Harrison Harry - Stalowy Szczur 6. Stalowy Szczur Ocala Swiat.doc

(485 KB) Pobierz
HARRY HARRISON

Harry Harrison

 

 

 

Stalowy Szczur ocala świat

 

 

 

 


1

 

- Jamesie Bolivarze di Griz, jesteś łotrem! - oświadczył Inskipp, kończąc tę wypowiedź nieartykułowanym chrząknięciem i potrząsając wściekle w moją stronę plikiem papierów.

Cofnąłem się aż pod biurko, cały czas robiąc minę zszokowanej oskarżeniem niewinności.

- Jestem niewinny! - pisnąłem. - Padłem ofiarą oszczerczej kampanii wyrachowanych kłamstw!

Tuż za sobą miałem jego pudełko z cygarami, pod palcami wyczuwałem zamek.

- Wredna, złośliwa świnia. A nawet gorzej. Ciągle jeszcze napływają do mnie raporty. Zgnoiłeś i swoją własną firmę, i swoich kumpli...

- Przenigdy! - krzyknąłem manipulując przy zamku.

- Nie bez powodu nazywają cię Chytrym, a czasem nawet Wyślizgującym się!

- Zwykła pomyłka i zbieg okoliczności. Dziecięce przezwisko. Poślizgnąłem się kiedyś przy kąpieli i matka mnie tak nazwała. - Zamek puścił i poczułem delikatny aromat tytoniu.

- Wiesz, na ile nakradłeś? - Jego twarz przybrała niezdrową, krwistoczerwoną barwę, a oczy omal nie wylazły z orbit.

- Ja? Ukradłem? Pierwej bym się pod ziemię zapadł! - oświadczyłem z emfazą, umieszczając w kieszeniach pierwszą garść nader kosztownych cygar, które Inskipp przeznaczał dla wizytujących nas czasami Bardzo Ważnych Osobistości.

Uważałem, że spotka je lepszy los, jeśli sam je wypalę, a nie ma to jak koneser. Muszę też przyznać, że moja uwaga skupiona była głównie na tytoniu i ledwie rejestrowałem ględzenie Inskippa. Dlatego też nie od razu zwróciłem uwagę na dziwne zmiany w jego głosie. Gdy wreszcie dotarło to do mnie, z ledwością mogłem go usłyszeć. Zaniepokoiło mnie to zjawisko - nie dlatego, że byłem ciekaw, co jeszcze powie, ale dlatego, iż było po prostu nienormalne.

- Nie przerywaj sobie - oznajmiłem mu uprzejmie. - Czy też może poczułeś nagle, jak ciężkie są fałszywe oskarżenia?

Cofnąłem się od biurka, wykonując jednocześnie półobrót, aby zamaskować fakt posiadania nienaturalnie wybrzuszonej kieszeni, wypełnionej wyrobami tytoniowymi o ponadstukredytowej wartości.

Nie zareagował. Nadal potrząsał papierami, tyle że teraz bezgłośnie.

- Nie czujesz się dobrze? - zatroszczyłem się, i to całkiem poważnie, wyglądał bowiem blado.

Zaniknąłem na chwilę oczy, po czym spojrzałem ponownie. Przeszedłem kawałek, a on nie odwrócił nawet głowy i wpatrywał się w miejsce, w którym stałem przed chwilą. Nie, to nie była bladość. On wyglądał przezroczyście. Przez jego głowę wyraźnie prześwitywało oparcie krzesła.

- Przestań! - ryknąłem, ale nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. - Co ty znowu knujesz? Trójwymiarowa projekcja, by ogłupić Chytrego Jima? Nie tak łatwo zrobić mnie na szaro!

Podbiegłem do niego i wycelowałem wskazujący palec prosto w jego czoło. Wniknął w nie przy minimalnym oporze i całkowitym braku reakcji ze strony zainteresowanego. Lecz kiedy wyciągnąłem palec, rozległo się cichutkie plaśnięcie i Inskipp zniknął. Sterta trzymanych przez niego papierów rozsypała się po podłodze.

- Whargh! - to, co dobyło się z mojego gardła, nie było może tym akurat dźwiękiem, ale na pewno bardzo zbliżonym.

Schyliłem się pod krzesło z zamiarem poszukania ukrytego pod nim mechanizmu, gdy drzwi z trzaskiem wleciały do środka pomieszczenia.

To było wreszcie coś, co mogłem zrozumieć! Nadal w przysiadzie, obróciłem się i gorąco przyjąłem pierwszego, który wpadł przez powstały w tak nieoczekiwany sposób otwór. Kantem dłoni trafiłem go idealnie w szyję, tuż pod krawędzią maski gazowej. Gość jęknął i runął na podłogę. Lecz za nim tłoczyła się już cała kupa, a wszyscy w maskach, białych kombinezonach i z jakimiś podejrzanymi, czarnymi pojemnikami na plecach. I każdy z jakimś naprędce skombinowanym argumentem w garści (dominowały gaz-rurki i nogi od stołu). Wszystko to było nader dziwne. Robiłem, co mogłem, jednego trafiając w splot słoneczny, innego znów w szczękę, ale swoją masą przygnietli mnie w końcu do ściany. Palnąłem jeszcze jednego w kark. Facet padł z cichym jękiem i zniknął w połowie drogi na podłogę.

Interesujące. Liczba ludzi w pokoju zaczęła się raptownie zmieniać, gdyż każdy, kogo znokautowałem, znikał. Byłoby to ze wszech miar pożądane i pożyteczne, gdyby wyrównało rachunek, lecz inni z kolei zaczęli pojawiać się z powietrza, i to z mniej więcej tą samą częstotliwością.

Rzuciłem się ku drzwiom i w tym momencie ktoś rąbnął mnie w głowę. Niedokładnie, co prawda, ale wystarczająco.

Widziałem wszystko jak na zwolnionym filmie. Czułem się, jakbym pływał w kleju. Złapali mnie za ręce i nogi i czym prędzej wynieśli z pokoju. Nie przyjąłem tego, rzecz jasna, biernie, ale wszystkie moje reakcje ograniczone zostały do paru podrygów i płynnego, pełnego kunsztownych wiązanek przeklinania w około dwunastu narzeczach. Donieśli mnie do windy, nic sobie z tego nie robiąc, i mimo moich wysiłków jeden z nich władował mi prosto w twarz zawartość pojemnika z gazem.

Nie czułem żadnych skutków działania gazu, oprócz narastającej wściekłości. Zanim osiągnęliśmy cel wędrówki, opanował mnie rzadki raczej, jak na mnie, stan ducha: gotów byłem zabijać. Zostałem jednak fachowo przymocowany do jakiegoś nowego modelu krzesła elektrycznego i jedyną rzeczą, jaką mogłem zrobić, było ulżenie mojemu językowi - co też niezwłocznie uczyniłem.

- Możecie potem mówić, że James di Griz umarł jak człowiek, wy pierdolone skurwysyny, których matki... - Na głowę nasunięto mi jakiś stalowy kubeł i zapanowała ciemność.

Wbrew pozorom nie była to egzekucja prądem o napięciu dwudziestu czterech tysięcy woltów. W ogóle nic z tych rzeczy. Właściwie nic się nie wydarzyło. Zdjęto mi owo nakrycie głowy, ponownie zaaplikowano jakiś gaz i nagle się uspokoiłem. Zdziwiło mnie to trochę, ale zanim oprzytomniałem, moje kończyny były już wolne, a większość napastników pozbyła się masek. Ku memu zdziwieniu rozpoznałem w nich techników i naukowców Korpusu.

- Czy ktoś byłby na tyle uprzejmy, aby oświecić mnie, prostego chłopa, co tu jest grane? - spytałem uprzejmie.

- Najpierw nałóż to! - stwierdził autorytatywnie jeden z nich, podając mi czarne pudełko - takie, jakie nosili tu wszyscy - i pomagając mi umocować je na plecach. Zaopatrzone było w przewód z przyciskiem. Szpakowaty jegomość wdusił go i umieścił na moim karku.

- Aha, zdaje się, że mam przyjemność z profesorem Coypu? - domyśliłem się w końcu.

- Masz - zgodził się z uśmiechem.

- Czy w związku z tym nie uzna mnie pan za nieuprzejmego natręta, jeśli poproszę raz jeszcze o wyjaśnienia?

- Bynajmniej, jest to zupełnie zrozumiałe. Bardzo przepraszam za tę napaść, ale był to jedyny sposób, aby wytrącić cię z równowagi i doprowadzić do wściekłości. Umysły będące pod wpływem silnego uczucia są nadzwyczaj odporne na bodźce zewnętrzne i mogą przetrwać nawet poważne zagrożenia bez uszczerbków. Gdybyśmy próbowali powoli i uprzejmie powiedzieć ci, o co tu chodzi, to najprawdopodobniej nigdy byśmy nie zdążyli. Do diabła, to staje się coraz silniejsze, nawet tutaj!

Jeden z biało odzianych gentlemanów wyblakł nagle i zniknął.

- Inskippowi przytrafiło się to samo - poinformowałem profesora.

- Powinno było. Wiesz, pierwszy w kolejce...

- Dlaczego? - spytałem uprzejmie, mając nieodparte wrażenie, iż w życiu nie prowadziłem równie kretyńskiej rozmowy.

- Celem tego wszystkiego jest Korpus. Zamiarem pierwszego uderzenia jest likwidacja tych, którzy stali na górze.

- Kto to wymyślił?

- Nie wiem.

Zmusiłem się do spokoju i spytałem łagodnie:

- Czy mógłby mi pan, profesorze, wyjaśnić to trochę dokładniej? Lub też znaleźć kogoś, kto byłby w stanie zrobić to nieco przystępniej niż pan?

- Przepraszam, to moja wina. - Z widocznym wysiłkiem otarł pot z czoła. - Ale to wszystko potoczyło się tak szybko. Sygnał alarmu i zaraz potem to. Można to nazwać wojną czasową. W jakiś sposób ktoś zmienia rzeczywistość manipulując czasem. Oczywiście pierwszym celem tego kogoś stał się Korpus Specjalny. Zrozumiałe, że jako najefektywniej działająca międzyplanetarna organizacja porządkowa w historii galaktyki stanowimy zaporę nie do ominięcia, i to niezależnie od tego, jaki cel ów ktoś pragnie osiągnąć. Jeśliby zaś udało się temu komuś wyeliminować Inskippa i kilku innych, bezpośrednio mu podległych, znacznie obniżyłyby się możliwości Korpusu. Zaczęło mi się już wszystko mylić.

- Czy znalazłby się tu jakiś płyn, który zaprowadziłby trochę ładu wśród moich szarych komórek? - przerwałem jego wywód.

- Wspaniały pomysł. Dziwne, że sam nań nie wpadłem! - ucieszył się Coypu.

Wnętrze lodówki ujawniło jakąś zielonkawą ciecz, którą zadowolił się gospodarz, ja zaś, starym zwyczajem, sięgnąłem po wypróbowaną truciznę. Syrian Panther Sweat, zakazana, na większości planet, jak zwykle miała na mnie zbawienny wpływ.

- Niech pan mi przerwie, jeśli się mylę, ale czy to nie pan przypadkiem miał wykład o niepodobieństwie podróży w czasie? - oświeciło mnie nagle.

- Oczywiście, że miałem! Zasłona dymna - tak się to chyba nazywa. Podróże w czasie znamy już od paru ładnych lat, boimy się tylko wykorzystać tę wiedzę. Niemniej jednak mamy już przygotowany plan czasowych inwigilacji. Dlatego też, gdy rozpoczął się atak, tak szybko wiedzieliśmy, o co chodzi. Wszystko szło tak błyskawicznie, że nie zdążyliśmy nikogo uprzedzić. Musieliśmy działać, bo jesteśmy jedynymi, którzy mogą coś zrobić. To laboratorium otoczone jest izolatorem czasowym, a poza tym wszyscy nosimy osobiste modulatory. Ty też już go masz.

- A co to robi? - spytałem z szacunkiem, wskazując na czarne pudełko.

- Mieści stały zapis twojej pamięci i co trzy milisekundy wtłacza go z powrotem do twojego mózgu. Mówi ci po prostu, że ty to ty, i usuwa wszelkie zmiany, do których doszło w trakcie tych milisekund. Inaczej mówiąc, umożliwia ci istnienie. Czysto obronne urządzenie, lecz to wszystko, co mamy.

Kątem oka zauważyłem zniknięcie następnego z asystentów. Coypu musiał także to zauważyć, gdyż głos jego nagle stwardniał.

- Musimy atakować, jeśli chcemy ocalić Korpus!

- Atakować? Jak?

- Wysyłając kogoś w przeszłość, aby odkrył te siły, które wywołały wojnę, i zniszczył je, zanim one nas zniszczą. Mamy tu odpowiednie urządzenie.

- Aha, ochotnik. Wygląda na to, że to robota dla mnie.

- Zapomniałem tylko dodać, że to podróż w jedną stronę. Nie mamy możliwości ściągnięcia cię z powrotem.

- Cofam ostatnie stwierdzenie. Podoba mi się tu!

Nagle coś mi się przypomniało. Najwidoczniej załadowano mi ponownie pamięć i to nagłe skojarzenie zjeżyło mi włosy na głowie.

- Angelina! Muszę się z nią natychmiast...

- Ona nie jest jedyna!

- Dla mnie tak! A teraz z drogi, albo przejdę przez pana, profesorze!

Musiałem wyglądać dość przekonywająco, bo ustąpił mi natychmiast. Wystukałem kod na wideofonie i po paru miauknięciach na ekranie pojawiła się Angelina.

- Jesteś tam! - odetchnąłem.

- A gdzie spodziewałeś się mnie znaleźć?! - zdumiała się i zmarszczyła brwi, pociągając jednocześnie nosem, zupełnie jakby wideofon przenosił zapachy. - Znowu piłeś! Nie dość, że wcześnie, to jeszcze sporo!

- Tylko kropelkę, ale nie dlatego dzwonię. Jak się czujesz? Wyglądasz dobrze, rzekłbym wspaniale, i na całe szczęście nie jesteś ani trochę przezroczysta.

- Kropelkę? Wygląda na to, że to było więcej niż flaszka. - Głos Angeliny nagle stwardniał. - Proponuję ci, żebyś po dobroci odwiesił się, wziął proszki i zadzwonił, jak wytrzeźwiejesz.

Słowom tym towarzyszył ruch w stronę przycisku przerywającego połączenie.

- Nie! Jestem trzeźwy jak świnia, czego zresztą niezmiernie żałuję, ale to jest na poważnie. Niebezpieczeństwo. Zabieraj bliźniaki i grzej tu jak najszybciej!

- Jasne! - Już była na nogach. - Tylko gdzie ty jesteś?

- Położenie laboratorium! - wrzasnąłem w stronę profesora,

- Poziom 120, pokój 30.

- Słyszałaś? - zwróciłem się ku ekranowi. Był czarny.

- Angelina...

Przerwałem połączenie i ponownie wystukałem kod. Ekran rozbłysnął wiadomością: ”Ten numer nie jest przyłączony”.

Runąłem ku drzwiom. Ktoś próbował mnie powstrzymać, lecz błyskawicznie odepchnąłem go pod przeciwległą ścianę. Otwarłem drzwi i zamarłem. Za nimi nie było nic. Bezkształtna i bezbarwna pustka, która wyczyniała przeróżne brewerie z moim mózgiem. Zaraz potem drzwi zostały zamknięte i Coypu zaparł je własnymi plecami, dysząc przy tym ciężko.

- Zniknęło - szepnął chrapliwie. - Korytarz, cała staga, wszystko. Tylko laboratorium zostało. Korpus Specjalny już nie istnieje. W całej galaktyce nie ma nikogo, kto miałby choć mgliste wspomnienie o naszych osobach. Gdy działanie izolatora osłabnie, my też znikniemy.

- Ale Angelina... gdzie ona jest? Gdzie są pozostali?

- Nigdy się nie narodzili i nigdy ich nie było.

- Ale ja ich, do cholery, wszystkich pamiętam!

- I to jest jedyna rzecz, na którą możemy liczyć. Jak długo jest choć jedna osoba, która nas pamięta, tak długo mamy - mikroskopijną wprawdzie, ale zawsze - szansę przetrwania. Ktoś musi powstrzymać ten atak - jeśli nie ze względu na Korpus, to z uwagi na wszechświat. Teraz zaczęło się zmienianie historii, a do jakich zmian może jeszcze dojść, tego nikt nie jest w stanie przewidzieć. Musimy zatrzymać tego idiotę!

Wycieczka, i to bez możliwości powrotu, do obcego czasu i świata. Ten, który tam podąży, będzie najbardziej samotny ze wszystkich żyjących istot, bytując o tysiąclecia przed swoimi bliskimi i przyjaciółmi...

- Dobra - przerwałem snucie tych budujących perspektyw. - Gdzie macie ten czasowy tramwaj?

 

2

 

- Najpierw musimy wiedzieć, dokąd ma cię zawieźć i w jaki okres - ostudził mój zapał Coypu, podchodząc do komputera, z którego spływały tasiemcowe wstęgi wydruków. - I to bardzo dokładnie. Śledząc linie zakłóceń jesteśmy w stanie wyznaczyć i miejsce, i czas. Planetę już mamy, teraz tylko trzeba cię wyzerować w czasie. A to jest bardzo ważne, bo jeśli znajdziesz się tam za późno, to oni mogą już skończyć swą robotę. A z kolei, jeśli będziesz za wcześnie, to zdążysz się zestarzeć, zanim zjawią się nasi przeciwnicy.

- Brzmi to raczej zachęcająco. A co to za planeta?

- Dziwna nazwa, czy raczej nazwy. Określano ją mianem Brud albo Ziemia. Przypuszczalnie jest legendarną kolebką ludzkości.

- Jeszcze jedna!? Nigdy o niej nie słyszałem.

- Nie mogłeś, została zniszczona w wojnie atomowej wieki temu - wyjaśnił mi uprzejmie Coypu. - O, jest. Musisz cofnąć się w czasie o 32598 lat. Nie gwarantujemy marginesu błędu mniejszego niż trzy miesiące.

- Nie sądzę, żeby robiło mi to różnicę - uspokoiłem go. - Który to będzie rok?

- No cóż. Grubo przed powstaniem naszego kalendarza. Jak sądzę, będzie to 1975 rok po śmierci Chrystusa, jak określają to prymitywne przekazy z tamtego okresu.

- Nie takie to prymitywne, skoro znali podróże w czasie! - zaoponowałem.

- Z pewnością tylko nieliczni.

- A jak mam ich znaleźć? - spytałem łagodnie.

- Za pomocą tego.

Jeden z asystentów wręczył mi pudełko z dwoma skalami i przyciskami. Na jednej ze skal, do złudzenia przypominającej kompas, drżała igła, która działała jak zwykła igła magnetyczna, bo jakkolwiek bym manewrował pudełkiem, zawsze wskazywała jeden kierunek.

- Wykrywacz generatora energii czasowej - wyjaśnił Coypu. - Przenośna wersja tego, co tutaj mamy. Teraz pokazuje na nasz time-helix. Na miejscu pokaże ci właściwy generator. Druga skala to odległościomierz.

Przyjrzałem się pudełku i coś mądrego zaświtało mi w głowie.

- Jeśli mogę zabrać to pudełko, to mogę też zabrać inne wyposażenie, tak?

- Owszem, niewielkie przedmioty, które mogą być przymocowane do twojego ciała - potwierdził Coypu. - Pole jest typu powierzchniowego, podobnie jak elektryczne...

- No to zabieram cały arsenał, jaki tu macie! - oświadczyłem radośnie.

- Niewiele tego, same duperele - zmartwił mnie.

- No to mogę go sobie zrobić. - Nic nie było w stanie zmusić mnie do zaniechania tego zamiaru, - Jest tu ktoś z rusznikarzy?

Coypu rozejrzał się wokół i oczy nagle mu rozbłysły.

- Old Jarl jest z sekcji uzbrojenia. Ale nie ma czasu na robienie czegoś nowego.

- Nie o to chodzi. Dawać go!

Old Jarl musiał zarobić sobie na ten przydomek na zasadzie kontrastu, wyglądał bowiem na prawidłowo rozwiniętego dziewiętnastolatka.

- Chcę jego zestaw pamięci! - poinformowałem zebranych.

Jarl podskoczył jak znienacka kopnięty i przyciskając do siebie czarną skrzynkę, ruszył ku drzwiom.

- To moje! Nie możesz tego dostać! To świństwo tak mówić! Bez tego przecież mnie nie będzie! - W jego oczach pojawiły się łzy.

- Głuptasie! Przecież nie chcę ci tego odebrać. Po prostu chcę mieć duplikat twego dysku. Nie martw się!

Technicy otoczyli go kołem i zaczęli coś tam grzebać, a Coypu uniósł w górę brwi.

- Nic nie rozumiem - przyznał w zamyśleniu.

- Proste. Prawdopodobnie będę miał do czynienia z organizacją. Mogę więc potrzebować ciężkiej artylerii. Nie mogę jej zabrać, ale mogę ją zrobić. Jeśli będzie trzeba, wpakuję dysk Jarla do mego mózgu i użyję jego pamięci jako źródła wiedzy - oświeciłem go.

- Ależ... ależ on będzie tobą, zawładnie twoim ciałem. Tego nigdy dotąd nie robiono.

- No to się zrobi. Pomylone czasy wymagają pomylonych pomysłów. To przypomniało mi o jeszcze jednym drobiazgu. Powiedział pan, że nie można stamtąd wrócić?

- Time-helix może zabrać cię w przeszłość, ale tam nie będzie helixu, który odesłałby cię z powrotem - przyznał ze smutkiem.

- A gdybym go sobie zbudował, to mógłbym wrócić? - upewniłem się.

- Teoretycznie tak, ale nigdy tego nie próbowano. A poza tym większość materiałów i ekwipunku będzie nieosiągalna na tak prymitywnym etapie rozwoju...

- A jeśli materiał się znajdzie, to da się zrobić?

- Teoretycznie tak.

- A kto wie, jak to się robi?

- Tylko ja. Helix jest konstrukcją mojego pomysłu - przyznał ze skromnością.

- Ślicznie! W takim razie chcę również pański dysk. Niech tylko podpiszą, który jest który, żeby mi się nie pomyliło...

Wśród techników zapanowało nagłe poruszenie.

- Izolator traci moc! - rozległ się rozpaczliwy jęk.

- Kiedy pole zniknie, zginiemy. Nigdy nas już nie będzie! To nie... - jeden z asystentów rozdarł się przeraźliwie i równie niespodziewanie zamilkł, gdy reszta towarzystwa zaaplikowała mu środki uspokajające.

- Szybko! - ryknął dla odmiany Coypu. - Zabrać di Griza do maszyny i przygotować go do drogi.

Faktycznie, wszystko odbyło się szybko, by nie powiedzieć błyskawicznie. Złapali mnie jak worek sieczki i zanieśli do sąsiedniego pokoju, prześcigając się nawzajem w ofiarowywaniu dobrych rad. Prawie udało im się mnie upuścić, gdy dwóch techników zniknęło równocześnie. Co bardziej odległe ściany zaczęły zdradzać żywe tendencje do przezroczystości i zanikania. W końcu, wspólnymi siłami, udało im się ubrać mnie w kombinezon. Wówczas dopiero zdołałem uwolnić się od tego rozhisteryzowanego tłumu.

- Nałóż kask, ale uszczelnij go dopiero w ostatniej chwili. - Coypu był jedynym, który w tym momencie zachowywał spokój. - Tu masz dyski pamięci i grawitator. Mam nadzieję, że umiesz go obsługiwać? Pojemnik z bronią na piersiach, detektor...

Ledwie mogłem ustać przytłoczony wyposażeniem, ale w myśl starej zasady: ”Co mam w dupie, tego nikt mi nie wyłupie”, nie protestowałem. Ba, zacząłem się nawet pewnych rzeczy domagać.

- Translator! - wrzasnąłem. - Przecież muszę się jakoś dogadać z tubylcami.

- Nie mamy go tutaj - odparł Coypu, wciskając mi pojemnik z gazem. - Ale masz tu memorygram...

- Dostaję od tego migreny!

- ...i możesz go użyć, aby się nauczyć lokalnego dialektu.

- Zaraz, moment, gdzie ja się tam znajdę?

- W stratosferze. Jedyna możliwość uniknięcia wypadków w stylu wpakowania cię na jakąś skałę czy wieżowiec.

- Przednie laboratorium zniknęło! - rozległ się czyjś krzyk. Ten, który go wydał, zniknął w chwilę później.

- Do time-helixu! - wrzasnął Coypu, popychając mnie ku następnym drzwiom.

Pomagający mi technicy i asystenci znikali jeden po drugim jak przekłute baloniki. Zaledwie czterech dotarło z nami do urządzenia. Był to seledynowy snop zwiniętego jak sprężyna światła, emitowanego wiązką grubą jak moje ramię przez niewielką prostokątną maszynkę.

- To skondensowana i poddana działaniu pola elektromagnetycznego o wysokim natężeniu wiązka energii zwanej helixem. Przy odpowiednim poluźnieniu pola wyniesie cię w pożądaną przeszłość, znikając później bez śladu w przyszłości - wyjaśniał Coypu, manipulując jednocześnie przy tablicy rozdzielczej. - Czas na ciebie!

Zostało nas trzech.

- Pamiętaj mnie! - krzyknął krępy, ciemnowłosy technik. - Jak długo będziesz pamiętał Charliego Nate'a, będę...

Zostaliśmy z Coypu sami. Ściany zniknęły, a powietrze zaczęło mrocznieć.

- Dotknij tego! - krzyknął Coypu.

Rzuciłem się do przodu, prawie wpadając w seledynową kolumnę. Nie było żadnych sensacji, nic mnie nie kopnęło, ale zobaczyłem, że cała moja postać została otoczona seledynową poświatą. Profesor złapał za dość pokaźnych rozmiarów dźwignię i pociągnął.

 

3

 

Wszystko zamarło.

Coypu trzymał rękę na dźwigni, ja zaś gapiłem się w jego stronę, ale nie byłem w stanie poruszyć się ani o mikron.

Nagle uświadomiłem sobie, że nie oddycham ani nie odczuwam uderzeń swego serca. Coś tu poszło nie tak - tego byłem pewien, tym bardziej że time-helix nadal trwał w formie spoistej kolumny. Moja panika spotęgowała się, gdy Coypu zaczął robić się przezroczysty. Potem to poszło już błyskawicznie. Wisiałem w pustce przestrzeni kosmicznej niczym kamienna rzeźba i nie mogłem ruszyć nawet palcem. Moim przeciwnikom trzeba było przyznać jedno: działali skutecznie i z rozmachem, nawet po asteroidzie kryjącej bazę nie pozostał najmniejszy ślad...

Coś drgnęło.

Byłem w drodze.

Opisanie tej drogi jest rzeczą niemożliwą, jako że nie ma to nijakiego odpowiednika we wszelkich dotychczasowych przeżyciach ludzkości. Prowadziła w kierunku, o którym nie wiedziałem nawet, czy istnieje. Time-helix zaczął się rozprężać. Może zresztą działo się to przez cały czas, tyle że ja nie zdawałem sobie z tego sprawy. Teraz stało się to widoczne. Gwiazdy poruszały się coraz szybciej i szybciej, aż przybrały postać cienkich linii światła mknących przez kosmos. Przestrzeń zmieniła się w szarą zawiesinę, która musiała oddziaływać hipnotycznie, gdyż mój mózg zapadł w rodzaj niby-śpiączki i zastygł na pograniczu trwania i niebytu, pozbawiony świadomości i poczucia upływu czasu. Mogło to trwać ułamek sekundy, ale mogło też trwać całą wieczność.

Nie wiedziałem tego wtedy i nadal nie wiem. Nie zastanawiałem się zresztą nad tym: miałem coś ważniejszego na uwadze. Przetrwanie. Zawsze było dla mnie sprawą dość istotną, a obecnie tylko o to mogłem się troszczyć. Ponieważ było całkiem prawdopodobne, że zwariuję w trakcie tej wycieczki, skupiłem wszystkie pozostałe mi siły umysłu na kwestii przetrwania i czekałem, aż coś wreszcie zacznie się dziać.

I w końcu coś się zaczęło.

Po diabli wiedzą jak długim czasie przybywałem.

I to w o wiele bardziej dramatycznych warunkach, niż odjeżdżałem, gdyż wszystko działo się równocześnie. Mogłem się poruszać i widzieć. Światło - normalne, porządne światło trójwymiarowego świata - oślepiało mnie, nie czułem własnego ciała ani nie miałem poczucia kierunku.

To ostatnie było szczególnie nieprzyjemne, gdyż właśnie spadałem, i to dość szybko. Gdy tylko sobie to uświadomiłem, żołądek skręcił mi się z wrażenia i po dość długim okresie (plus minus 32598 lat) moje serce objawiło aktywność, tyle tylko, że w miejscu dość nieoczekiwanym, a mianowicie w gardle.

Spadając tak obróciłem się i mogłem wreszcie nieco przeanalizować sytuację. Nade mną było słońce, pode mną pokrywa białych obłoków, ja sam zaś tkwiłem (to złudzenie, rzecz jasna) w pasie atramentowo-czarnego nieba. Całe wyposażenie, którym mnie obwieszono, było jak dotąd na miejscu, a po uruchomieniu grawitatora mogłem stwierdzić, że coś z tego złomu nawet działa. Wyłączyłem go i poczekałem, aż zanurkuję w chmury.

Gdy się z nich wynurzyłem, przestawiłem grawitator na powolne opadanie i zająłem się wstępnym lustrowaniem terenu. Świat ten, który, być może, naprawdę był kolebką ludzkości, miał się ostatecznie stać moim grobowcem. Gdzieś z pięć mil pode mną majaczyły drzewa, ogólnie rzecz biorąc, krajobraz był typowo rolniczy. Dokładne obejrzenie okolicy utrudniała zaparowana szyba hełmu. Miałem jednak nadzieję, że moi przodkowie nie zwykli oddychać amoniakiem czy metanem, więc odchyliłem przesłonę i pociągnąłem nosem.

Nieźle. Trochę za zimne i za rzadkie - ale jestem jeszcze dość wysoko - za to świeże i słodkie. No i nie zabiło mnie od razu, co było dość ważne, jako że zapasu w kombinezonie nie wystarczyłoby już na długo.

Ze spokojem zdjąłem kask i rozejrzałem się dokładnie. Całkiem nieźle. Malowniczy krajobraz: zielony lasy, błękitne jeziora, rozległe łąki poprzecinane drogami, a na horyzoncie jakieś otoczone dymami miasto. Postanowiłem, że na razie będę trzymał się z daleka od tego ostatniego. Najpierw muszę się gdzieś ukryć i zaaklimatyzować, a potem...

Moje myśli przerwało brzęczenie - coś jakby owad, tyle tylko, że żaden owad nie może latać na takiej wysokości. Gdyby nie zafascynowanie okolicą, już dawno zwróciłbym uwagę na ten odgłos. Gdy w końcu zerknąłem przez ramię, był to już ogłuszający ryk.

Zdębiałem. To była jakaś starożytna odmiana urządzenia latającego. Napędzana była śmigłem, a w częściowo przezroczystym wnętrzu siedział człowiek i wytrzeszczał na mnie osłupiałe oczy. Błyskawicznie włączyłem wznoszenie i skryłem się ponownie w zbawczych chmurach.

Początek zdecydowanie do dupy! Pilot widział mnie zbyt dobrze, by mieć wątpliwości. Mógł, co prawda, nie uwierzyć własnym oczom, ale to było mało prawdopodobne. Uwierzył. Łączność musiała tu być całkiem dobrze rozwinięta, a mania prześladowcza, czyli dominacja wojskowych w każdym kącie, jeszcze bardziej, gdyż po paru minutach usłyszałem ryk silników odrzutowych. Maszyny krążyły poniżej, a jedna przeleciała nawet przez chmury. Po dłuższym czasie uspokoiło się na tyle, że pozostając nadal w chmurach, zdecydowałem się na zmianę miejsca. Grawitator nie jest przewidziany do podróży w poziomie, lecz kiedy nie trzeba wędrować daleko, to od biedy się przydaje. Używałem go zatem w tym charakterze przez jakieś piętnaście minut, po czym ostrożnie wyjrzałem z obłoczków.

Oczami wyobraźni widziałem cały komplet detektorów kierujących na mnie swe czujniki i anteny i łączących się pospiesznie z różnej maści machinami wojennymi. Może zresztą i tak było, tyle że ja nic z tego nie ujrzałem. Nic, poza paroma białymi ptakami, które nie poczuły się uszczęśliwione moim pojawieniem się ponad taflą jeziora. Dałem poprawkę i zbliżyłem się do brzegu.

Wznoszenie włączyłem dopiero wtedy, gdy byłem poniżej poziomu wzgórz okalających jezioro. Wszelkie detektory pozostały w ten sposób poza horyzontem i byłem bezpieczny. I w tej chwili zrobiło mi się gorąco. Mimo poprawki spadałem do wody, a zderzenie z nią przy tej szybkości przypominałoby spotkanie z betonową płytą.

Wyhamowałem, mocząc jedynie stopy w wodzie. Ostatecznie, jak na spadek z granic atmosfery to nie było źle. Uniosłem się i podleciałem do przeciwległego brzegu, nad którym wznosiła się szarawa skała. Potrzebowałem schronienia, a skała - w dwóch trzecich gładka jak ściana - na jednej trzeciej powierzchni miała półeczkę, akurat, by usiąść. Zrobiłem wiec siad płaski. Wokół panowała cisza. Żadnych głosów, ryku silników czy innych śladów ludzkiej obecności. Jedyne, co słyszałem, to wiejący w różnych tonacjach wiatr. Słowem, wspaniale.

Do dobrego samopoczucia brakowało mi tylko czegoś rozgrzewającego. Niestety, była to jedna z nielicznych podstawowych rzeczy, które zapomniałem zabrać. Miałem mocne przeczucie, że wkrótce uzupełnię ten brak. Rozsiadając się wygodniej, poczułem, że coś uwiera mnie w tylnej kieszeni spodni. Po krótkiej szamotaninie ze skafandrem wydobyłem stamtąd garść zmasakrowanych cygar Inskippa. Mój nastrój wyraźnie się poprawił, gdy znalazłszy jedno, jakimś cudem ocalałe, zaciągnąłem się aromatycznym dymem.

Pomiędzy najprzeróżniejszym elektronicznym złomem, jakim zostałem obciążony w ostatnich chwilach istnienia laboratorium, było coś, co zwano masserem: drobiazg, którego rękojeść przechodziła w gruszkowaty korpus kończący się spiczastym ostrzem. Na tymże końcu wytwarzane było pole mogące koncentrować większość rzeczy poprzez ściskanie tworzących je atomów. Przy nie zmienionej masie zmieniało to ich wymiary. W zależności od użytej mocy i rodzaju materiału można było zmniejszyć nawet do połowy.

Użyłem tego wynalazku, by urządzić sobie jakąś przytulną jaskinię. Najtrudniejszy był początek, ale gdy fragmenty wielkości mojej pięści, a o ciężarze ołowiu zaczęły opadać do jeziora tworząc wgłębienie, to poszło już jak z płatka. Jeszcze potem odkryłem, że mogę wytwarzać sferyczne pole dające odłamki wielkości mojej głowy, i robota ruszyła z miejsca. Co prawda, wyrzucając te skoncentrowane głazy do jeziora omal sam za nimi nie wyleciałem, ale to już drobiazg.

Gdy słońce zbliżyło się do hory...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin