Agatha Christie - Tragedia w trzech aktach.rtf

(378 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ PIERWSZY ''KRUCZE GNIAZDO''

ROZDZIAŁ PIERWSZY ''KRUCZE GNIAZDO''

Pan Satterthwaite siedział na tarasie ''Kruczego Gniazda'', a jego gospodarz, sir Charles Cartwright, wspinał się ku niemu ścieżką od morza.

''Krucze Gniazdo'' było nowoczesnym bungalowem w dobrym stylu. Bez oszalowania, przybudówek i nadbudówek, czyli tego wszystkiego, w czym lubują się trzeciorzędni architekci. Prosty, solidny biały dom zwodził oko swymi rozmiarami: w rzeczywistości był o wiele większy, niż się z pozoru wydawało. Nazwę zawdzięczał położeniu. Leżał wysoko nad portem Loomouth, a z jednego końca ogrodzonego masywną balustradą tarasu można było wykonać skok wprost do morza. Szosą było stąd do miasta mile. Szosa wiodła w głąb lądu, po czym pięła się zygzakiem pod górę, wysoko nad wodą. Urwistą rybacką ścieżką, tą, którą podchodził teraz sir Charles Cartwright, szło się tu siedem minut.

Był on dobrze zbudowanym, opalonym mężczyzną w sile wieku. Miał na sobie stare popielate flanelowe spodnie i biały sweter. Szedł sprężystym krokiem, kołysząc się lekko w biodrach, a dłonie zaciskał w pieści. Dziewięć osób na dziesięć powiedziałoby: ''Oficer marynarki W stanie spoczynku. Nie można się pomylić''. Dziesiąta osoba wszakże, bardziej spostrzegawcza, miałaby wątpliwości. Uderzyłoby ją coś bliżej nieokreślonego, jakaś nie-prawdziwość w tej postaci. Nieoczekiwanie mógłby pojawić się obraz: pokład statku, ale statku nierzeczywistego, obciętego bocznymi kurtynami z grubej, bogatej tkaniny; na pokładzie człowiek, Charles Cartwright, w strumieniach światła, ale nie słonecznego światła; krok lekki, dłonie zaciśnięte i ten głos, miły subtelny głos angielskiego żeglarza i dżentelmena, o wzmocnionej donośności.

- Nie, sir - mówił Charles Cartwright - obawiam się, że nie mogę udzielić panu odpowiedzi na to pytanie. Szeleszcząc opadły ciężkie kurtyny, zabrzmiała ostatnia synkopowana nuta, zapaliły się światła, a dziewczyny z pretensjonalnymi kokardami wołały: ''Czekoladki? Lemoniada?''. Pierwszy akt Wezwania morza z Charlesem Cartwrightem w roli komendanta Vanstone’a dobiegł końca.

Spoglądając na dół ze swego punktu obserwacyjnego pan Satterthwaite uśmiechnął się.

Satterthwaite, mały, suchy człowieczek, był mecenasem sztuki, zatwardziałym, lecz sympatycznym snobem, którego nigdy nie pomijano w ważniejszych spotkaniach towarzyskich czy akcjach społecznych (zwrot ''oraz pan Satterthwaite'' niezmiennie zamykał listę gości). Był on przy tym obdarzony niezwykłą inteligencją i wyostrzonym zmysłem obserwacyjnym.

Potrząsał teraz głową i mruczał pod nosem: - Nigdy bym się nie spodziewał. Nie, doprawdy, nigdy.

Rozległy się kroki. Satterthwake odwrócił się. Potężny szpakowaty mężczyzna około pięćdziesiątki wziął krzesło i usiadł. Miła, łagodna twarz tego człowieka mówiła sama za siebie: lekarz, Harley Street. Sir Bartholomew Strange był wziętym specjalistą chorób nerwowych, miał za sobą liczne sukcesy zawodowe, niedawno zaś otrzymał tytuł szlachecki z listy Birthday Honours*.

Przysunąwszy sobie krzesło do pana Satterthwaite’a odezwał się:

- Czego by pan się nigdy nie spodziewał? Proszę zdradzić.

Satterthwaite wskazał z uśmiechem na postać szybko posuwającą się po ścieżce.

- Nie spodziewałbym się, że sir Charles tak długo tu wytrzyma… na tym wygnaniu.

- Ani ja, do kroćset! - zaśmiał się tamten odrzucając do tyłu głowę. - Znam Charlesa od dziecka. Byliśmy razem w Oxfordzie. Zawsze ten sam - lepszy aktor w życiu niż na scenie. Wiecznie gra. Nie może się powstrzymać, to jego druga natura. On nie wychodzi z pokoju, on ''robi wyjście'', a jeszcze musi mieć do tego dobrą role. Uwielbia zmieniać role, to jego żywioł. Dwa lata temu rozstał się ze sceną, mówił, że potrzebuje cichego, sielskiego życia, z dala od świata, że chce się oddać swym dawnym żeglarskim zamiłowaniom. Przyjeżdża wiec tutaj, buduje dom. W jego pojęciu prosty, wiejski dom. Z trzema łazienkami i Bóg wie czym. Podobnie jak pan, Satterthwaite, nie wierzyłem, że to długo potrwa. Charles jest tylko człowiekiem, musi mieć publiczność. Kilku emerytowanych kapitanów, grupka podstarzałych kobiet, pastor - to niewystarczające pole do popisu. Szczerze mówiąc sądziłem, że ''prosty człowiek namiętnie kochający morze'' wytrzyma najwyżej sześć miesięcy. A potem znuży się rolą. Że następnym jego wcieleniem będzie światowiec w Monte Carlo albo właściciel ziemski w Highlands. Nasz drogi Charles ma zmienną naturę.

Doktor przerwał na chwile długie przemówienie. Z czułością i rozbawieniem spoglądał na mężczyznę, który, nie wiedząc, iż jest przedmiotem rozmowy, posuwał się ścieżką, aby za chwile znaleźć się na tarasie.

- Cóż - podjął sir Bartholomew - wygląda na to, żeśmy się pomylili. Urok prostego życia działa nadal.

- Człowieka, który wiecznie gra, można łatwo błędnie ocenić - zauważył Satterthwaite. - Jego szczerych odruchów nie traktuje się poważnie.

Doktor skinął głową.

- Tak - powiedział z namysłem. - To prawda. Charles Cartwright wbiegł po schodkach na taras i radośnie powitał przyjaciół.

- ''Mirabelle'' przeszła samą siebie - zawołał. - Szkoda, że się pan nie wybrał, Satterthwaite.

Tamten tylko potrząsnął głową. Tyle razy chorował przeprawiając się przez Kanał, że stracił wszelkie iluzje co do wytrzymałości swego żołądka na pokładzie. Tego ranka obserwował ''Mirabelle'' z okna sypialni. Widząc ostrą bryzę, pan Satterthwaite gorąco dziękował Bogu, że znajduje się na suchym lądzie.

Sir Charles podszedł do okna bawialni i zawołał na służbę, by podano drinki.

- A dlaczego ty się nie wybrałeś, Tollie? - zwrócił się do przyjaciela. - Połowę swego czasu spędzasz na Harley Street, przekonując pacjentów, jak zbawienne jest życie na morzu, a sam co?

- Jest jeden wielki plus zawodu lekarza - rzekł na to sir Bartholomew. - Że nie trzeba koniecznie słuchać własnych rad.

Sir Charles zaśmiał się. Nieświadomie wciąż grał rolę obcesowego żywotnego wilka morskiego. Prezentował się świetnie, a lekka siwizna na skroniach dodawała mu jeszcze pewnej dystynkcji. Był tym, na kogo wyglądał: po pierwsze dżentelmenem, a po drugie aktorem.

- Sam pływałeś? - spytał doktor.

- Nie - sir Charles odwrócił się do szykownej pokojówki, która przyniosła tace z drinkami, i wziął szklaneczkę. - Miałem pomocnika. Tę małą Egg.

W jego głosie było coś takiego, może lekki akcent zakłopotania, że pan Satterthwaite spojrzał na niego badawczo.

- Panna Lytton Gore? Zna się trochę na żeglarstwie, prawda?

Sir Charles uśmiechnął się ze smutkiem.

- Czułem się jak szczur lądowy. Ale dzięki niej robię postępy.

