318 31. Na Worobiowych Górach Burza przeminęła już bez ladu i przerzucona łukiem ponad całš Moskwę trwała na niebie wielobarwna tęcza, piła wodę z rzeki Moskwy. Wysoko na wzgórzu, między dwiema kępami krzaków, widać było trzy ciemne sylwetki. Woland, Korowiow i Behemot siedzieli na czarnych osiodłanych koniach, patrzyli na rozpocierajšce się za rzekš miasto, całe w rozpryskach słońca, pobłyskujšcego w tysišcach zwróconych ku zachodowi okien, na piernikowe baszty Diewiczego Monasteru. Co zaszumiało w powietrzu i Asasello wylšdował w pobliżu całej grupy za czarnym trenem jego płaszcza lecieli mistrz i Małgorzata. Musiałem przeszkodzić wam tobie, Małgorzato, i tobie, mistrzu po chwili milczenia zaczšł Woland ale nie miejcie o to do mnie żalu. Nie sšdzę, bycie mieli tego żałować. No cóż zwracał się teraz tylko do mistrza pożegnaj się z tym miastem. Na nas już czas Woland dłoniš w czarnej rękawicy z rozciętym mankietem powiódł w tę stronę, gdzie niezliczone słońca roztapiały za rzekš szkło, gdzie trwała ponad tymi słońcami mgła, dym i opary rozprażonego w cišgu całego dnia miasta. Mistrz zeskoczył z siodła, opucił jedców i pobiegł na skraj wzgórza. Czarny płaszcz wlókł się za nim po ziemi. Mistrz patrzył na miasto. W pierwszej chwili zakradł się do jego serca smutek i żal, ale niebawem ustšpiły one miejsca słodkawemu niepokojowi, cygańskiemu podnieceniu włóczęgi. Na zawsze!... Zrozumże to wyszeptał mistrz i oblizał suche, spękane wargi. Zaczšł uważnie przysłuchiwać się temu wszystkiemu, co działo się w jego duszy, analizować to. Wydało mu się, że podniecenie minęło, przekształciło się w poczucie wielkiej, miertelnej krzywdy. Ale i ono było nietrwałe, przeminęło, zastšpiła je, nie wiedzieć czemu, wyniosła obojętnoć, a tę z kolei przeczucie wiekuistego spokoju. Grupa jedców oczekiwała na mistrza w milczeniu. Jedcy patrzyli na gestykulujšcš na krawędzi urwiska wysokš, ciemnš sylwetkę, która to wznosiła głowę, jak gdyby starajšc się sięgnšć spojrzeniem aż za dalekie przedmiecia, to znów zwieszała jš na pier, jak gdyby kontemplujšc wydeptanš mizernš trawę pod nogami. Potem mistrz chwycił się za głowę i pobiegł z powrotem w stronę oczekujšcych nań towarzyszy podróży. No i jak z wysokoci swego wierzchowca zwrócił się do mistrza Woland pożegnałe się? Tak, pożegnałem się odpowiedział mistrz, i, już uspokojony, miało i otwarcie popatrzył w twarz Wolanda. A wówczas przetoczył się ponad wzgórzami straszliwy, podobny dwiękowi tršb głos Wolanda: Czas już! a także przenikliwy gwizd i miech Behemota. Konie poderwały się do biegu, jedcy unieli się w siodłach i pocwałowali. Małgorzata czuła, że jej oszalały rumak szarpie i gryzie wędzidło. Pęd wzdšł płaszcz Wolanda ponad głowami całej kawalkady, płaszcz ten zaczšł przesłaniać cały wieczerniejšcy nieboskłon. Kiedy na sekundę czarna opończa odrzucana została na bok, Małgorzata nie zwalniajšc biegu odwróciła się i zobaczyła, że nie ma już za nimi różnobarwnych wieżyc, nie ma już od dawna i miasta... KONIEC ROZDZIAŁU
aniona