ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA NIEZNOŚNEGO KOLEKCJONERA
PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
Przełożyła: ANNA IWAŃSKA
Słowo od Alfreda Hitchcocka
Witajcie, miłośnicy tajemniczych opowieści! Poproszono mnie o ponowne zaprezentowanie Wam naszych niezmordowanych Trzech Detektywów. Tym razem ratują oni od zguby, na którą prawdopodobnie zasługuje, najbardziej antypatycznego człowieka w mieście. Przy okazji wydobywają z mroków liczącą czterysta lat tajemnicę pewnego południowoamerykańskiego kraju, z którą łączy się historyczna postać okrutnika oraz zaginiony skarb. To powinno Wam dostarczyć dostatecznych emocji, ale znajdziecie ich więcej. Męczące i denerwujące przyjęcie, plotkarski komputer i nawiedzony dom nie dadzą detektywom wytchnąć ani na chwilę.
Więcej o tych tajemniczych sprawach nie powiem. Co za sens miałoby ujawnianie wszystkiego we wstępie? Ale może ci z Was, którzy nie zetknęli się dotąd z Trzema Detektywami, chcieliby wiedzieć o nich więcej?
Przywódcą zespołu jest Jupiter Jones, chłopiec pulchny, niektórzy powiedzieliby nawet gruby. To bez znaczenia. Jest bystry i zdecydowany i prześciga niejednego w umiejętności dedukowania prawdy z najwątlejszych przesłanek.
Pete Crenshaw, Drugi Detektyw, jest najroślejszy z chłopców, bardzo sprawny fizycznie i... boi się duchów.
Bob Andrews, chłopiec zrównoważony, zajmuje się dokumentacją. Bardzo często miejscem jego pracy detektywistycznej jest biblioteka, gdzie zdobywa różne zadziwiające informacje.
Detektywi mieszkają w Rocky Beach, nadmorskim mieście kalifornijskim, położonym niedaleko mego miejsca zamieszkania — Malibu. Ich bazą operacyjną jest sekretna siedziba na terenie składu złomu, który należy do państwa Matyldy i Tytusa Jonesów, wujostwa Jupitera.
Teraz, skoro poznaliście już chłopców, bierzcie się do czytania.
Alfred Hitchcock
ROZDZIAL 1
Największy kutwa w mieście
— Uważajcie, chłopcy! — zawołał Harry Burnside. — Jeśli coś rozbijecie, wymysły starego zrzędy spadną na was jak grad z burzowej chmury.
Burnside, zazwyczaj jowialny i żartobliwy, miał teraz ponurą minę.
— Cóż to za sknera! Nie sposób z niego wydusić trochę forsy na przyzwoite uniformy dla was. Jupe, czy zmierzyłeś tę marynarkę przed wypożyczeniem? Zupełnie nie pasuje na ciebie!
Jupiter Jones odstawił tacę z przekąskami i przyjrzał się sobie. Był korpulentnym chłopcem i biała marynarka kelnerska z trudem dopinała się w krągłej talii.
— Nic lepszego nie mogłem znaleźć — powiedział. — Mieli większe marynarki, ale ręce topiły mi się w rękawach, a chyba dziś będę potrzebował rąk.
Za Jupe'em stał Pete Crenshaw z tacą pokrojonej marchewki i majonezem. Jego biała marynarka była tak krótka, że sięgała mu zaledwie do pasa, a rękawy kończyły się powyżej przegubów. Wyglądał w niej jak sympatyczny strach na wróble.
Bob Andrews, najmniejszy z chłopców i zwykle najbardziej zadbany, miał na sobie marynarkę o wiele za dużą. Żeby móc trzymać tacę, musiał zawinąć rękawy. Po raz pierwszy w życiu wyglądał niechlujnie.
Harry Burnside westchnął.
— Okay, teraz nic się już nie da zrobić. Idźcie podać gościom przekąski i trzymajcie się z dala od starego Pilchera. Jeśli coś upuścicie, gotów pourywać wam głowy.
Jupiter przytrzymywał drzwi kuchni, a Pete i Bob wynieśli swoje tace. Zaczęli krążyć między zebranymi w salonie gośćmi. W pokoju było tłoczno, tak od ludzi, jak i od starych, niewygodnych mebli i półek, pełnych różności. Przeszklone drzwi do ogrodu stały otworem, wpuszczając do pokoju czerwcowe ciepło bez najmniejszego powiewu. Chłopcy byli spoceni, skrępowani i zdenerwowani. Każdy skupiał całą uwagę na trzymanej tacy, by przypadkiem czegoś nie upuścić i nie ściągnąć na siebie gniewu strasznego pana Pilchera.
Chłopcy nigdy go nie poznali, ale słyszeli o nim dużo, i to dużo niedobrego. W świecie biznesu byt notowany jako najbogatszy człowiek na Zachodnim Wybrzeżu. Przypisywano mu nieprzeliczone miliony. Jego sąsiedzi z Rocky Beach i prowadzący z nim interesy właściciele sklepów uważali go za największego kutwę w mieście. Powiadano, iż jest tak skąpy, że wciąż trzyma dziewięćdziesiąt centów z pierwszego zarobionego dolara.
Chłopcy wiedzieli, że Harry Burnside zaangażował ich do pracy na przyjęciu Pilchera w akcie rozpaczy. Był nowym i najmłodszym organizatorem przyjęć i bankietów w mieście i to zlecenie otrzymał jako pierwsze. Musiał się dobrze nagimnastykować, żeby sklecić obsługę przyjęcia, a Pilcher uczynił zadanie podwójnie trudnym. Zachowywał się, mówił Burnside, jakby brał udział w konkursie na najtańsze podejmowanie gości. Na protesty Burnside'a odpowiadał, że cała sztuka w tym, żeby wydać jak najmniej. Kłócił się i targował o każdy wydatek i upierał się przy najniższych stawkach dla kelnerów. W rezultacie stoły w ogrodzie nakryły i obsługiwały tegoroczne absolwentki szkoły średniej w Rocky Beach, obowiązki barmana pełnił praktykant ze szkoły kelnerskiej w Los Angeles, a talerze zmywał przybłęda, imieniem Ramon, którego Burnside wynalazł w przytułku “Nowej Nadziei”. Hors d'oeuvres serwowali Jupiter, Pete i Bob.
Chłopcy zgodzili się do pomocy nie dla zarobku. Oczywiście, pieniądze przydadzą się zawsze, ale podjęli się tej pracy głównie z ciekawości. Jako Trzej Detektywi, jedyna młodociana agencja detektywistyczna w mieście, nieustannie poszukiwali tajemnic do wyjaśnienia, a Jeremy Pilcher był tajemnicą. Stanowił niemal legendę Rocky Beach. Żył prawie jak pustelnik. Szansy poznania go i zobaczenia jego domu nie można było zaprzepaścić. Mieszkał przy Mocking Bird Lane w starej, walącej się ruderze, stojącej wśród zarośniętego, przejmująco wilgotnego ogrodu. Było tu bardzo ponuro i ludzie mówili, że w domu straszy.
Przyjęcie, które organizował Burnside, wydawano dla córki Pilchera, Marilyn. Jedynaczka, pieczołowicie chroniona spadkobierczyni, pobierała edukację w prywatnych szkołach. Dlatego też dzieci z Rocky Beach nigdy nie miały okazji jej poznać. Teraz była już studentką koledżu, jak powiedział chłopcom Burnside, i zamierzała ogłosić na przyjęciu swoje zaręczyny. Burnside zwierzył też chłopcom, że Pilcher nie akceptuje narzeczonego córki i zżyma się na samą myśl o przyjęciu.
— Powiedział, że to tylko wyrzucanie pieniędzy — mówił Burnside. — Wyraził w końcu zgodę, bo jego córka wierciła mu dziurę w brzuchu. Doszedł do wniosku, że tępiej już urządzić tę całą hecę, wynająć nawet orkiestrę taneczną, i mieć na jakiś czas spokój. Zamierza nakłonić córkę do zerwania zaręczyn i tym samym zapewnić sobie chwilę oddechu, nim przyjdzie czas na jej zamążpójście. Wtedy znajdzie jej jakąś grubą rybę z Wall Street albo wprowadzi ją w swoje interesy. Czuję, że tego by chciał najbardziej.
Jupiter roznosił herbatniczki serowe wśród rozgadanych gości i zastanawiał się, który z panów może być Pilcherem. Większość stanowili mężczyźni w średnim wieku. Jupe wiedział, że Pilcher jest stary, ma co najmniej siedemdziesiąt lat. Większość panów była też dobrze ubrana. Widać było, że są bywalcami kosztownych salonów fryzjerskich i szykownych klubów sportowych. To nie pokrywało się z wyobrażeniem Jupe'a o Pilcherże.
Natomiast każdą z roześmianych, przekrzykujących orkiestrę, dziewcząt mogła być Marityn Pilcher. Może jest nią rudowłosa w białej sukni? A może brunetka w różowej? Albo blondynka, która gawędzi z wyblakłą kobietą w szarych jedwabiach? Kobieta owa wyglądała na strapioną. Kiedy blondynka odwróciła na chwilę głowę do gładkiego młodzieńca u swego boku, jej rozmówczyni popatrzyła na sufit i podniosła rękę do ust.
Jupe poszedł za wzrokiem kobiety. W rogu sufitu wisiała pajęczyna. Niżej, na ścianie ktoś niedawno rozgniótł robaka.
Pani w szarej sukni skrzywiła się z niesmakiem i szybko odwróciła wzrok. Jupiter stłumił uśmiech. Praca kelnera była poniekąd trudniejsza od pracy detektywa, ale miała swoje zabawne strony.
Nagle, właśnie w momencie, gdy orkiestra zakończyła serię melodii, jedna z młodych kelnerek w ogrodzie upuściła szklankę. Szkło rozbito się z brzękiem na kamiennej ścieżce.
Jupe dowiedział się natychmiast, który z panów jest Pilcherem. Wysoki, bardzo chudy mężczyzna ze zmierzwionymi, siwymi włosami i w czarnym, wyświechtanym ze starości ubraniu wybiegł z kąta i z okrzykiem złości ruszył do ogrodu. Przez moment Jupe myślał, że Pilcher złapie kelnerkę i zacznie nią trząść. W ostatniej chwili powstrzymał się jednak.
— Uważaj, co robisz, ty mała...
Nie skończył zdania i tylko popatrzył na dziewczynę. Następnie odwrócił się i przemaszerował między swymi gośćmi do kuchni.
— Tato, nie przejmuj się tak, co? — blondynka w niebieskiej sukni biegła za Pilcherem.
— Marilyn — pani w szarych jedwabiach wyciągnęła rękę, jakby chciała powstrzymać dziewczynę. Zaniechała jednak tego zamiaru i ręka jej opadła. Popatrzyła na gładkolicego młodzieńca. — Jim, doprawdy! Ten człowiek...
Jim podreptał za dziewczyną.
— Marilyn, poczekaj. Panie Pilcher, ona nie upuściła tego umyślnie. Proszę pana! Gdyby zechciał pan tylko...
Pilcher nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Pchnął drzwi kuchenne na oścież i stanął w progu. Jupe, który w milczeniu obserwował całą scenę, miał wrażenie, że tamten nabiera tchu, żeby wreszcie wyładować całą furię na niezręczną kelnerkę.
Harry Burnside biegał od pieca kuchennego do stołu, nakładając w pośpiechu jedzenie na półmiski. Przy zlewie czarnowłosy przybłęda zanurzał talerze w mydlinach.
— Burnside, zabieraj tę niewydarzoną dziewczynę z mego domu! — krzyczał Pilcher, wyraźnie nie licząc się z tym, że go któryś z gości usłyszy. — Jeśli myślisz, że zapłacę za szklankę, którą rozbiła, jesteś w błędzie. Nie zapłacę!
— Tato, może byś ochłonął, co? — prosiła Marilyn. — Szkodzisz swojemu sercu i psujesz mi przyjęcie. Dajże spokój, tato! Proszę!
Ujęta go za ramię i starała się odciągnąć od kuchni. Ale Jeremy Pilcher nie przestał krzyczeć i nie dał sobie przerwać.
Pomywacz odwrócił głowę i spojrzał na Pilchera. Zmarszczył brwi, jakby zirytowany wrzaskami. Przez chwilę wpatrywali się w siebie. Wtem z ręki pomywacza wyśliznął się talerz i rozbił w kawałki na podłodze.
Goście nie starali się już podtrzymywać rozmowy. Stali zakłopotani, udając, że nie słyszą wybuchu wściekłości Pilchera. W ciszy trzask rozbitego talerza zabrzmiał jak eksplozja.
Pilcher wciągnął ze świstem powietrze.
— Tato, postaraj się opanować, nie wściekaj się o byle co! — wołała Marilyn. — Jakież to ma znaczenie, jeśli... jeśli... Tato?
Pilcher zgiął się nagle wpół i zacisnął ręce na piersi.
— Och, mówiłam ci! — zawodziła jego córka. — Ostrzegałam cię! Ray! Ray, chodź tu szybko! On mdleje!
Objęła starego pana w pasie, ale był zbyt ciężki, by zdołała go utrzymać. Kolana ugięły się pod nim i opadł na podłogę.
ROZDZIAŁ 2
Pod kluczem
Z salonu przybiegł ciemnowłosy, młody człowiek. Wraz z Harrym Bumside'em dźwignęli Pilchera z podłogi. Usadzili go na krześle przyniesionym z jadalni przez Marilyn.
— Och, tato, mówiłam ci, że do tego dojdzie! Dziewczyna była bliska płaczu ze złości i niepokoju.
— Kto jest jego lekarzem? — Do skupionych wokół Pilchera ludzi podeszła tęga kobieta i z miną osoby kompetentnej przyłożyła palce do nadgarstka chorego. — Gdzie jest telefon? Trzeba wezwać lekarza.
— Nie — wystękał Jeremy Pilcher. — Nie chcę tu żadnych lekarzy! Nie trzeba!
Ciemnowłosy, młody człowiek pochylił się nad nim.
— Panie Pilcher, staramy się tylko...
— Powiedziałem, że nie potrzebuję lekarza, ty meksykański durniu! — zaskrzeczał Pilcher.
Młodzieniec nie zareagował na zniewagę. Zdawał się jej w ogóle nie słyszeć. Patrząc z boku, Jupiter zastanawiał się, czy ubliżanie przyjaciołom należy do zwyczajów Pilchera. Potem usłyszał, jak jeden z gości szeptem wyjaśnia drugiemu:
— Ten młody człowiek to Ray Sanchez. Jest osobistym sekretarzem starego.
— Musi być trudno o pracę w dzisiejszych czasach — odpowiedział drugi zgryźliwie.
— Zaprowadzisz mnie na górę! — zakomenderował Pilcher. — Chcę odpocząć. Przejdzie mi za parę minut.
Ray Sanchez rozejrzał się wśród gości. Jego wzrok padł na Pete'a, stojącego przy bufecie w swym przyciasnym uniformie kelnera.
— Możesz nam pomóc? — zwrócił się do niego.
Pete odstawił tacę i podszedł do starego pana. Ujęli go z obu stron, podnieśli z krzesła i wolno poprowadzili do holu, skąd biegły schody na piętro. Marilyn torowała im drogę wśród rozstępujących się gości.
Jeremy Pilcher ciążył im jak wór kartofli, gdy taszczyli go po schodach. Sanchez i Pete dyszeli ciężko, z wysiłkiem, wreszcie dotarli do jego sypialni. Był to frontowy pokój z widokiem na góry.
Ułożyli starego pana na łóżku. Marilyn pobiegła do przyległej łazienki po szklankę wody, ale ojciec odepchnął jej rękę. Woda rozpryskała się po pościeli.
— Nitro! — krzyknął. — Gdzie moja nitrogliceryna?
— Tutaj — Marilyn szarpnęła szufladę nocnego stolika i wyjęła z niej fiolkę.
— No, otwieraj! — gderał Pilcher. — Nie stój jak krowa!
— Tato, któregoś dnia wpadnie mi w rękę strychnina i nie zdążysz nawet się zdziwić — wysypała tabletkę na wyciągniętą dłoń ojca.
— Zabezpieczyłem się na taką możliwość. Wiesz, co jest w moim testamencie. Jeśli stanie mi się coś podejrzanego, zostaniesz goła i bosa!
Włożył pigułkę pod język i opadł na poduszki.
Pete czuł się zażenowany tą przykrą wymianą słów między ojcem a córką. Zaczął się chyłkiem wycofywać z pokoju, ale Marilyn spostrzegła jego manewr i złapała go za rękaw.
— Zostaniesz tutaj z moim ojcem! — rozkazała. — Ja muszę wrócić do gości. Chodź ze mną, Ray. Musisz mi pomóc.
Pete'a ogarnął strach. Nie chciał zostać sam z chorym, opryskliwym starcem.
— Panno Pilcher, ja nie mogę — zaprotestował — powinienem...
— Powinieneś robić to, co ci się każe — przerwała mu tonem wielce przypominającym ton jej ojca.
— Ale co będzie, jeśli... jeśli on przestanie oddychać? Jeśli jego serce...
— Nie przestanie oddychać — powiedziała niecierpliwie Marilyn. — To nie jest groźny atak serca. To tylko angina pectoris. Serce nie dostaje dosyć tlenu, dlatego ojciec odczuwa teraz bóle, ale nitrogliceryna to uśmierzy. Nic poważnego mu nie jest.
— Chciałbym, żebyś ty to miała — warknął Pilcher. — Nie mówiłabyś tak łatwo, że to nic poważnego.
— Naprawdę, to nic groźnego, tato — odwróciła się i wyszła z pokoju. Ray Sanchez uśmiechnął się do Pete'a, wzruszył ramionami i poszedł za Marilyn.
Jeremy Pilcher leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Pete usiadł w fotelu przy łóżku i patrzył na niego. Twarz starego człowieka była szara, tylko gdzieniegdzie pod skórą rysowały się fioletowe żyłki. Miał wydatny, cienki nos i zapadłe policzki. Pete Spojrzał na jego dłonie. Były to dłonie szkieletu; kości rysowały się wyraźnie pod skórą. Pilcher trzymał je zaciśnięte na piersi, jakby gotów do pogrzebu.
Ta myśl przeraziła Pete'a. Odwrócił szybko wzrok i zaczął się rozglądać po pokoju. Zauważył, że kominek nie był czyszczony od zimy. Za miedzianą obudową paleniska leżała góra szarego popiołu. Obok, w miedzianym koszyczku leżało kilka polan i sterta pożółkłych gazet na podpałkę. Obudowę kominka zdobił model statku i dwie zakurzone świece w porcelanowych lichtarzach.
Pete wziął głęboki oddech. Czuł w powietrzu kurz. Wyobrażał sobie te chmurki pyłów unoszące się ze ścian, draperii i z wyblakłego, poplamionego dywanu. Czy ktokolwiek, kiedykolwiek tu sprząta?
Lustro wiszące nad wielką komodą było pożółkłe i pełne plam. W kilku miejscach oblazło srebro z jego tylnej ściany. Dwa małe fotele stały po bokach komody. Tapicerka była wypłowiała. Podobnie wyblakłe były dwie wiszące na ścianach akwarele — płynące po wzburzonym morzu okręty i fale rozbijające się o skalisty brzeg.
Wszędzie stały półki na książki. Biegły wzdłuż ścian, przylegały ściśle do komody, napierały na stłoczone fotele. Wypełnione były po brzegi. Pete widział głównie tanie wydania i książki w miękkich oprawach, zarówno małe, jak i tak wielkie, że mieściły się na półkach tylko w pozycji leżącej. Były tam też różne papiery, w stertach i zwinięte w rulony. Tu i ówdzie leżały teczki na dokumenty i duże brązowe koperty.
Pete spój rżał na łóżko. Stary Pilcher chyba zasnął. Jego oddech stał się chrypliwy, ale regularny. Wychudzone dłonie nie były już zaciśnięte na piersi, leżały otwarte i odprężone. Pete wstał i podszedł do jednego z regałów. Zaczął odczytywać tytuły na grzbietach książek. “Krwawe morderstwo”, obok “Łowca rekinów”, dalej dzieła zebrane Edgara Allana Poe i książka pod tytułem “Polaris”. Wysunął ją z półki. Był to poradnik dla żeglarzy, z instrukcją nawigacji według gwiazd:
Z łóżka dobiegł go na wpół jęk, na wpół chrapnięcie. Pete drgnął, jakby go przyłapano na robieniu czegoś niedozwolonego. Wsunął książkę z powrotem na miejsce i stał, spoglądając na starego pana i słuchając gwaru na dole. Jak długo będzie trwało to przyjęcie? Jak długo będzie musiał tu tkwić przy starym, gburowatym skąpcu?
Popatrzył na swoje ręce. Kleiły się od kurzu. Prawdopodobnie regały nie były odkurzane od miesięcy, może lat.
Wszedł do łazienki i przymknął za sobą drzwi. Tu również były książki. Piętrzyły się na małym stoliku między staroświecką wanną na lwich łapach a umywalką. Znajdowały się tu głównie komiksy, ale był też traktat o energii atomowej. Najwyraźniej Pilcher czytał wszystko, co mu wpadło w ręce, bez wyboru. Jupiter też był taki. Czytał żarłocznie i zapamiętywał większość tego, co przeczytał. Dziwne było pomyśleć, że Pilcher, największy gbur na świecie, dzielił cokolwiek z Jupe'em. Jupe bywał nadęty i lubił moralizować, ale nie zrzędził nigdy.
Pete odkręcił kran i umył ręce skrawkiem mydła na umywalce.
Nagle rozległ się głośny i wyraźny szczęk przekręcanego w zamku klucza.
— Hej! — Pete złapał ręcznik i skoczył do drzwi. Nacisnął klamkę. Drzwi ani drgnęły, były dokładnie zamknięte.
— Panie Pilcher? — zawołał Pete cicho. — Proszę pana, proszę otworzyć. — Nie było odpowiedzi. Pete potrząsnął klamką. — Panie Pilcher! — zawołał głośniej.
Usłyszał oddalające się szybko kroki. Przyłożył ucho do drzwi. Z dołu dobiegały śmiechy i gwar. Orkiestra nie grała teraz. W pobliżu otworzyły się drzwi i odgłosy przyjęcia się wzmogły.
— Panie Pilcher?
Wciąż nikt nie reagował na jego wezwania.
Pete'owi zaczęło się robić gorąco z zakłopotania i lęku. Czy stary się wściekł, że chłopiec korzysta z jego łazienki? Może pomyślał, że Pete zamierza na niego napaść. Mogło mu się wszystko pomieszać i wziął go za złodzieja. Czyżby poszedł zadzwonić na policję?
Chłopiec usiadł na brzegu wanny i rozmyślał. Nie miał nic przeciwko temu, żeby przyjechała policja. Właściwie by się nawet ucieszył. Znowu usłyszał kroki, te same kroki, co przedtem. Teraz zbliżały się do drzwi łazienki.
Widocznie Pilcher doszedł do wniosku, że Pete jest nieszkodliwy, i wrócił go wypuścić.
Ale klucz się nie przekręcił. Pete usłyszał tylko sieknięcie i szuranie, jakby Pilcher się o coś potknął lub mocował z kimś pod drzwiami. Rozległ się jęk, a potem głuchy huk.
Pete skoczył do drzwi i zaczął szarpać za klamkę.
— Panie Pilcher! — wrzeszczał.
W tym momencie na dole gruchnęły dźwięki rockowej melodii “Dziecinko, dlaczego nie jesteś już moja?” Było to bardzo głośne, dużo perkusji i na dodatek wzmacniacze.
— Panie Piteher! — Pete ledwie mógł samego siebie usłyszeć. — Panie Pilcher, czy coś się panu stało?
Orkiestra grzmiała dalej.
Pete oblał się zimnym potem. Był bliski paniki. Zaczął walić pięściami w drzwi.
Pilcher nie odpowiadał. To pewnie atak serca! Teraz musiał dostać prawdziwego ataku serca, a nie jakiegoś skurczu bez znaczenia. Może umiera tam, tuż pod drzwiami.
Melodia “Dziecinko, dlaczego nie jesteś już moja?” osiągnęła końcowy akord, ale nie nastąpiła przerwa. Orkiestra przeszła od razu do “Rock, rock, rock całą noc”.
Pete walił w drzwi zrozpaczony. Co mogę zrobić? — myślał. — Tam leży stary, chory człowiek, który potrzebuje pomocy. Co robić? Co zrobiłby Jupe?
— Uspokój się i rusz głową! — zabrzmiał mu w pamięci głos Pierwszego Detektywa.
Słusznie! Pete zaczął się rozglądać uważnie po małej łazience. Jego wzrok padł na okno.
Okno! Dobra, staromodna łazienka z oknem. A za oknem, blisko domu rośnie drzewo. Wygląda na mocną, rozłożystą olchę, idealną do wspinania się po niej.
Otworzył okno, przysunął pod nie stolik z książkami, wskoczył na niego i aż po ramiona wychylił się na zewnątrz.
Spojrzał w dół. Znajdował się w bocznym skrzydle domu. Pod oknem biegła cementowa ścieżka. Jeśli spadnie z drzewa, co najwyżej złamie sobie nogę. Albo rękę. Może też roztrzaskać sobie głowę.
Ale Pete, najbardziej wysportowany z Trzech Detektywów, wspinał się po drzewach po mistrzowsku. Upadek był mato prawdopodobny.
— Jeśli nie skoczę na dół i nie znajdę szybko pomocy, stary Pilcher umrze! — powiedział sobie.
ROZDZIAŁ 3
Zniknięcie milionera
Pete zlazł po drzewie jak mógł najszybciej, ledwie sprawdzając podpory dla rąk i nóg. Kiedy wychodził przez okno łazienki, na dole nikogo nie było, ale gdy zeskakiwał wreszcie na ziemię, w ogrodzie zjawiła się rudowłosa dziewczyna.
— Co za zabawny sposób schodzenia na dół — powiedziała. — Większość ludzi używa do tego celu schodów.
— Słusznie — Pete nie tracił czasu na wyjaśnienia, wyminął dziewczynę i pobiegł na drugą stronę domu, gdzie drzwiami na taras wszedł do salonu.
Orkiestra wciąż grała, a goście starali się ją przekrzyczeć. Jupe i Bob, lekko zziajani, krążyli dzielnie ze swoimi tacami.
Pete przemknął szybko między tłumem gości do Marilyn Pilcher, zajętej rozmową z kobietą w szarej toalecie. Dotknął jej łokcia. Odwróciła się i na widok Pete'a zmarszczyła gniewnie brwi.
— Miałeś tam zostać z moim ojcem! — zawołała, przekrzykując orkiestrę.
Pete zaczął wyjaśniać sytuację, ale hałas był zbyt duży. Potrząsnął głową i skinął na Marilyn, żeby wyszła do kuchni.
Przechodząc przez jadalnię, Marilyn zauważyła Raya Sancheza. Krążył wokół Harry'ego Burnside'a, który ustawiał na bufecie półmiski z cienko pokrojoną szynką i piersią indyczą i salaterki z sałatkami. Skinęła na niego i Ray poszedł za nią do pustej kuchni, zamykając za sobą drzwi, żeby stłumić hałas orkiestry.
— Wszedłem do łazienki, żeby umyć ręce i wtedy pani tato mnie w niej zamknął — powiedział Pete. — Minutę, może dwie później usłyszałem za drzwiami głuchy huk. Myślę, że on się przewrócił. Wzywałem pomocy, ale nikt mi nie odpowiadał, więc zszedłem na dół po drzewie i myślę...
Nim ...
Joker89