Satterthwaite dokonał błyskawicznych skojarzeń. ''Egg Lytton Gore… ona go tu trzyma… wiek… niebezpieczny wiek… i młoda dziewczyna… samo życie''. Sir Charles mówił dalej:

- Morze… nic się z nim nie równa… słońce, wiatr i morze… i prosta żeglarska pieśń, która ci towarzyszy w drodze do domu.

Rozejrzał się z upodobaniem po białych ścianach swego domu z trzema łazienkami, zimną i gorącą wodą w każdej sypialni, najnowszym systemem ogrzewczym i elektrycznym i całym zastępem służby: dwiema pokojówkami, kucharką i pomocą kuchenną. Sir Charles miał chyba dość przesadne pojęcie o prostocie życia.

Na progu stanęła wysoka, wyjątkowo brzydka kobieta. Podeszła do rozmawiających panów.

- Dzień dobry, panno Milray.

- Dzień dobry, sir Charles. Dzień dobry. - Lekko skinęła głową w stronę gości. - Przyszłam pokazać panu menu na kolację. Czy chciałby pan coś zmienić?

Sir Charles wziął menu i przeczytał półgłosem:

- Ano popatrzmy: melon kantalup, barszcz, świeżo złowiona makrela, głuszec, suflet surprise, canapé Diane… Doskonale, nie mam zastrzeżeń, panno Milray. Wszyscy przyjeżdżają pociągiem o 4.30.

- Dałam już dyspozycje Holgate’owi. Jeszcze jedno, sir Charles. Przepraszam pana, ale chyba lepiej, żebym jadła dziś z państwem przy stole.

Sir Charles był wyraźnie zaskoczony, odparł jednak uprzejmie:

- Oczywiście, panno Milray, będzie mi bardzo miło, tylko… eee…

Panna Milray wyjaśniła ze spokojem:

- Byłoby trzynaście osób, ludzie bywają przesądni, sir Charles.

Ton panny Milray wskazywał, że jeśli o nią idzie, sadzałaby codziennie trzynaście osób przy stole bez żadnych skrupułów.

- Chyba wszystkiego dopilnowałam - podjęła. - Kazałam Holgate’owi zabrać samochodem lady Mary i państwa Babbingtonów. Czy tak pan sobie życzył?

- Świetnie. Właśnie chciałem o to panią poprosić. Panna Milray oddaliła się z uśmieszkiem wyższości na swym surowym obliczu.

- Niesamowita kobieta - rzekł sir Charles z szacunkiem. - Czekam tylko, kiedy przyjdzie umyć mi zęby.

- Sama doskonałość - zauważył Strange.

- Pracuje u mnie od sześciu lat. Najpierw w Londynie jako sekretarka, a teraz tutaj jako idealna gospodyni. Dom chodzi jak w zegarku. I, wyobraźcie sobie, zamierza odejść.

- Dlaczego?

- Mówi - sir Charles podrapał się po nosie z powątpiewaniem - że ma chorą matkę. Nie wierzę w to.

Takie stwory jak ona w ogóle nie mają matek. Są generowane samoczynnie przez maszyny. Nie, to musi chodzić o coś innego.

- Niewykluczone - odezwał się Strange. - Krążą plotki…

- Plotki? - przerwał mu Cartwright szeroko otwierając oczy. - Na jaki temat?

- Chyba nie muszę ci tłumaczyć, Charles, czego dotyczą plotki.

- Chcesz powiedzieć, że plotkuje się o niej i o mnie? Przy jej wyglądzie? I wieku?

- Nie ma chyba jeszcze pięćdziesiątki.

- Pewno nie - zastanowił się aktor. - Ale serio, Tollie, zwróciłeś uwagę na jej twarz? Oczy, nos, usta, wszystko niby na miejscu, a jednak trudno to nazwać twarzą, kobiecą twarzą. Nawet najbardziej żądna sensacji jędza w okolicy nie mogłaby takiej fizjonomii kojarzyć z seksem.

- Nie doceniasz wyobraźni angielskiej starej panny! Sir Charles potrząsnął głową.

- Nie, to niemożliwe. W pannie Milray jest jakaś odpychająca przyzwoitość, nawet angielska stara panna musi to zauważyć. Ta kobieta to chodząca cnota i przyzwoitość. Nie mówiąc o tym, że jest piekielnie użyteczna. Na sekretarki zawsze wybierani osoby diabelnie cnotliwe.

- I bardzo słusznie.

Cartwright zamyślił się głęboko. Strange zagadnął z innej beczki:

- Kto dziś będzie u ciebie?

- Angie, to raz.

- Angela Sutcliffe? Doskonale.

Pan Satterthwaite pochylił się z zainteresowaniem do przodu, ciekaw składu towarzystwa. Angela Sutcliffe byla znaną aktorką, niemłodą już, ale wciąż cieszącą się dużym wzięciem, słynącą z inteligencji i wdzięku. Mówiło się o niej niekiedy jako o następczyni Ellen Terry.

- Dalej, Dacresowie.

Satterthwaite przytaknął w duchu z aprobatą.

Pani Dacres, czyli Ambrosine Ltd - dobrze prosperujący salon mody dla pań. Znany z programów teatralnych: ''Stroje panny Blank w pierwszym akcie wykonała firma Ambrosine Ltd, Brook Street''. Kapitan Dacres, mówiąc jego własnym żargonem wyścigowym, był czarnym koniem. Większość czasu spędzał na wyścigach, sam przed laty startował w Grand National. Miał podobno kłopoty - jakie, nie wiadomo - krążyły tylko na ten temat pogłoski. Nie wszczęto przeciw niemu dochodzenia, nic nie wyszło na jaw, ale na wzmiankę o Freddie’em Dacresie ludzie unosili brwi.

- I Anthony Astor, wie pan, pisze sztuki…

- Tak, tak - skinął głową Satterthwaite. - Jest autorką Ulicy jednokierunkowej. Dwa razy to widziałem. Głośna rzecz.

Wyraźnie chciał się pochwalić, że wie, iż Anthony Astor to kobieta.

- Właśnie. Nie pamiętam jej prawdziwego nazwiska, chyba Wills. Raz tylko ją spotkałem. Zaprosiłem ją, żeby zrobić przyjemność Angeli. No i to wszyscy, jeśli idzie o przyjęcie.

- A miejscowi? - spytał doktor.

- Prawda! No wiec Babbington, to nasz pastor, poczciwina, nie przesadnie kaznodziejski, i jego żona, naprawdę urocza, dokształca mnie w ogrodnictwie. Poza tym lady Mary z córką Egg. To już chyba koniec. A, jeszcze młody człowiek nazwiskiem Manders, dziennikarz czy coś takiego. Przystojny chłopak. To wszyscy goście.

Pan Satterthwaite był człowiekiem metodycznym. Zabrał się do liczenia.

- Panna Sutcliffe to raz, Dacresowie trzy, Anthony Astor cztery, lady Mary z córką sześć, pastor z żoną osiem, młody człowiek dziewięć, nasza trójka dwanaście. Ktoś źle obliczył. Albo pan, albo panna Milray.

- Na pewno nie panna Milray - zapewnił sir Charles. - Ona nigdy się nie myli. Zaraz, zaraz… tak, oczywiście, ma pan racje. Zapomniałem o jednej osobie. Zupełnie wyleciała mi z głowy. - I zachichotał. - Oj, nie byłby on tym zachwycony. Nie znam bardziej próżnego typa.

Pan Satterthwaite zamrugał powiekami. W jego przekonaniu aktorzy bili rekordy próżności. Nie wyłączając sir Charlesa. Bawiło go, że kocioł garnkowi przygania.

- Kto jest tym typem? - spytał.

- Dziwny facet - odparł sir Charles. - Zresztą dość znany. Może pan o nim słyszał? Herkules Poirot. Belg.

- A, ten detektyw. Spotkałem go kiedyś. Interesujący człowiek.

- Tak, to jest postać - przyznał sir Charles.

- Nie miałem okazji go poznać - odezwał się Strange - ale wiele o nim słyszałem. Chyba już jest na emeryturze. Przypuszczam, że krąży o nim wiele legend. Mam jednak nadzieje, że los zaoszczędzi nam zbrodni podczas tego weekendu.

- O co ci chodzi, Tollie? Że mamy pod dachem detektywa? Stawiasz wszystko na głowie.

- Och, mam swoją teorię.

- Jaką teorię, doktorze? - zainteresował się Satterthwaite.

- Uważam, że wydarzenia przychodzą do ludzi, nie ludzie do wydarzeń. Dlaczego jedni mają bogate życie, a inni nudne? Czy z powodu uwarunkowań? Wykluczone. Jeden człowiek może przemierzać świat wzdłuż i wszerz, a wszystko go omija. Tydzień przed jego przybyciem na miejsce masakra, a dzień po wyjeździe następuje trzęsienie ziemi, a statek, na który o mały włos nie wsiadł, rozbija się w katastrofie. Ktoś inny mieszka w Belham i codziennie dojeżdża do City, a w jego życiu jest pełno przygód. Zamieszany jest w afery z gangami szantażystów, pięknymi kobietami i zmotoryzowanymi przestępcami. Są ludzie, których obecność na pokładzie natychmiast powoduje katastrofę statku, nawet jeśli jest to tylko wycieczka po dekoracyjnym jeziorze. Tacy jak twój Herkules Poirot nie muszą szukać zbrodni, ona sama do nich przybędzie.

- W takim razie - skwitował Salterthwaite - lepiej, żeby panna Milray usiadła z nami do stołu. Unikniemy pechowej trzynastki.

- Niech ci będzie, Tollie - zgodził się sir Charles. - Możesz mieć swoją zbrodnie, skoro się do niej palisz. Pod jednym wszakże warunkiem. Że ofiarą nie będę ja.

I śmiejąc się wszyscy trzej weszli do domu.

ROZDZIAŁ DRUGI

WYPADEK PRZED KOLACJĄ

Pana Satterthwaite’a głównie zajmowali ludzie. Trzeba powiedzieć, że bardziej interesowały go kobiety niż mężczyźni. Jak na mężczyznę z krwi i kości zbyt dużo wiedział o kobietach. W jego charakterze było coś niewieściego, coś, co pozwalało mu bliżej wejrzeć w kobiecą dusze. Przez całe jego życie damy chętnie mu się zwierzały, lecz nie traktowały go poważnie. Czasami napełniało go to goryczą. Odkąd sięgał pamięcią, zawsze był tylko widzem, nigdy nie wyszedł na scenę, nie był bohaterem dramatu. Co prawda, rola obserwatora w gruncie rzeczy bardzo mu odpowiadała.

Tego wieczoru, gdy siedział w obszernym pokoju, zręcznie urządzonym przez nowoczesną firmę na wzór luksusowej kabiny okrętowej, zajął się odcieniem farbowanych włosów Cynthii Dacres. Zupełnie nowy kolor, zapewne prosto z Paryża - ciekawy, przyjemny efekt zielonkawego brązu. Jak naprawdę wyglądała pani Dacres, nie sposób powiedzieć. Była wysoką kobietą o figurze doskonale podporządkowanej dyktatom chwili. Na szyi i ramionach - lekka opalenizna, jaką daje wiejskie letnie słońce. Bóg raczy wiedzieć, sztuczna czy naturalna. Zielonkawobrązowe włosy ułożone w wymyślną fryzurę, najnowszy krzyk mody, z pewnością ręką najlepszego fryzjera w Londynie. Wyskubane brwi, przyciemnione rzęsy, idealny makijaż, lekki łuk nadany prostej linii warg - wszystko to stanowiło dodatek do wspanialej wieczorowej sukni o głębokim, niezwykłym niebieskim odcieniu. Krój sukni był prosty tylko na pierwszy rzut oka, materiał zupełnie niespotykany - matowy, emanujący ukrytym światłem.

''Pomysłowa niewiasta - stwierdził w duchu Satterthwaite z aprobatą. - Ciekawe, jaka jest naprawdę''. Tym razem miał na myśli nie ciało, lecz dusze. Cedziła słowa, jak to było chwilowo w modzie. - To było niemożliwe. Cóż, rzeczy są albo możliwe, albo niemożliwe. A to było niemożliwe. Po prostu, niesamowite.

Modne ostatnio słowo - wszystko było niesamowite. Sir Charles, energicznie wstrząsając cocktailami, gawędził z Angelą Sutcliffe, wysoką siwiejącą kobietą z figlarnymi ustami i przepięknymi oczami.

Dacres rozmawiał ze Strange’em.

- Każdy wie, co jest nie w porządku ze starym Ladisbourne’em. Cała stajnia to wie.

Mówił wysokim głosem, skracał słowa - mały rudy lisi mężczyzna z krótkim wąsikiem i chytrymi oczkami.

Obok Satterthwaite’a siedziała panna Wills, której sztuka Ulica jednokierunkowa została uznana za jedno z najbardziej błyskotliwych i śmiałych przedstawień scen londyńskich ostatnich lat. Panna Wills, wysoka i chuda, miała cofniętą brodę, fatalnie ułożone blond włosy, wysoki, nie dystyngowany głos. Nosiła pince–nez. Ubrana była w zbyt zwiewną zieloną szyfonową suknie.

- Byłam w południowej Francji - mówiła. - Ale prawdę mówiąc, wcale mi się tam nie podobało. Ludzie nieprzyjaźni. Ale cóż, potrzebne mi to do pracy, muszę poznać różne środowiska.

Satterthwaite pomyślał: ''Biedaczka. Sukces odciął ją od duchowej ojczyzny - pensjonatu w Bournemouth. Tam by się czuła dobrze''. I zadumał się nad różnicą pomiędzy utworem literackim a jego autorem. Próbował odszukać u panny Wills jakąś iskierkę tego światowego tonu, który cechował sztuki Anthony’ego Astora. Zauważył nagle, że bladoniebieskie oczy za pince–nez są niezwykle inteligentne. Szacowały go dokładnie, co lekko zbijało z tropu. Zupełnie jakby panna Wills starannie przyswajała sobie każdy szczegół jego osoby.

Sir Charles rozlewał cocktaile.

- Pozwoli pani, że podam cocktail - powiedział zrywając się Satterthwaite.

Panna Wills zachichotała.

- Ach, nie mam nic przeciwko temu - powiedziała.

Otworzyły się drzwi. Pokojówka Temple zaanonsowała kolejnych gości: lady Mary Lytton Gore, państwa Babbingtonów i pannę Lytton Gore.

Satterthwaite przyniósł cocktail pannie Wills, po czym wycofał się dyskretnie w stronę lady Mary Lytton Gore. Jak już powiedziano, miał słabość do tytułów. Niezależnie od swego snobizmu lubił damy, a lady Mary była damą, to fakt niezaprzeczalny.

Gdy owdowiała, znalazła się w trudnej sytuacji materialnej. Sama, z trzyletnią córeczką, przyjechała do Loomouth, gdzie wynajęła mały domek. Mieszkała tu z jedną oddaną służącą. Szczupła, wysoka kobieta, miała pięćdziesiąt pięć lat, ale robiła wrażenie starszej. Wyglądała na osobę łagodną i nieśmiałą. Córkę uwielbiała, choć budziła ona w niej niepokój.

Hermione Lytton Gore, zwana z jakiegoś bliżej nieznanego powodu Egg*, nie była podobna do matki. Należała do typu kobiet energicznych. Pan Satterthwaite doszedł do wniosku, że nie jest piękna, choć niewątpliwie atrakcyjna. Jej wdzięk, myślał, wypływał przede wszystkim z olbrzymiej witalności. W tym towarzystwie była żywotna za dwoje. Ciemnowłosa, średniego wzrostu. W wijących się na szyi loczkach, w prostym spojrzeniu szarych oczu, w linii policzków, w zaraźliwym śmiechu - było coś, co kojarzyło się z bujną młodością i energią życiową.

Rozmawiała z Oliverem Mandersem, nowo przybyłym gościem.

- Nie rozumiem, dlaczego tak cię nudzi żeglowanie. Kiedyś za tym przepadałeś.

- Egg, kochanie, człowiek przecież dorasta.

Cedził słowa, unosząc wysoko brwi.

''Przystojny chłopak - pomyślał Satterthwaite - można mu dać ze dwadzieścia pięć lat. Może tylko trochę za gładki? Nie, to coś innego. Coś obcego? Coś nieangielskiego, tak…''

Olivera Mandersa obserwowała jeszcze jedna osoba. Mały człowieczek z jajowatą głową i bardzo cudzoziemskim wąsem. Satterthwaite przywołał wspomnienie’ Herkulesa Poirota. Sympatyczny Belg budził podejrzenie, że rozmyślnie podkreśla swą obcość. Jego małe błyszczące oczka zdawały się mówić: ''Wyglądam na bufona? Odgrywam komedię? Bien, niech będzie i tak''.

Teraz jednak w oczach Herkulesa Poirota nie igrał żaden błysk. Patrzyły z powagą i odrobiną smutku.

Jego wielebność pastor Loomouth, Stephen Babbington, podszedł do lady Mary i pana Satterthwaite’a. Przeszło sześćdziesięcioletni mężczyzna o łagodnych zgaszonych oczach, rozbrajająco nieśmiały. Zwrócił się do Satterthwaite:

- Wielkie to dla nas szczęście, że mamy tu sir Charlesa. Dobry człowiek, bardzo szlachetny. Cudowny sąsiad. Na pewno lady Mary zgodzi się ze mną.

Lady Mary uśmiechnęła się.

- Bardzo go lubię. Sukces nie przewrócił mu w głowie. W dużym stopniu - uśmiechnęła się znowu - to jeszcze chłopiec.

Podeszła pokojówka z cocktailami na tacy, a pan Satterthwaite pomyślał o niewyczerpanym instynkcie macierzyńskim kobiet. Jego wiktoriańska natura pochwalała te cechę.

- Możesz wypić jeden cocktail, mamo - odezwała się Egg, która podbiegła ze szklanką w ręku. - Tylko jeden.

- Dziękuje ci, kochanie - odparła potulnie lady Mary.

- Myślę - powiedział Babbington - że i mnie żona pozwoli.

I roześmiał się cienkim księżym chichotem.

Satterthwaite spojrzał na panią Babbington, która wdała się w.gorącą dyskusje z sir Charlesem na temat nawozów.

''Ma ładne oczy'' - pomyślał.

Pani Babbington, wysoka zaniedbana kobieta, wyglądała na osobę pełną energii, pozbawioną małostkowości. Zacna, jak określił ją Charles Cartwright.

- Proszę mi powiedzieć - lady Mary pochyliła się do przodu - kim jest ta młoda osoba, ubrana na zielono, z którą pan rozmawiał, kiedy przyszłyśmy?

- Pisarka. Anthony Astor.

- Co takiego? Taka anemiczna! Och! - I szybko poprawiła się. - Co za okropne rzeczy wygaduje. Ale to zaskakujące. Nie wygląda… to znaczy wygląda… wypisz wymaluj nieudolna przełożona pielęgniarek.

Na tak trafny opis panny Wills Satterthwaite zaśmiał się serdecznie. Babbington rozglądał się po pokoju z życzliwym wyrazem swych krótkowzrocznych oczu. Pociągnął łyk ze szklanki, zakrztusił się lekko. Nie ma wprawy w piciu cocktailów, pomyślał ubawiony Satterthwaite, kojarzą mu się na pewno z nowoczesnością, ale mu nie smakują. Babbington, zdeterminowany, wypił jeszcze jeden łyk, skrzywił się i powiedział:

- Czy to ta dama? Och, Boże… Podniósł rękę do gardła. Rozległ się głos Egg.

- Oliver, jesteś nierzetelnym Shylockiem… ''Jasne - pomyślał Satterthwaite - to taka sprawa.

Nie cudzoziemiec, Żyd. Co za przystojna para. Oboje tacy młodzi i piękni… i kłócą się - to zawsze zdrowy objaw…''

Z rozmyślań wyrwał go jakiś hałas z boku. Babbington chwiał się na nogach. Twarz miał konwulsyjnie wykrzywioną.

Lady Mary wstała i wyciągnęła troskliwie rękę. Uwagę wszystkich ściągnął jasny głos Egg.

- Popatrz - mówiła - pan Babbington zachorował. Strange rzucił się naprzód, podtrzymał zataczającego się pastora i lekko unosząc przeniósł na sofę w rogu pokoju. Reszta towarzystwa stłoczyła się wokół, wszyscy chcieli pomóc, byli jednak bezradni.

W dwie minuty później sir Bartholomew wyprostował się, pokręcił głową. Nie było sensu ukrywać prawdy, powiedział bez ogródek:

- Niestety. Nie żyje…

ROZDZIAŁ TRZECI

SIR CHARLES SIĘ ZASTANAWIA

- Niech pan tu pozwoli na chwilę, Satterthwaite.

Sir Charles wysunął głowę przez drzwi.

Od wypadku minęło półtorej godziny. Po początkowym zamieszaniu zaległa cisza. Lady Mary wyprowadziła łkającą panią Babbington i poszła z nią na plebanie. Panna Milray z całą energią zajęła się telefonowaniem. Przyjechał miejscowy lekarz. Podano uproszczoną kolacje i goście bez słowa rozeszli się do swoich pokojów. Pan Satterthwaite też miał zamiar udać się do siebie, gdy sir Charles zawołał go przez drzwi pokoju okrętowego, w którym nastąpił wypadek.

Satterthwaite wchodząc musiał opanować lekki dreszcz. Starszy człowiek nie lubi widoku śmierci. Może niedługo i na niego przyjdzie kolej…? Ale po co o tym myśleć?

''Mogę się trzymać jeszcze i dwadzieścia lat'' - stwierdził dziarsko sam przed sobą.

W pokoju okrętowym był jeszcze Bartholomew Strange. Na widok Satterthwaite’a pokiwał głową z aprobatą.

- Odpowiedni człowiek - rzekł. - Satterthwaite może nam coś wnieść. Zna życie.

Satterthwaite lekko zdziwiony siadł w fotelu obok doktora. Sir Charles chodził tam ł z powrotem po pokoju, zapomniał o zaciskaniu dłoni i nie wyglądał już tak bardzo jak wilk morski.

- Charlesowi nie podoba się to wszystko - stwierdził sir Bartholomew. - Mam na myśli śmierć biednego Babbingtona.

Źle to określił, pomyślał Satterthwaite. Nikomu nie mogło podobać się to, co się stało. Strange’owi musiało chodzić o coś zupełnie innego, tylko użył nieodpowiednich słów.

- To bardzo przygnębiająca sprawa - odezwał się Satterthwaite badając ostrożnie grunt. - Doprawdy bardzo - powtórzył i znowu przeszedł go dreszcz na wspomnienie wypadku.

- Hm, tak, to przykre - odparł lekarz, a w jego głosie pojawił się na chwile zawodowy ton.

Cartwright przerwał wędrówkę.

- Powiedz, Tollie, widziałeś, żeby ktoś w ten sposób umierał?

- Nie - pokręcił głową z namysłem sir Bartholomew. - Nie widziałem.

A po chwili dodał:

- Ale nie byłem świadkiem zbyt wielu zgonów. Lekarz chorób nerwowych nie uśmierca swoich pacjentów. Trzyma ich przy życiu i na nich zarabia. MacDougal poznał śmierć o wiele lepiej ode mnie, mogę cię zapewnić.

Wezwany przez pannę Milray MacDougal był miejscowym lekarzem.

- MacDougal nie asystował przy samej śmierci. Kiedy przyszedł, Babbington już nie żył. Oparł się na tym, co mu powiedzieliśmy, co ty mu powiedziałeś. Stwierdził, że to był jakiś atak, że Babbington był już stary i zdrowie mu nic dopisywało. To mnie nie przekonuje.

- Nie tylko ciebie, pewno i jego - mruknął sir

Bartholomew. - Lekarz musi coś powiedzieć. Atak jest dobrym słowem, nic nie znaczy, a przemawia do laika.

Zresztą Babbington był rzeczywiście stary i ostatnio miał kłopoty ze zdrowiem. Jego żona to potwierdziła. Mógł mieć jakiś słaby punkt, którego nikt nie podejrzewał.

- Uważasz, że to był typowy atak czy paroksyzm, czy jak to tam określacie?

- Typowy dla czego?

- Dla jakiejś choroby.

- Gdybyś studiował medycynę - odparł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin