Shields Gillian - Nieśmiertelny.pdf

(565 KB) Pobierz
GILLIAN SHIELDS
GILLIAN SHIELDS
„Nieśmiertelny”
Wszyscy umieramy, a jesteśmy jako wody rozlane po ziemi.
Księga Samuela 2, 14-14
Prolog
Nic wierzę w duchy. Nie wierzę też w czarną magię, lewitację, kontakty z
zaświatami, tarota, jasnowidzenie, wampiry - w cały ten bełkot o drugiej
stronie. Jasne, że nie wierzę. Ja, rozsądna, rozważna, inteligentna Evie
Johnson. Dziewczyny takie jak ja nie zajmują się tymi paranormalnymi
bzdurami.
Tak w każdym razie uważałam, dopóki nie przyjechałam do szkoły dla
dziewcząt Wyldcliffe Abbey. Po-ii m wszystko się zmieniło. Widziałam jej
świat i już nigdy nie będę taka jak dawniej.
Wyobraź sobie dziką, odludną okolicę, gdzie wrzosowiska wznoszą się
surową falą brązów, zieleni i fioletów. Gdzieniegdzie na wzgórzach stoją
owce, ze stoickim spokojem znosząc przenikliwy wiatr. Kilka drzew, którym
udało się wyrosnąć, jest słabych i powyginanych. Wrzosowiska otaczają
wioskę strzegącą wejścia do doliny jak więzienne mury. Witajcie w
Wyldcliffe.
Właśnie to miejsce nawiedza moją teraźniejszość, przeszłość i przyszłość.
O ile oczywiście jest przede mną jakaś przyszłość. O ile on na to pozwoli. O
ile przedtem mnie nie zniszczy.
Ona trwa u mego boku jak siostra, ale on jest w mojej duszy.
Jest moim wrogiem, dręczycielem, demonem.
Moim ukochanym.
Rozdział 1
Nigdy nie chciałam wyjeżdżać do szkoły z internatem. Nigdy nie miałam
ochoty na towarzystwo rozpuszczonych bogatych dziewczyn, które
zadzierają nosa. Wystarczało mi moje dawne życie, w którym zawsze
trzymałam się na uboczu. Może nie byłam szczęśliwa, ale zadowolona. Aż
pewnego błękitnego wrześniowego dnia moja babka, Frankie, poważnie
zachorowała.
Nigdy nie mówiłam do niej „babciu", zawsze była dla mnie „Frankie",
zastępczą matką, najlepszą przyjaciółką. Naiwnie wierzyłam, że zawsze tak
będzie. Ale nikt nie jest nieśmiertelny, nawet ci, których kochamy. I tak
Frankie zachorowała, a ja musiałam się spakować i wyruszyć do szkoły dla
dziewcząt Wyldcliffe Abbey. Życie czasami daje nam kopniaka. Starałam się
myśleć o tym jak o kolejnym wyzwaniu.
Podróż do Wyldcliffe zdawała się ciągnąć godzinami. Pociąg mknął na
północ. Ojciec chciał pojechać ze mną, ale przekonałam go, że poradzę sobie
sama. Wiedziałam, że chciał spędzić jak najwięcej czasu z Frankie w domu
opieki, zanim skończy mu się urlop i wojsko znów wyśle go za granicę.
Dlatego wytłumaczyłam mu, że poradzę sobie sama, wytrzymam kilka godzin
w pociągu i na pewno nie trafię na listę zaginionych. Doprawdy, tato, mam
już szesnaście lat, nie jestem dzieckiem... wcale nietrudno było go przekonać.
Tak naprawdę uznałam, że łatwiej będzie mi się z nim pożegnać w domu.
Ostatnie, na co miałam ochotę, to czuć na sobie wyniosłe spojrzenia uczennic
z Wyldcliffe, gdy zapłakana odprowadzam ojca wzrokiem. O nie, tym razem
nie będzie „biedaczki Evie". Dość się tego nasłuchałam przez mamę. Ludzie
szeptali o mnie na ulicy. Czułam na sobie litościwe spojrzenia. O nie, to się
nie powtórzy. Pokażę im, że nikogo nie potrzebuję. Jestem silna, tak silna jak
turkusowy ocean. Nikt w Wyldcliffe nie zobaczy moich łez.
Przesiadłam się do powolnej, zasapanej kolejki, gdy zapadł zmierzch.
Jechałam przez nieznany krajobraz, mijałam wzgórza porośnięte jeżynami i
wrzosem. Choć pogrążona w rozpaczy, poczułam ukłucie ciekawości. Kiedy
byłam mała, Frankie opowiadała mi o Wyldcliffe, o którym słyszała od swojej
mamy - o dzikich wrzosowiskach, farmach na odludziu i surowym
północnym niebie. Nigdy tu nie byłam, ale gdy pociąg zbliżał się do celu,
odłożyłam gazetę, zdjęłam słuchawki i wyjrzałam przez okno w zmierzch.
Pół godziny później pociąg wjechał na małą stacyjkę u zejścia do głębokiej
doliny okrytej cieniem. Wtaszczyłam walizki do wiekowej taksówki i wtedy
wraz z wiatrem pojawił się deszcz.
- Do Wyldcliffe proszę - powiedziałam i ruszyliśmy. Usiłowałam nawiązać
rozmowę z taksówkarzem o zmęczonych oczach, ale tylko burknął coś w
odpowiedzi, więc jechaliśmy w milczeniu. Między chmurami dostrzegłam
skrawek słońca - chowało się za wrzosowiskami jak krwawa kula. Ołowiane
niebo przytłaczało ziemię. Całe dotychczasowe życie spędziłam nad morzem
i ciemne wzgórza sprawiały, że czułam się dziwnie osaczona. Mimo butnych
słów nagle poczułam się bardzo mała i samotna. Głupio zrobiłam, że nie po-
zwoliłam ojcu się odwieźć... Samochód pokonał zakręt i moim oczom w
końcu ukazały się stare kamienne budynki i wieża kościelna w Wyldcliffe.
Taksówkarz zatrzymał się przed niewielkim sklepem na ulicy poczerniałej
od deszczu.
- A dokąd dokładnie? - warknął.
- Do szkoły - odparłam. - No wie pan, Wyldcliffe Abbey.
Odwrócił się i łypnął na mnie groźnie.
- Do przeklętego miejsca nie jadę. - Splunął. - Możesz iść pieszo.
- Ale ja nawet nie wiem, gdzie to jest! - zaprotestowałam. - Poza tym
pada.
Mężczyzna zawahał się, ale zaraz znowu burknął gniewnie:
- To niedaleko na piechotę. Jak chcesz, możesz poprosić Jonesa ze sklepu.
On cię zawiezie. Ja nie.
Wysiadł z samochodu, postawił moje bagaże na mokrej jezdni. Ja też
wysiadłam.
- Gdzie jest szkoła? Którędy mam iść?
- Niedaleko. - Niechętnie wskazał kościół. - Niecały kilometr od
cmentarza. Powiedz Danowi Jonesowi, dokąd się wybierasz.
Chwilę później taksówka odjechała, a ja zostałam jak niechciany bagaż.
Nie mieściło mi się w głowie, że tak po prostu mnie wysadził, w środku
ulewy. Energicznie zapukałam do drzwi - tabliczka informowała, że to
„Urząd pocztowy i sklep", a kierownikiem jest „D. Jones". Nikt nie otwierał.
Był późny deszczowy niedzielny wieczór i miałam wrażenie, że całą wioskę
zamknięto na cztery spusty. Zaklęłam pod nosem. Nie miałam wyboru -
musiałam iść pieszo.
Słońce już zaszło, blady księżyc usiłował przebić się przez gęste chmury.
Dokoła małego kościółka tłoczyły się wysokie drzewa i wiekowe nagrobki.
Nagle dobiegło mnie krakanie.
Otrząsnęłam się ze złością. Nie przerazi mnie stadko gawronów i stary
cmentarz. To wszystko przypominało tandetną scenografię drugorzędnego
horroru. Rozejrzałam się i zobaczyłam stary drogowskaz z napisem „Abbey".
Ruszyłam wąską ścieżką, ciągnąc za sobą walizkę przez błoto. Moje długie
rude włosy ociekały deszczem, dłonie pobielały z zimna, ale w środku byłam
bliska wybuchu, wściekła na niesprawiedliwy los: najpierw mama, potem
Frankie, a teraz jeszcze ta cholerna szkoła z internatem, stuknięty taksówkarz
i przeklęty deszcz...
Pogrążona w gorzkich rozmyślaniach, nie zauważyłam ani konia, ani
jeźdźca, a potem było już za późno. Tętent kopyt, rżenie, szelest obszernej
peleryny. Podniosłam głowę i znieruchomiałam, nie byłam w stanie
uskoczyć z drogi przed czarnym wierzchowcem, który pędził wprost na
mnie. Nagle wspiął się na tylne nogi, zarżał, coś uderzyło mnie w głowę.
Pamiętam tylko, jak spadałam... spadałam w ciemność.
Kiedy znów uniosłam powieki, jeździec zdążył zsiąść i pochylał się nade
mną. Okazało się, że to chłopak, może trochę ode mnie starszy, ale wyglądał,
jakby przybył z innego świata, z kart powieści, z krainy rycerzy, książąt i
elfów. Długie ciemne włosy okalały bladą delikatną twarz o wysokich
kościach policzkowych i błyszczących niebieskich oczach. Przyglądał mi się
tak intensywnie, że poczułam się nieswojo.
To niemożliwe. Nie należę do dziewczyn, które wpadają na przystojnych
chłopaków. Z trudem wstałam.
- Ja... przepraszam - wy stękałam. - Nie widziałam cię.
- Nie mogłaś.
Wydawał się zmęczony i spięty, cienie pod jego oczami przypominały
śliwki.
- Przepraszam - powtórzyłam głupio i czekałam, aż zrobi to samo. On
jednak tylko mi się przyglądał.
- Celowo zatrzymałaś mojego konia?
- Celowo na mnie najechałeś? - odparłam gniewnie.
- Przecież nic ci się nie stało - zauważył. - Choć tego samego nie da się
powiedzieć o moim wierzchowcu.
Koń drżał i pocił się, potrząsał łbem, przewracał ślepiami, jakby zobaczył
ducha.
- Bardzo mi przykro - żachnęłam się. - Tam, skąd pochodzę, uważa się, że
ludzie są ważniejsi od koni.
- Ludzi jest na świecie za dużo, jak szczurów, a rzadko trafia mi się koń
tak doskonały jak ten. - Jego głos był lodowaty jak ocean w zimie. Szeptał coś
do rozdrażnionego zwierzęcia, przebiegł długimi palcami po jego bokach.
Znowu na mnie spojrzał, odrobinę mniej wrogo. - Na szczęście nic mu się nie
stało.
- Świetnie - syknęłam. - Kamień spadł mi z serca. Obawiałam się, że jest
posiniaczony i ubłocony, bo przecież upadł, a już i tak był spóźniony
pierwszego dnia w koszmarnej szkole z internatem. Ale nie, koniowi nic się
nie stało. Chwalmy Pana!
Pochyliłam się i nerwowo zbierałam rzeczy, które wysunęły się z walizki.
Za kogo on się uważa, pretensjonalny pozer o długich czarnych włosach, w
długiej czarnej pelerynie? Któż to ma być, romantyczny rozbójnik? Co za
dureń. Wściekła, jak mogłam najszybciej upychałam ubrania z powrotem do
walizki. Zobaczyłam błękitny sweter w kałuży. Podniosłam go i syknęłam z
bólu.
- Au!
Rozchylił się i odsłonił zdjęcie mamy. Była na nim piękna, śmiała się do
aparatu tamtego dawno minionego letniego dnia. Specjalnie owinęłam
zdjęcie w sweter, żeby się nie zniszczyło, ale szkło pękło i przecięło mi skórę
dłoni. Na twarz kapnęła kropla mojej krwi.
Zachwiałam się na piętach. Najchętniej usiadłabym w potokach deszczu i
wyła do księżyca.
- Zobacz, co narobiłeś! - warknęłam. Starałam się powstrzymać łzy.
Chłopak cisnął wodze na niską gałąź, owinął zdjęcie swetrem, wyszeptał
coś i oddał mi zawiniątko.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin