Harrison Harry - Stalowy Szczur 10. Stalowy Szczur Idzie Do Piekla.doc

(787 KB) Pobierz
HARRY HARRISON

HARRY HARRISON

 

 

Stalowy Szczur idzie do piekła

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

Kostkę lodu zalałem uczciwie whiskey, przyjrzałem się całości podejrzliwie i dolałem drugie tyle. Wyglądało przyzwoicie, toteż spróbowałem, czy tak samo smakuje.

Smakowało.

Oddając się temu miłemu i krzepiącemu zajęciu, spojrzałem na wiszący nad barkiem zegar. Była dziesiąta rano, co jednoznacznie wskazywało, że z tygodnia na tydzień coraz wcześniej zaczynam codzienne przyjemności. No, w końcu coś się człowiekowi od życia należy, a poza tym, to moja wątroba.

Skończyłem zawartość szklaneczki, gdy rozważania, czy ją odstawić, czy napełnić, przerwał mi domowy komputer:

- Ktoś zbliża się do drzwi frontowych, Sire. Głos był kulturalny, miły i denerwujący.

- Pewnie dostawa z monopolu - warknąłem niekulturalnie i niemiło, co i tak nie odniosło żadnego skutku: komputery z zasady nie mają poczucia humoru.

- Dostawy od "Gary's Grog and Groceries" docierają pocztą pneumatyczną, Sire. Osobą zbliżającą się do drzwi jest Rowena Vinicultura, której popcar zatrzymał się na podjeździe.

Włosy nie do końca stanęły mi dęba, ale samopoczucie zdecydowanie sięgnęło dna - ze wszystkich przebywających na Lussoso nudziara Rowena była być może najładniejsza, ale za to na pewno najgorsza. Słuchając jej, już po pięciu minutach miało się ochotę na morderstwo, po siedmiu na samobójstwo. Ona nie była zwyczajnie nudna - osiągnęła w tym po prostu mistrzostwo - tylko upierdliwa. Odruchowo pomknąłem ku tylnemu wyjściu, gdy w pół kroku powstrzymał mnie kolejny komunikat:

- Mrs. Vinicultura opadła właśnie na wycieraczkę.

- Co znaczy "opadła"?!

- Sądzę, że wyraziłem się ściśle, Sire. Zamknęła oczy, zwiotczała i powoli opadła na ziemię. Obecnie z zamkniętymi oczami leży nieruchomo na wycieraczce, zasłaniając sześciojęzyczne powitanie, jakie na niej wypisano. Puls ma słaby i nieregularny, a siniaki i zadrapania na jej twarzy...

Pognałem z powrotem.

- Otwórz drzwi! - wrzasnąłem i gdy ledwie się uchyliły, wypadłem na zewnątrz.

Opis faktycznie się zgadzał - leżała wcale malowniczo i wyglądała na nieprzytomną i pobitą. Choć nie za bardzo - ledwie siniak na czole i zadrapanie na policzku. Pochyliłem się, złapałem ją oburącz i uniosłem; musiało to do niej jakoś dotrzeć, gdyż szepnęła:

- Angelina zniknęła... - i zemdlała ponownie.

Tym razem włosy stanęły mi dęba, mimo to kopniakiem zatrzasnąłem drzwi i spytałem w miarę spokojnie:

- Gdzie jest automed?

- W bibliotece, Sire.

Ruszyłem tam biegiem. Ponieważ zarówno Angelina, jak i ja byliśmy nieprzyzwoicie zdrowi, pojęcia nie miałem, gdzie znajduje się automed - dom wynajęliśmy ledwie parę miesięcy temu i jakoś nikomu dotąd nie był potrzebny. Wiedziałem, że jest, i to uczciwie wyposażony i jak na razie to mi wystarczało. Teraz przestało.

Gdy dotarłem do biblioteki, na miejscu wygodnej kanapy obitej skórą wznosiła się zautomatyzowana i zminiaturyzowana sala operacyjna. Położyłem Rowenę na stole i strąciłem analizator, który przywarł mi do karku.

- Nie mnie, ty cybernetyczny idioto, masz badać leżącą na łóżku! - warknąłem, odskakując na wszelki wypadek.

Na ręcznym komunikatorze wybrałem alarmowy sygnał 666, obserwując jednocześnie ekran automeda, który zabrał się do roboty z entuzjazmem, aż miło było popatrzeć. Wyświetliło się tam całe mnóstwo - od temperatury ciała do tempa wzrostu włosów, czyli wszystko, co dało się zmierzyć bez wpuszczania czujnika w brzuch.

- Gadaj! - poleciłem, obserwując wyniki bez cienia zrozumienia.

- Pacjent jest w szoku i stracił przytomność. Wstrząśnienia mózgu nie stwierdzono - odezwał się przyjemny dla ucha baryton. - Rany - powierzchowne, zostały oczyszczone i opatrzone. Zaaplikowano stosowne antybiotyki.

Zestaw macek manipulatora cofnął się i zniknął w suficie, z którego wysunął się kilkanaście sekund wcześniej.

- Ocuć ją!

- Jeśli chodzi panu o przywrócenie przytomności, właśnie to robię. - Gdyby komputer mógł mieć urażoną godność, tak to by mniej więcej brzmiało.

- Cooogosietego... - Rowena zamrugała gwałtownie i umilkła.

- Postaraj się lepiej, bo muszę z nią pogadać - poradziłem. -Daj jej stymulanta albo sole trzeźwiące czy inną cholerę. Byle szybko.

- Pacjent przeżył poważny szok i nie...

- Zamknij się i doprowadź ją natychmiast do przytomności, bo ci zrobię spięcie w ROM-ie, POM-ie i EPROM-ie, aż ci dym z chipów pójdzie, ty dupku cyfrowy!

Zamknął się i wziął się do roboty. Skutecznie - zamrugała, rozejrzała się i skupiła wzrok na mnie.

- Jim...

- Osobiście - zapewniłem ją. - Nic ci nie będzie: tak twierdzi automed. Mów, co z Angeliną!

- Zniknęła... - i ponownie zamilkła, trzepocząc rzęsami. Powstrzymałem się przed ich wyrwaniem i zmusiłem do spokoju.

- To już mówiłaś. Gdzie zniknęła? Dlaczego zniknęła? Kiedy... - Zamknąłem się, żeby i ona mogła coś powiedzieć.

- W Świątyni Wieczystej Prawdy... - westchnęła i oklapła.

- Pilnuj jej! - poleciłem w połowie drogi do drzwi. - I kuruj! A najlepiej wezwij karetkę!

O policji nie wspomniałem, bo nie lubię, jak mi się ktoś szwenda pod nogami w czasie pracy i tylko przeszkadza.

- Włączenie! - rozkazałem, wpadając z piskiem obcasów do garażu. - Otwieraj drzwi!

Z rozpędem siadłem za kierownicą atomcykla i ruszyłem, drąc gumy na plastbetonie. Wyrwałem dolną połowę drzwi - bo się złom za wolno otwierał - prawie rozjechałem jakąś parkę na chodniku i wpasowałem się między dwa pojazdy praktycznie na styk. A potem docisnąłem gaz do dechy, porozumiewając się równocześnie krzykiem z komputerem pokładowym - w końcu miło byłoby wiedzieć, dokąd jadę.

- Ad Info, dojście awaryjne. Koordynaty Świątyni Wieczystej Prawdy.

Na pancernym szkle owiewki pojawiła się projekcja planu miasta z pulsującym kwadratem, oznaczającym cel, i takąż kropką oznaczającą mnie. Zawróciłem z piskiem opon i zauważyłem, że ktoś próbuje się ze mną skontaktować na częstotliwości awaryjnej, którą znali tylko: Angelina, James i Bolivar. Wdusiłem kontrolkę, uaktywniając połączenie, i usłyszałem:

- Tu Bolivar, co się dzieje, tato?

Wyjaśniłem mu zwięźle; powtórzyłem to po trzech sekundach, gdy zgłosił się James. Pojęcia nie miałem, gdzie byli, ale na pewno zaraz ruszą w drogę. Pierwszy raz zostaliśmy zmuszeni do skorzystania z łączności awaryjnej oznaczającej poważne zagrożenie dla kogoś z rodziny. Łączność ta powstała, gdy chłopaki usamodzielnili się i wyprowadzili, i jej celem w zasadzie było przyzwanie pomocy w razie jakichś kłopotów. Wyszło, że to nie ja im mam pomóc, tylko oni mnie; cóż, wszechświat jest pełen niespodzianek.

Minąłem kolejny zakręt i stanąłem - ruiny budowli spowijał tłusty dym i biała piana gaśnicza rozpylana przez helikopter: piany przybywało, dymu było coraz mniej. Zostawiłem atomcykla, który grzecznie wysunął nóżki, by na mnie poczekać, i ruszyłem kłusem w stronę ruin. Stanęło mi na drodze jakichś dwóch palantów w mundurach policyjnych, więc przeszedłem przez nich i natknąłem się na innego. Sądząc po szamerunku, albo był sierżantem, albo tu rządził. Przyjąłem założenie, że to drugie, toteż zamiast mu przyłożyć oznajmiłem:

- Nazywam się di Griz i mam powody, by sądzić, że tam jest moja żona...

- Gdyby się pan odsunął i...

- Nie! - warknąłem, zaczynając żałować uprzejmości. - Płacę cholerne podatki, czyli łożę między innymi na twoją pensję, a poza tym na policyjnej robocie znam się na pewno lepiej. Co się tu powyrabiało? I co wiesz o tym wszystkim?

Przez grzeczność nie dodałem, gdzie i jak nabrałem doświadczeń, ale nie chciałem przeciążać go myśleniem. Nie przyzwyczajonym szkodzi.

- Nic - przyznał uczciwie. - Straż i my dopiero się zjawiliśmy na wezwanie automatycznego systemu alarmowego.

- Dobra, więc słuchaj: to jest, a raczej była Świątynia Wieczystej Prawdy. Do mojego domu dotarła ofiara tej katastrofy, Rowena Vinicultura, od niej dowiedziałem się, że moja żona tu była.

Coś zabzyczało w słuchawce włożonej w ucho.

- Admirale Jamesie di Griz. - Brzęczenie odniosło właściwy skutek, bo stał się wybitnie uprzejmy. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by odnaleźć panią... Angelinę. Jestem kapitan Collon i oznajmiam oficjalnie, że pański status zezwala panu brać udział w tym dochodzeniu zgodnie z własnym uznaniem i na własną odpowiedzialność.

Przybywając na tę rozkoszną planetę, odruchowo władowałem do głównego komputera dane o swojej skromnej osobie jako admirale floty. Taka szeroko rozwinięta profilaktyka.

W ślad za masywnym i solidnie chłodzonym firebotem weszliśmy w dymiące ruiny. Robot przedzierał się przez rumowisko, tworząc wygodne przejście i obsikując pianą co bardziej dymiące fragmenty. Wszystko filmował, zanim gdzieś wlazł, tak na wszelki wypadek. Przez na wpół wyrwane drzwi - po przejściu firebota całkiem wyrwane - weszliśmy do czegoś, co jeszcze niedawno było sporą salą i to nie najgorzej udekorowaną. Całość oświetlały lampy zawieszone na fruwających pod sufitem wentylatorach, a wnętrze przedstawiało sobą obraz totalnego zniszczenia. Było pełno dymu i żadnych ciał.

Po draperiach zostały nie dopalone resztki, po rzeźbach i boazerii wspomnienia, natomiast ławki, których było najwięcej, niezbyt ucierpiały. Za to elektroniczny panel kontrolny i aparatura niewiadomego pochodzenia, umieszczone w bocznym pomieszczeniu, gdzie nota bene zaczął się pożar, były stopione i porządnie zmasakrowane.

- Teraz się zatrzymamy - poinformował mnie uprzejmie kapitan Collin. - Pora na specjalistów.

Specjalistami okazał się niewielki, perłowoszary robot, prawdopodobnie wypchany czujnikami i pozostający w stałej łączności z tuzinem laboratoriów kryminalistycznych. Logicznie rzecz biorąc, na pewno był skuteczniejszy i szybszy od dowolnie wybranej ludzkiej ekipy. Co i tak nie zmieniało faktu, że miałem ochotę mu dokopać i zająć się badaniami osobiście.

- Znalazłeś jakieś ciała? - warknąłem, w końcu docierając do granicy własnej cierpliwości.

- Martwych ludzi ani zwierząt nie dostrzeżono - zameldował mechanicznym głosem. - Na podłodze odkryto plamy czerwonej substancji zidentyfikowanej jako ludzka krew.

- Jakiego typu? - wycharczałem.

- 0 Rh-.

- To nie mogłeś wcześniej powiedzieć? - odetchnąłem: Angelina miała B Rh+. Po pięciu minutach jasne było, że oprócz owych krwawych plam nie ma żadnych śladów żywych czy martwych ludzi bądź innych stworzeń. Pozostała mi do dyspozycji nieco nadpalona kaplica i przybudówka z masą elektronicznego złomu celowo (i skutecznie niestety) zniszczonego, i to tak dalece, iż nie sposób było zgadnąć, do czego mógł służyć.

No i jedno pytanie: co się stało z Angeliną?

Policja zablokowała komunikację międzyplanetarną i przeszukała wszystkie jednostki znajdujące się na orbicie. Naturalnie nie znalazła ani śladu Angeliny czy kogokolwiek podobnego. Należało się tego spodziewać, ale żeby nie dobijać Collina, powstrzymałem się od komentarza i wróciłem do domu. Tym razem powoli i zgodnie z przepisami ruchu drogowego.

Zaparkowałem atomcykla w garażu - jeszcze nie naprawionym, leniwe się te roboty ostatnio zrobiły, że ludzkie pojęcie przechodzi - i skierowałem się do barku. Rowenę na całe szczęście zdążyła w tym czasie zabrać karetka. Chlapnąłem dawkę leczniczą, zrobiłem drugą i siadłem do komputera. Wiadomości były tylko dwie - od Bolivara i od Jamesa: obaj byli w drodze, co znaczyło, że przekupstwem lub kradzieżą zdobyli najszybsze środki transportu w okolicy. Ponieważ żadnego nie było na planecie, musi minąć trochę czasu, nim tu dotrą - praw fizyki zmienić się nie da.

Pozostało więc czekać. Na pociechy i na raport policyjny, który zależał też od techniki, a ta aktualnie przetrząsała szczątki maszynerii w ruinach świątyni. Jak uda się je zanalizować, może dowiem się, do czego służyły. Rowenę chwilowo sobie odpuściłem. Jak oprzytomnieje, rozmowa i tak będzie trudna (bo głupia była zawsze) i w stanie, w jakim się znajdowała, nie miałbym szans jej zrozumieć.

Lussoso było planetą nudną, ale stechnicyzowaną, co wprawdzie niechętnie, ale byłem zmuszony przyznać. O ironio losu, nienawidziłem tego miejsca, a przybyłem tu dobrowolnie i jeszcze płaciłem za pobyt ciężkie pieniądze. Idiota ze mnie! A wydawało się to nie takie głupie...

Planetę reklamowano jako rajski zakątek, ale ostrzegano, że piekielnie drogi. Musiałem wyegzekwować pewne stare długi, co należało do przyjemności, bo z zasady nie płacili ci, których nie lubiłem. Teraz uiścili należności, oczywiście po użyciu stosownych argumentów. Zasilili szeregi pacjentów chirurgii pourazowej. Życie nie zawsze przynosi dochody, ale jak dotąd oboje z Angeliną nie narzekaliśmy, staraliśmy się łączyć przyjemne z pożytecznym.

Na przykład: ratowanie wszechświata1 czy fałszowanie wyborów prezydenckich2 daje satysfakcję, ale nie przysparza gotówki, więc pomiędzy jednym a drugim obrobiliśmy kilka obiecujących banków, starannie maskując dochody, by skrupulatny Inskipp przypadkiem nie położył na nich łapy. Inskipp, odkąd z przestępcy stał się szefem Korpusu, sam się nie wzbogacił, a innym zazdrościł twierdząc, że to nielegalne i nieetyczne. Neofita jeden. Z takimi zawsze najgorzej.

W każdym razie mieliśmy dość na czarną godzinę (a nawet więcej). Ta czarna godzina nadeszła w pewne słoneczne popołudnie, gdy moja małżonka zadała mi z pozoru niewinne pytanie:

- Słyszałeś kiedyś o Lussoso?

- To się pije czy wciera?

- Nie udawaj głupszego, niż jesteś! To ta planeta, o której prawie codziennie mówią w reklamówkach...

- Nie słyszałem i nie chcę słyszeć! Jeśli w reklamówkach, to wszystko jasne: po obejrzeniu pierwszej zbiera mi się na wymioty, po drugiej mam ochotę rozwalić ekran. To zdaje się jest wiejski zakątek dla snobów, gdzie nie każdego milionera stać na jeden nocleg? Coś mi się obiło o uszy...

- Nas na pewno stać.

- Pewnie tak...

Pewnie, że pewnie. Dopiero jak sobie potem w myślach odtworzyłem ten ciąg wydarzeń, oczywiste się stało, że o żadnym przypadku nie mogło być mowy - wszystko dokładnie przemyślał, zorganizował i przeprowadził jednoosobowy zespół, który zdecydował się tam pojechać. Czyli Angelina. Jak się uparła, nie było siły, jej musiało być na wierzchu - taka wada fabryczna w charakterze. Znaczy się nie całkiem wada; generalnie zaleta, ale przy pomysłach jak ten z Lussoso, brak lepszego określenia.

Planeta od dawna była źródłem legend, mitów i oper mydlanych zwanych serialami rodzinnymi. Ktoś kiedyś wpadł na genialny pomysł, jak pompować gotówkę z najbogatszych, i dlatego powstało Lussoso. Było to bowiem centrum kuracji odmładzającej wszechświata. Kuracje były upiornie drogie i niewiarygodnie skuteczne. Cena wykluczała zwykłych milionerów, ale i tak kolejki były niezłe. Samo leczenie należało do bezbolesnych, ale długotrwałych - w razie zaawansowanego rozkładu mogło potrwać i parę lat - a ponieważ każdy szpital błyskawicznie staje się nudny, zamieniono na niego całą planetę. A właściwie nie na szpital, tylko na uzdrowisko wokółszpitalne. Zmieniono klimat, rzeźbę terenu i co tylko było trzeba, i upchano na tym terenie wszystkie znane rozrywki. Od opery do kasyna, od biegu po zdrowie po nurkowanie głębinowe - cały świat nastawiony na wakacje i relaks. A starannie ukryte w zieleni szpitale i kliniki robiły swoje, przywracając pacjentom młodość i urodę w tempie wprost proporcjonalnym do kurczenia się ich konta. Pomysł genialny, prosty i skuteczny. Odkryłem to mniej więcej po trzech godzinach poszukiwań w bankach danych rozmaitych instytucji i natychmiast o całej sprawie zapomniałem.

W przeciwieństwie do Angeliny.

Parę dni później znalazłem w stercie reklamówek broszurę o Lussoso. No to ją wyrzuciłem razem z resztą zadrukowanej makulatury. Oświeciło mnie po kilku kolejnych dniach, gdy Angelina przed wyjściem na kolację przystanęła przed lustrem, pochyliła się i dotknęła kącika oka.

- Jim... to jest zmarszczka. - Brzmiało to jak stwierdzenie, nie pytanie, więc ograniczyłem się do komentarza:

- To tylko światło tak pada.

Mówiąc to zrozumiałem, że zostałem właśnie załatwiony na cacy i że następnym przystankiem będzie ten cholerny, odmładzający raj. Lata bezkonfliktowego współżycia nauczyły mnie sporo, w tym najważniejszego: tego, co baba myśli, mówiąc proste zdanie, normalny człowiek nie zgadnie. Pewne było jedno - na pewno jej wypowiedź była pokrętna. Przykład? Proszę uprzejmie.

Pytanie: Jesteś głodny? Interpretacje - podstawowa: Ja jestem głodna;

pośrednia: Zapomniałeś, że mieliśmy wyjść na kolację?

prawdopodobna: Nie chce mi się jeść, ale pewnie będziesz mi zaraz zawracał głowę obiadem;

pewna: Trzeba iść po zakupy.

Naturalnie możliwych było kilkanaście innych, gdyż kobieca logika i zdrowy rozsądek wykluczają się z definicji. Przeważnie jednak interpretacja najmniej korzystna dla mnie okazywała się najtrafniejsza. Nie mając ochoty na pierwszą, naprawdę poważną awanturę w rodzinie uśmiechnąłem się promiennie i spytałem:

- Zaczyna mi się tu nudzić, nie masz na oku jakiejś ciekawszej planety do pomieszkania?

Za domyślność dostałem całusa i szczerze rozradowany uśmiech.

- Jimmy, musisz czytać w myślach! - oznajmiła rozpromieniona Angelina. - Co myślisz o...

Z myślenia to pozostało mi skasowanie zostawionych na podobną okoliczność długów, a nie pierdoły.

No, a potem wylądowaliśmy w Lussoso i wynajęliśmy dom. A jeszcze później miałem naprawdę długie okresy świętego spokoju, gdy Angelina znikała na kuracjach, o których zresztą zgodnie z lokalnym zwyczajem nie rozmawialiśmy. Jak zobaczyłem pierwsze rachunki, krew mnie zalała, a po kolejnych zirytowałem się na tyle, że sam poszedłem na zabiegi. Do cholery, i tak miałem je praktycznie wliczone w koszty. W końcu odmładzanie jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

Co do reszty to folder nie kłamał - wakacje faktycznie można tu było spędzić wspaniale, i to w towarzystwie samych młodych i pięknych znajomych. Tyle że przeraźliwie nudnych (co do jednego) i głupich (w przeważającej części). A poza tym, ile czasu można mieć przymusowe wakacje?! I to z groszorobami, których właściwie interesowało wyłącznie dalsze groszoróbstwo.

Nie przeczę: pieniądze są w życiu rzeczą ważną, ale nie najważniejszą ani też nie jedyną. Jakoś tak wyszło, że chyba byłem jedyny w okolicy, który tak uważał.

Po miesiącu miałem wszystkiego dość. Samobójstwo przez samospłukanie albo powrót do wojska zaczynały mieć swój urok. Jednakże męczyłem się, i to z dwóch powodów: po pierwsze, oboje byliśmy w trakcie kuracji - płatnych z góry - i nie widziałem powodów, by rezygnować z tego, co już zostało zapłacone. Po drugie, Angelina doskonale się bawiła, mając pierwszy raz nieobowiązujące grono przyjaciółek i żadnych innych problemów. Ja zresztą też, odkąd skończyliśmy stałą współpracę z Korpusem, a synowie na tyle podrośli, że po zapoznaniu się z co ciekawszymi aspektami życia zwiedzali świat, a raczej wszechświat i robili, na co mieli ochotę; przecież jest to przywilej młodości.

Angelina natomiast spędzała masę czasu z przyjaciółkami. Co robiła, nie wiedziałem i prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodziło. Dobrze się bawiła i to było najważniejsze. O Świątyni Wieczystej Prawdy wspomniała bodajże raz z komentarzem, że któraś tam jest nią zachwycona.

Dalsze rozmyślania (konkretnie nad tym, czy chce mi się wstać po dolewkę, czy nie) przerwał mi sygnał komunikatora.

- Tu di Griz - zawołałem, uaktywniając połączenie.

- Kapitan Collin, sir. Mamy kolejne i przyznam... nieco dziwne informacje o Świątyni. Gdyby zechciał pan wstąpić do mojego biura...

Dalszego ciągu nie słyszałem, bo byłem w połowie drogi do garażu.

 

ROZDZIAŁ 2

 

- Więc co nowego? - zapytałem bez wstępów, wkraczając do gabinetu kapitana Collina.

Akurat wisiał na telefonie, toteż uśmiechnął się przepraszająco i rozmawiał dalej.

- Tak... Aha... Dzięki... - Odłożył słuchawkę. - To był szpital: wygląda na to, że Mrs. Vinicultura cierpi na posttraumatyczną amnezję...

- Czyli mówiąc po ludzku, głupia gęś wszystko zapomniała?

- Dokładnie. Są techniki, dzięki którym można pamięć przeczesać, ale niestety wymaga to wyjścia obiektu z szoku. A na to chyba będziemy musieli poczekać.

- Ale jak sądzę, nie dlatego miałem przyjemność odebrać pańską wiadomość?

- Nie, nie... - Poluzował sobie kołnierzyk i wyglądał na autentycznie zażenowanego, co jak na gliniarza było prawdziwym osiągnięciem.

- Na Lussoso zawsze byliśmy dumni z naszego systemu zabezpieczeń i dokładności, z jaką prowadzone są banki danych...

- Mówiąc krótko, ktoś się do nich włamał i wyczyścił, co chciał - przerwałem mu łagodnie. - Albo zmienił. Co zrobił?

Collin zamknął z trzaskiem jadaczkę, i oklapł.

- Jedno i drugie - przyznał. - Nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego!

- To się nazywa debiut - pocieszyłem go. - Każdy to kiedyś przechodzi. Dokładnie, co się stało?

- Świątynia Wieczystej Prawdy jest legalnie zarejestrowana. Podatki płacili regularnie i na pierwszy rzut oka wszystko wygląda w jak najlepszym porządku. Założyciele są oficjalnie wpisani do rejestru, a my dyskretnie, ma się rozumieć, zdobyliśmy pełny spis członków...

- Dlaczego dyskretnie?

- Cóż... jak każdy cywilizowany świat jesteśmy sygnatariuszem Międzygalaktycznej Ustawy o wolności religii. Słyszał pan o niej, sir?

- Jeżeli, to ostatni raz w szkole - przyznałem.

- Historia religii to historia przemocy: najgłupsze i najkrwawsze wojny toczono w imię ideałów religijnych, przecież z fanatykami nie sposób logicznie rozmawiać. Religia zbyt często zabijała albo raczej jej wyznawcy podpuszczeni przez kapłanów, a my mamy serdecznie dość śmierci. Żadne państwo czy rząd planetarny nie ma prawa kontrolować ruchów wyznaniowych, ponieważ wolność wyznania i zgromadzeń są jedną z podstaw rozwoju cywilizacji.

- A co z kultami rozmaitych oszustów, kretynów czy wariatów?

- Prawo wymaga, abyśmy się nie wtrącali w żadną religię, i przestrzegamy go dokładnie, co nie przeszkadza nam interesować się każdym nowo powstającym na tej planecie kultem, rzecz jasna, dokładnie go sprawdzamy. Wszystko ma się rozumieć po cichu, w ramach ochrony obywateli, i legalnie, jeśli naturalnie to możliwe. Poza tym nienaruszanie praw religijnych to jedno, a osoby kapłanów to drugie. Pilnujemy, żeby nie byli nimi znani oszuści, żeby prawa mniejszości były przestrzegane i wyznawcy mieli całkowicie wolny wybór...

- Między innymi prowadzicie kartotekę, kto gdzie chodzi i jak często, no i naturalnie, o co idzie w każdym przypadku religijnego maniactwa - podsumowałem.

- Też. Dane te są tak zabezpieczone, że dostęp do nich mają tylko najwyżsi rangą i to jedynie w razie niebezpieczeństwa czy katastrofy.

- Katastrofa już była, a ranga wydaje mi się odpowiednia, więc może w końcu wykrztusisz pan, co tam ciekawego wypłynęło.

- Rowena Vinicultura była jedną z pierwszych członkiń Świątyni. Uczęszczała regularnie, a pańską żonę przyprowadziła dokładnie po czterech sesjach czy seansach, jak tam oni to nazywali.

- No i?

- No i jak już mówiłem, dane mamy kompletne i szczegółowe z jednym drobnym wyjątkiem... - wykrztusił. - Przywódca Świątyni Wieczystej Prawdy, Mistrz Fanyimadu cóż...

- Aha - mruknąłem, na próżno czekając na ciąg dalszy. - Nie figuruje nigdzie, tak?

Przytaknął, nadal tępo wpatrując się w blat. -Wiemy, gdzie mieszka, mamy daty i potwierdzenie jego uczestnictwa w nabożeństwach, ale nic więcej...

- Jasne - warknąłem - nie wiecie, kiedy i skąd się tu pojawił, kim jest i czy nadal tu jest, czy też był uprzejmy was opuścić. Coś pominąłem?

- Nastąpiła pewna przerwa w hm... komunikacji międzyresortowej, co w połączeniu z drobnym niedopatrzeniem...

- Czym?! - Moje pytanie go zmroziło. - Pożar w wyniku wybuchu, ofiara w szoku i to się nazywa niedopatrzenie?!

- Nie ma powodów, by tracił pan cierpliwość, sir...

- Ale są powody, żebyś ty stracił stołek! Chyba że to śledztwo zacznie w końcu przynosić wyniki.

- Już przynosi. - Jakoś przełknął czystej postaci groźbę, do czego nie sądzę by był przyzwyczajony. - Przeprowadziliśmy analizę krwi do poziomu molekularnego i porównaliśmy ją z próbkami wszystkich przebywających na tej planecie. Jak pan zapewne wie, mamy pełną kartotekę szpitalną, tak na wszelki wypadek. Gdy dzwoniłem, pozostało dwadzieścia możliwości, a ponieważ porównywanie komputerowe trwa przez cały czas, obecnie zostało pięcioro podejrzanych... o przepraszam już tylko troje, z czego dwoje to kobiety. A oto nasz podejrzany!

Wydarł kartkę z drukarki i obaj rzuciliśmy się ku drzwiom. - Kto?

- Profesor Justin Slakey. - Daleko?

- Mniej niż sześćdziesiąt sekund lotu.

Chociaż co do tego miał rację, helikopter wystartował ledwie wpadliśmy do przedziału desantowego, a nad nami przemknęły odrzutowce osłony. Widać na wszelki wypadek skoordynowali poczynania z wojskiem, żeby zabawa była lepsza.

Zanim wylądowaliśmy, zobaczyłem trzy inne maszyny startujące z trawników i dachu po wypuszczeniu oddziału antyterrorystycznego, który otoczył sympatycznie wyglądającą willę i zdobył ją, nie napotykając niczyjego oporu.

Bo nikogo nie było.

Z szafy w sypialni zniknęła walizka - jedna z czterech stojących rzędem, więc łatwo było zauważyć - a drzwi do garażu ziały otworem. Garaż zaś pustką.

- Uciekł - zameldował oficer łącznikowy, gdy wyszliśmy z garażu, podając Collinowi jakiś meldunek.

- Był na liście pasażerów liniowca "Star of Serendipity". Wystartowali prawie godzinę temu... - poinformował mnie Collin ponuro.

- W takim razie są już w nadświetlnej i nie ma z nimi łączności. Czyli, że nam prysnął. Teoretycznie jest to niemożliwe, jako że powinien być na pokładzie do wylądowania, gdzie będą go serdecznie oczekiwać, bo poinformuje ich pan o wszystkim, ale to wybitnie cwana sztuka. Jak dotąd spryciarz był o krok przed nami, a drogę ucieczki obmyślił starannie i spokojnie, toteż założę się, że go nie będzie na pokładzie. I to prawdopodobnie zaraz po wyjściu z nadprzestrzeni, zanim zdąży pan zaalarmować załogę. Przynajmniej może mi pan teraz powiedzieć, kim on jest albo udaje, że jest.

- Z tym akurat nie ma żadnego problemu, co jeszcze bardziej komplikuje sprawy. On naprawdę jest profesorem Slakeyem. Sprawdzenie, które zarządziłem, ledwie jego nazwisko weszło do pierwszej dziesiątki, potwierdziło to bez cienia wątpliwości. Jest lekarzem o galaktycznej wręcz sławie, który zjawił się tu na prośbę Rady Medycznej. Zarabiał zresztą wyśmienicie, jako że jego specjalność jest wyjątkowa- coś z opóźnieniem entropii stosowanym w szpitalnictwie.

- Brzmi rozsądnie: jak się opóźni entropię, zwolni się proces starzenia - przyznałem. -A o to chodzi w tym całym interesie, prawda? Jest pan pewien, że ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin