Simon Beckett - Zapisane w kościach.pdf

(1431 KB) Pobierz
Zapisane w kościach.rtf
Simon Beckett
Zapisane w ko ś ciach
Rozdział 1
W odpowiedniej temperaturze pali się wszystko. Drewno. Ubranie.
Ludzie.
W temperaturze dwustu pięćdziesięciu stopni Celsjusza zapala się ciało. Skóra czernieje i pęka.
Tłuszcz podskórny zaczyna topić się jak słonina na gorącej patelni. Podsycany nim płomień trawi tkankę
miękką. Najpierw zajmują się ręce i nogi, które działają jak podpałka dla masywniejszego tułowia. Kurczą
się ścięgna i włókna mięśniowe, i kończyny, juŜ płonąc, poruszają się w obscenicznej parodii Ŝycia. Jako
ostatnie ulegają organy wewnętrzne. Tkwią w kokonie wilgoci, dlatego często pozostają nienaruszone, nawet
jeśli pozostałe tkanki miękkie ulegną całkowitemu zwęgleniu.
Ale kość to zupełnie inna sprawa, inna materia, dosłownie i w przenośni. Kość opiera się
wszystkiemu, z wyjątkiem najgorętszego ognia. I nawet jeśli wypali się z niej cały węgiel, nawet jeśli jest juŜ
martwa i bez Ŝycia niczym pumeks, wciąŜ zachowuje swój pierwotny kształt. Ale jest wtedy jedynie wątłym
duchem samej siebie sprzed spalenia, cieniem, który łatwo kruszy się i rozpada, ostatnim bastionem
spopielałego Ŝycia. Proces ten, z bardzo nielicznymi wyjątkami, przebiega zwykle według tego samego
schematu.
Zwykle, lecz nie zawsze.
Spokój starej chaty zakłóca odgłos kroków. Butwiejące drzwi otwierają się, nie zwaŜając na protest
zardzewiałych zawiasów. Do pokoju wpada światło dnia - wpada i przygasa, gdy w progu wyrasta cień
męŜczyzny. MęŜczyzna pochyla głowę, Ŝeby zajrzeć do środka. Towarzyszący mu stary pies waha się, bo
instynkt ostrzegł go juŜ przed tym, co czai się w mroku. Waha się i męŜczyzna, tak jakby nie chciał
przekroczyć progu. Kiedy pies rusza przed siebie, przywołuje go dwoma słowami:
- Do nogi.
Pies posłusznie zawraca, zerkając na niego nerwowo oczami zmętniałymi od katarakty. Wyczuwa nie
tylko bijący ze środka zapach, ale i niepokój swojego pana.
- Zostań.
Zdenerwowane zwierzę patrzy, jak męŜczyzna wchodzi do opuszczonej chaty. Otacza go mdły
zapach wilgoci - wilgoci i czegoś jeszcze. Powoli, niemal niechętnie męŜczyzna zbliŜa się do niskich drzwi
na końcu pokoju. Drzwi są zamknięte. MęŜczyzna wyciąga rękę, Ŝeby je otworzyć i znowu się waha. Pies
wydaje cichy skowyt. Jego pan tego nie słyszy. Otwiera drzwi ostroŜnie, jakby bał się tego, co za nimi
zobaczy.
Ale początkowo nie widzi nic. Pokój tonie w półmroku, bo światło wpada tam tylko przez małe okno
z pękniętą szybą, spowite pajęczyną, od dziesięcioleci niemyte i pokryte grubą warstwą brudu. W świetle,
które się przez nie sączy, pokój chroni swoją tajemnicę kilka chwil dłuŜej. Gdy oczy przywykają do
ciemności, męŜczyzna dostrzega coraz więcej szczegółów.
I widzi to, co leŜy pośrodku pokoju.
Wciąga powietrze tak gwałtownie, jakby ktoś uderzył go pięścią w brzuch, i odruchowo robi krok do
tyłu.
- Jezu Chryste.
Te dwa ciche słowa brzmią nienaturalnie głośno w stęŜałej ciszy pokoju. MęŜczyzna blednie.
Rozgląda się, jakby bał się, Ŝe zaraz zobaczy tam kogoś jeszcze. Ale nie, jest sam.
Wychodzi tyłem, niechętnie, jakby nie mógł oderwać wzroku od tego, co leŜy na podłodze. Odwraca
się dopiero wtedy, gdy skrzypiące drzwi znowu zasłaniają widok.
Wychodzi z chaty niepewnym krokiem. Pies wita go, lecz on nie zwraca na niego uwagi: szpera w
kieszeni i wyjmuje paczkę papierosów. Trzęsą mu się ręce i dopiero za trzecim razem udaje mu się zapalić
zapalniczkę. Zaciąga się głęboko dymem; Ŝar szybko pochłania papier i dociera do filtra. Ale gdy dociera,
męŜczyzna jest juŜ spokojny.
Rzuca niedopałek na trawę, rozdeptuje go i podnosi. Chowa go do kieszeni, bierze głęboki oddech i
idzie zatelefonować.
Zadzwonili, kiedy jechałem na lotnisko w Glasgow. Był paskudny lutowy dzień, zimny, wietrzny, z
przygnębiającą mŜawką i szarym posępnym niebem. Wschodnie wybrzeŜe atakowały sztormy i chociaŜ nie
dotarły jeszcze w głąb wyspy, sytuacja nie wyglądała zbyt obiecująco.
Miałem tylko nadzieję, Ŝe do najgorszego dojdzie juŜ po tym, jak złapię samolot. Wracałem do
Londynu. Przez cały tydzień najpierw wydobywaliśmy, a potem badaliśmy zwłoki w Grampian Highlands w
północno-wschodniej Szkocji. Niewdzięczne zadanie. Krystaliczny mróz zmienił góry i wrzosowiska w stal,
lodowato zimną, lecz piękną. Było to juŜ drugie ciało, które badałem tam w ciągu kilku ostatnich miesięcy.
To było okaleczone i naleŜało do młodej kobiety, której jak dotąd nie zidentyfikowano. Ci z prasy niczego
jeszcze nie zwęszyli, ale członkowie ekipy śledczej nie mieli wątpliwości, Ŝe obydwa morderstwa są dziełem
tego samego człowieka. Kogoś, kto zabije znowu, jeśli się go nie złapie, a w tej chwili raczej się na to nie
zanosiło. Co gorsza, byłem przekonany, Ŝe okaleczeń dokonano post mortem, chociaŜ ze względu na stan
rozkładu zwłok nie mogłem mieć całkowitej pewności.
Tak więc w sumie była to wyczerpująca podróŜ i nie mogłem się juŜ doczekać powrotu do domu. Od
półtora roku mieszkałem w Londynie i pracowałem na uniwersytecie, na wydziale kryminalistyki. Był to
angaŜ tymczasowy, który dawał mi dostęp do wszystkich laboratoriów, do chwili aŜ znajdę coś bardziej na
stałe, ale w ciągu kilku ostatnich tygodni więcej czasu spędziłem w terenie niŜ w gabinecie. Obiecałem
Jenny, Ŝe po Grampian Highlands będziemy spędzać razem więcej czasu. Obiecałem nie pierwszy raz, ale
tym razem zamierzałem dotrzymać słowa.
Kiedy zadzwonił telefon, pomyślałem, Ŝe to pewnie ona, Ŝe chce sprawdzić, czy juŜ wracam.
Ale na wyświetlaczu zobaczyłem numer, którego nie znałem, a w uchu zabrzmiał mi stanowczy,
burkliwy głos.
- Przepraszam, Ŝe przeszkadzam, doktorze. Nadinspektor Graham Wallace z komendy głównej w
Inverness. MoŜe mi pan poświęcić kilka minut?
Mówił tonem człowieka nawykłego do posłuchu, z ostrym akcentem bardziej typowym dla
mieszkańca czynszówki z Glasgow niŜ dla kogoś z Inverness. Spojrzałem w zalane deszczem okno taksówki.
Byliśmy prawie na lotnisku.
- Ale tylko kilka. Zaraz mam samolot.
- Wiem. Przed chwilą rozmawiałem z Allanem Campbellem z Grampian. Powiedział mi, Ŝe juŜ
skończyliście. Cieszę się, Ŝe pana złapałem.
Campbell, starszy śledczy, który pomagał mi przy ekshumacji, był porządnym człowiekiem i dobrym
policjantem, i trudno mu było oddzielić Ŝycie osobiste od pracy zawodowej. Dobrze to rozumiałem.
Zerknąłem na taksówkarza. Nie chciałem, Ŝeby ktoś mnie podsłuchał.
- Co mogę dla pana zrobić, inspektorze?
- MoŜe wyświadczyć mi pan przysługę. - Wallace mówił krótkimi, urwanymi słowami, jakby kaŜde z
nich kosztowało go więcej, niŜ chciał zapłacić. - Pewnie słyszał pan o tej katastrofie.
Słyszałem. Przed wyjściem z hotelu obejrzałem dziennik, w którym podano, Ŝe ekspres dowoŜący do
pracy mieszkańców zachodniego wybrzeŜa wpadł na stojącą na torach cięŜarówkę i się wykoleił.
ZmiaŜdŜone wagony, zmiaŜdŜona cięŜarówka - wyglądało to fatalnie. Liczby ofiar jeszcze nie ustalono.
- Wysłaliśmy wszystkich, których mieliśmy - ciągnął Wallace - ale wciąŜ panuje tam chaos. MoŜliwe,
Ŝe cięŜarówkę zostawiono na torach celowo, dlatego cały teren traktujemy jak miejsce przestępstwa.
Ściągamy ludzi, skąd tylko się da, ale zaczyna nam ich brakować.
Wiedziałem, do czego zmierza. Według dziennika niektóre wagony stanęły w ogniu i zanosiło się, Ŝe
priorytetem będzie identyfikacja ofiar - priorytetem i prawdziwym koszmarem. Ale zanim rozpocznie się
proces identyfikacji, trzeba wydobyć ciała, a z tego, co widziałem, jeszcze się do tego nie zabrano.
- Zrobię, co będę mógł. Ale nie bardzo wiem, jak mógłbym w tej chwili pomóc.
- Nie dzwonię w sprawie katastrofy - odparł niecierpliwie Wallace. - Dostaliśmy meldunek, Ŝe ktoś
zginął w poŜarze na Western Isles, na Runie. To taka mała wyspa na Hebrydach Zewnętrznych.
Nigdy nie słyszałem o Runie, ale nie było w tym nic dziwnego. O Hebrydach Zewnętrznych
wiedziałem tylko tyle, Ŝe to najdalej wysunięty na północ zakątek Wielkiej Brytanii, Ŝe leŜy kilometry na
północny zachód od wybrzeŜa Szkocji.
- Podejrzewacie, Ŝe coś jest nie tak? - spytałem.
- Nie, nic na to nie wskazuje. MoŜe to samobójstwo, a moŜe jakiś pijak albo włóczęga, który zasnął
za blisko ogniska. Spacerowicz z psem znalazł go w opuszczonej chacie. Ten spacerowicz to emerytowany
policjant, mieszka tam teraz. Pracowałem z nim. Kiedyś był dobrym detektywem.
„Kiedyś” - zastanawiałem się, czy Wallace powiedział to celowo.
- Mówił coś jeszcze? Ten detektyw. Wallace jakby się zawahał.
- Tylko tyle, Ŝe zwłoki są niemal doszczętnie spalone. Ale nie chcę odrywać ludzi od pracy przy
katastrofie, chyba, Ŝe naprawdę będę musiał. Dziś wieczorem płynie tam promem dwóch policjantów ze
Stornoway. Chciałbym, Ŝeby zabrał się pan z nimi, obejrzał zwłoki i zdecydował, czy to coś pilnego i czy
mam wysłać tam ekipę, czy nie. Zanim spanikuję i puszczę machinę w ruch, chciałbym zasięgnąć opinii
eksperta, a Campbell mówi, Ŝe jest pan w tym cholernie dobry.
Pochlebstwo i szorstka bezpośredniość - nie wypadło to najlepiej. No i zawahał się, kiedy spytałem
go o zwłoki, dlatego wyczułem, Ŝe czegoś mi nie powiedział. Ale z drugiej strony, gdyby uznał, Ŝe jest w
tym coś podejrzanego, wysłałby tam ludzi bez względu na katastrofę.
DojeŜdŜaliśmy na lotnisko. Miałem wszelkie powody, Ŝeby odmówić. Właśnie skończyłem duŜe
śledztwo, a ta sprawa wyglądała na prozaiczną na tragedię z rodzaju tych, które nigdy nie trafiają do gazet.
Musiałbym zawiadomić Jenny, Ŝe jednak nie wrócę. ZwaŜywszy, ile czasu spędzałem ostatnio poza domem,
wątpiłem, Ŝeby dobrze to przyjęła.
Wallace musiał wyczuć moją niechęć.
- To zajmie panu najwyŜej parę dni, razem z dojazdem - powiedział. - Widzi pan, ta sprawa jest
trochę... dziwna.
- Mówił pan, Ŝe nie jest.
- Mówiłem, Ŝe nie jest podejrzana. A przynajmniej nie ma powodów, Ŝeby tak sądzić. Niech pan
posłucha. Nie chcę za duŜo gadać i wolałbym, Ŝeby rzucił na to okiem fachowiec, taki jak pan.
Nie znoszę, kiedy ktoś próbuje mną manipulować. ChociaŜ nie mogłem zaprzeczyć, Ŝe mnie to
zaciekawiło.
- Nie nalegałbym, gdybyśmy nie byli zarŜnięci - dodał Wallace, dokręcając śrubę.
Za zalaną deszczem szybą mignęła tablica informacyjna. DojeŜdŜałem na lotnisko.
- Oddzwonię - powiedziałem. - Za pięć minut.
Nie spodobało mu się to, ale cóŜ. Rozłączyłem się, posiedziałem przez chwilę, zagryzając wargę,
wreszcie wybrałem numer, który znałem na pamięć.
I usłyszałem jej głos. Uśmiechnąłem się, chociaŜ wiedziałem, Ŝe rozmowa nie będzie miła.
- David! Właśnie wychodzę do pracy. Gdzie jesteś?
- W drodze na lotnisko. Roześmiała się.
- Dzięki Bogu. Myślałam juŜ, Ŝe dzisiaj nie wracasz. Ścisnęło mnie w dołku.
- Właśnie dlatego dzwonię, Jenny. Poproszono mnie, Ŝebym gdzieś pojechał...
- Ach tak.
- Tylko na parę dni. Na Hebrydy. Nie mają nikogo innego. - Nie powiedziałem jej o katastrofie, bo
wyglądałoby to tak, jakbym próbował się usprawiedliwiać.
Zapadła cisza. Nie znosiłem chwili, kiedy przestawała mieć roześmiany głos.
- I co im odpowiedziałeś?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin