłego syna od piersi — nie mam, powiedziała, córek i nie chcę ich mieć. Az czegoś przecież trzeba żyć. No to chyba nie z gównianej pensji u Niki?

Było to zatem małżeństwo z rozsądku, z wyrachowania. W każdym razie jeśli chodzi o narzeczoną. Mąż natomiast, Maks Ziuzin, właściciel imperium płatnych toalet, zabujał się w cudzie chirurgii plastycznej po uszy. Wesele urządzili normalne, jak ludzie — wystawne, w pałacu z czasów Katarzyny Wielkiej. Fotoreportaże z uroczystości pojawiły się we wszystkich kolorowych pismach; przy okazji Walę ochrzczono mianem „rusałki”, „królewny łabędzi” i „zagadkowej nieznajomej”.

Tyle że życie rodzinne im się nie ułożyło.

Kiedy wyszło na jaw, z jakiego powodu żona nie może mieć dzieci, szczęśliwy małżonek wpadł w szał. Chciał nawet zamordować Walę, udusić ją gołymi rękami, ale akurat w jej wypadku było to niewykonalne, chyba że z udziałem ochroniarzy, a na ich wezwanie Maks się nie zdecydował — bał się czarnego pi–aru. W rezultacie poza uszczerbkiem moralnym doznał jeszcze fizycznego w postaci siniaków i wybitego zęba.

Zresztą rozwiedli się w sposób cywilizowany, bez żadnych barbarzyńskich wyskoków. Król toalet był może i wybuchowy, ale nie głupi. Kolejna fala publikacji w prasie w niczym by mu nie pomogła.

Jako pamiątkę po niedługim małżeństwie Wala zachowała przyzwoite alimenty i nazwisko męża — nie chciało jej się co chwila wyrabiać nowych dokumentów.

Wydarzenia te spowodowały, że Fandorin musiał przez prawie miesiąc obywać się bez sekretarki, a potem wszystko wróciło, jak mówi Eklezjasta, „na okręgi swoje”.

 

— Daj spokój — burknął Nika. — I żebyś nie śmiała nazywać mojej Ałtyn „Em Em”! Ile razy mam ci mówić?

Ten idiotyczny skrót oznaczał „Madame Mamajewa”.

— Tak? — obruszyła się Wala. — A ona może innych wyzywać od „transformerów”? A sama to jak dokazuje na oczach męża?

— Dosyć już o tym! — Fandorin uderzył dłonią w stół — Poproś klienta!

Kiedy Wala zniknęła, szybko podszedł do okna i zaczął nasłuchiwać.

Cisza. Walc już się skończył.

Ale magister historii posmutniał jeszcze bardziej. Co oni tam robią?

— Dzień dobry — powiedział nonszalancko jakiś młody człowiek.

Nika obejrzał się.

Wysoki chłopak szedł w jego stronę z plikiem papierów pod pachą i wyciągał do niego rękę. Wydał się Fandorinowi sympatycz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin