Dziedzictwo Bourne'a.doc

(1241 KB) Pobierz

ROBERT 

LUDLUM

ERICK van LUSTBADER

 

 

 

DZIEDZICTWO

BOURNE’A

 

Przekład:  Jan Kraśko, Paweł Martin


 

 

 

 

Prolog

 

Chalid Murat, przywódca czeczeńskich rebeliantów, nieruchomy jak kamień jechał w środkowym pojeździe konwoju przemierzającego zbombardowane ulice Groznego. BTR-60BP, opancerzone transportery bojowe piechoty, należały do wyposażenia rosyjskiej armii, dlatego kon­wój nie odróżniał się od innych, patrolujących miasto. Uzbrojeni po zęby żołnierze Murata tłoczyli się w dwóch pozostałych pojazdach, na czele i na końcu kolumny. Zmierzali do szpitala numer 9, jednej z sześciu czy siedmiu kryjówek, dzięki którym zawsze byli o trzy kroki przed ścigają­cymi ich Rosjanami.

Prawie pięćdziesięcioletni Murat miał posturę niedźwiedzia, ciemną brodę i gorejące oczy fanatyka. Już dawno temu przekonał się, że jedynym spo­sobem sprawowania władzy są rządy żelaznej ręki. Wraz z Dżoharem Du­dajewem nadaremnie próbował wprowadzić szarijat. Był świadkiem rzezi, do której doszło na samym początku, gdy panoszący się w Czeczenii wa­tażkowie, wspólnicy Osamy bin Ladena, najechali na Dagestan i przepro­wadzili serię zamachów bombowych w Moskwie i Wołgodońsku, zabija­jąc ponad dwustu ludzi. Winą za czyny obcokrajowców niesłusznie obarczono czeczeńskich terrorystów i Rosjanie rozpoczęli zmasowane bom­bardowania Groznego, zamieniając większą część miasta w ruinę.

Zamglone niebo nad stolicą Czeczenii, wiecznie zaciągnięte chmurami pyłu i popiołu, nienaturalnie rozświetliła migotliwa łuna, tak jaskrawa, że przypominała obłok radioaktywny. Na rozległym rumowisku jak okiem sięgnąć szalała podsycana ropą pożoga.

Konwój minął wypalony szkielet masywnej, pozbawionej dachu budow­li, w której wnętrzu wciąż migotały języki ognia. Chalid Murat patrzył w okno. W pewnej chwili chrząknął, spojrzał na Hasana Arsienowa, swego zastępcę, i powiedział:

-              Grozny to był kiedyś rodzinny dom zakochanych spacerujących sze­rokimi, wysadzanymi drzewami bulwarami, matek pchających wózki z dziećmi przez zielone skwery. Ten amfiteatr co noc wypełniali radośni, roześmiani ludzie, a architekci z całego świata przyjeżdżali tu jak piel­grzymi podziwiać wspaniałe gmachy, dzięki którym nasza stolica zdoby­ła sławę jednego z najpiękniejszych miast świata. - Ze smutkiem pokrę­cił głową i przyjacielskim gestem klepnął towarzysza w kolano. – Na Allaha, Hasanie! - wykrzyknął. - Spójrz, jak Rosjanie zniszczyli wszyst­ko, co dobre i piękne!

Arsienow westchnął ciężko. Dziarski i energiczny, o dziesięć lat młod­szy od Murata, był kiedyś mistrzem biatlonu i jak na urodzonego spor­towca przystało, miał szerokie bary i wąskie biodra. Gdy Murat objął przywództwo, stanął u jego boku. Teraz wyciągnął rękę, wskazując okop­coną skorupę budynku po prawej stronie.

-              Przed wojną - odrzekł z powagą i skupieniem - gdy Grozny był wiel­kim ośrodkiem przemysłu naftowego, tam, w Instytucie Paliwowym, pra­cował mój ojciec. A teraz, zamiast czerpać zysk z naszych szybów, musi­my patrzeć na pożary, które zatruwają powietrze i wodę.

Zamilkli przygnębieni widokiem zbombardowanych domów i opusto­szałych ulic, którymi chyłkiem przemykali padlinożercy, zarówno zwie­rzęta, jak i ludzie. Po chwili spojrzeli na siebie oczami przepełnionymi bólem i cierpieniem ich ludu. Murat otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz zamarł, słysząc charakterystyczny stukot kul rykoszetujących z brzę­kiem od poszycia pojazdu. Natychmiast poznał, że to pociski z broni małokalibrowej, zbyt słabe, żeby przebić gruby pancerz. Jak zawsze czujny Arsienow sięgnął po słuchawkę radionadajnika.

-              Każę naszym otworzyć ogień. Murat pokręcił głową.

-              Nie, Hasanie. Pomyśl tylko. Mamy na sobie rosyjskie mundury i je­dziemy rosyjskimi wozami bojowymi. Ten, kto do nas strzela, jest naj­pewniej naszym przyjacielem, nie wrogiem. Zanim przelejemy krew nie­winnego, musimy to sprawdzić.

Wziął słuchawkę i rozkazał tym z przodu zatrzymać konwój.

-              Poruczniku Goczijajew, wyślijcie ludzi na rozpoznanie. Dowiedzcie się, kto do nas strzela, ale ich nie zabijajcie.

Jadący w pierwszym wozie Goczijajew kazał żołnierzom rozstawić się w tyralierę za zasłoną opancerzonych wozów. Ruszył za nimi na zasypa­ną gruzem jezdnię, kuląc się na przejmującym zimnie, i precyzyjnymi ruchami rąk dał im znak, żeby rozdzielili się na dwie grupy i przeszukali miejsce, skąd padły strzały.

Ludzi miał dobrze wyszkolonych; nisko pochyleni, żeby zminimalizo­wać ryzyko trafienia, szybko i niemal bezszelestnie przesuwali się mię­dzy poskręcanymi stalowymi belkami i zwałami gruzu. Ale nie padło więcej strzałów. Żołnierze ruszyli naprzód wszyscy naraz, wykonując klasyczny manewr kleszczowy, który miał oskrzydlić przeciwnika i zmiażdżyć go krzyżowym ogniem z broni automatycznej.

Arsienow siedzący w środkowym transporterze uważnie obserwował ludzi, czekając na odgłos wystrzałów, których jednak nie usłyszał. W od­dali zobaczył za to głowę i ramiona Goczijajewa. Porucznik stanął przo­dem do środkowego wozu i zatoczył ręką szeroki łuk, dając znak, że te­ren został zabezpieczony. Wtedy Murat wysiadł i bez wahania ruszył przez gruzy w stronę żołnierzy.

-              Chalidzie! - krzyknął zaniepokojony Arsienow, biegnąc za dowódcą.

Murat spokojnie szedł w kierunku niskiego, rozpadającego się kamien­nego muru, zza którego padły strzały. Wokoło walały się sterty śmieci; na jednej z nich leżał woskowaty trup, dawno już odarty z ubrania. Smród rozkładających się zwłok bił w nozdrza nawet z tej odległości. Dogoniw­szy dowódcę, Arsienow wyjął z kabury pistolet.

Żołnierze stali po obu stronach muru z bronią gotową do strzału. Dął porywisty wiatr, jęcząc i wyjąc między szkieletami domów. Stalowosza­re niebo pociemniało jeszcze bardziej i zaczął padać śnieg. Buty Murata szybko pokryła cienka warstwa białego puchu, a na jego skłębionej bro­dzie wykwitła śnieżna pajęczyna

           - Znaleźliście ich, poruczniku?

           - Tak jest.

           -Allah prowadził mnie zawsze i wszędzie. Poprowadził mnie i tym razem. Dajcie ich tu.

           -Jest tylko jeden - powiedział Goczijajew.

           -Jeden?! -wykrzyknął Arsienow. -Kto to? Wiedział, że jesteśmy Cze­czenami?

           2010-10-24-Jesteście Czeczenami? - powtórzył cieniutki głosik.

Zza muru wychynęła blada twarzyczka najwyżej dziesięcioletniego chłopca. Był w brudnej wełnianej czapce, przetartym swetrze wciągnię­tym na cienką koszulę w kratkę, połatanych spodniach i w o wiele za du­żych popękanych kaloszach, które pewnie zdjął zabitemu. Chociaż jesz­cze dziecko, oczy miał dorosłego; patrzyły i obserwowały wszystko czujnie i nieufnie. Stał wyprostowany, strzegąc korpusu rosyjskiej rakiety, któ­rą gdzieś wygrzebał i pewnie chciał sprzedać, żeby mieć na chleb dla głodującej rodziny. W lewej ręce ściskał pistolet; prawa kończyła się na wysokości nadgarstka. Murat uciekł wzrokiem w bok, ale Arsienow nie odwrócił głowy.

· Mina przeciwpiechotna - powiedział chłopiec z rozdzierającą serce rzeczowością. - Ruskie szuje ją podłożyły.

· Chwała Allahowi! Cóż to za wspaniały żołnierzyk! - zawołał Murat z jasnym, rozbrajającym uśmiechem. Ten uśmiech przyciągał do niego ludzi jak potężny magnes opiłki. - Podejdź bliżej. - Kiwnął na chłopca palcem i uniósł do góry puste ręce. - Widzisz, jesteśmy Czeczenami, tak jak ty.

· To dlaczego jedziecie ruskimi pancerniakami? - spytał mały.

· A znasz lepszy sposób na ukrycie się przed rosyjskimi psami, hę? - Murat zmrużył oczy i roześmiał się, widząc, że chłopak trzyma w ręku gjurzę. - No proszę, broń rosyjskich jednostek specjalnych! Taka odwa­ga wymaga nagrody, prawda?

Ukląkł przy chłopcu i spytał go o imię.

· Posłuchaj, Aznor - rzekł po chwili. - Wiesz, kim jestem? Nazywam się Chalid Murat i też pragnę uwolnić się spod rosyjskiego jarzma. Ra­zem damy radę, tak?

· Nie wiedziałem, że jesteście Czeczenami; nigdy bym do was nie strze­lał - odparł Aznor i okaleczoną ręką wskazał w stronę konwoju. - My­ślałem, że to zaczistka. - Mówił o gigantycznych operacjach wojskowych, które Rosjanie przeprowadzali w poszukiwaniu rebeliantów. Zginęło pod­czas nich ponad dwanaście tysięcy Czeczenów, a dwa tysiące po prostu znikło; niezliczone rzesze innych, torturowanych i zgwałconych, odnio­sło rany lub zostało kalekami. - Ruscy zamordowali mojego tatę i moich wujków. Gdybyście byli Rosjanami, pozabijałbym was wszystkich. – Przez jego twarz przemknął skurcz wściekłości i rozpaczy.

· Tak, na pewno - rzekł z powagą Murat i wyjął z kieszeni zwitek bank­notów. Żeby je wziąć zdrową ręką, chłopiec musiał zatknąć pistolet za pasek u spodni. Murat nachylił się ku niemu i konspiracyjnym szeptem dodał: - Posłuchaj uważnie. Powiem ci, gdzie można kupić amunicję do twojej broni. Kiedy Rosjanie urządzą kolejną zaczistkę, będziesz przygo­towany.

-              Dziękuję - odparł Aznor i jego twarz rozjaśnił dziecięcy uśmiech. Murat poszeptał z nim jeszcze chwilę, wyprostował się i potargał mu

włosy.

-              Niechaj Allah towarzyszy ci zawsze i wszędzie, mały żołnierzu. Stał ze swoim zastępcą i patrzył, jak ściskając pod pachą niewybuch rakiety, chłopiec wspina się na gruzy. Potem wrócili do konwoju. Hasan mruknął coś niechętnie pod nosem i zatrzasnął opancerzone drzwi, odci­nając ich od świata dzieci takich jak Aznor.

-              Nie przeszkadza ci, że posłałeś go na śmierć? - spytał. - To jeszcze dziecko.

Murat zerknął na niego. Śnieg stopniał i z kropelkami wody na brodzie bardziej przypominał teraz Arseniewowi imama niż żołnierza i dowódcę.

-              To dziecko musi karmić, ubierać i, co najważniejsze, chronić swoją rodzinę jak dorosły - odparł. - A ja dałem mu nadzieję, wyznaczyłem konkretny cel. Krótko mówiąc, nadałem jego życiu sens.

Twarz rozgoryczonego Arsienowa stwardniała i zbladła, złowrogo za­lśniły mu oczy.

· Rosyjskie kule rozerwą go na strzępy.

· Naprawdę tak myślisz, Hasanie? Naprawdę myślisz, że Aznor jest aż tak głupi albo, co jeszcze gorsze, tak nierozważny?

· To tylko mały chłopiec.

· Gdy ziarno zapuści korzenie, wykiełkuje nawet na najbardziej nie­ gościnnej ziemi. Zawsze tak było i będzie. Wiara i odwaga nieustannie rośnie i się rozprzestrzenia, i wkrótce zamiast jednego człowieka jest ich dziesięciu, dwudziestu, stu, tysiąc!

· A tymczasem naszych mordują, gwałcą, biją i głodzą jak bydło w za­grodzie. A to nie wszystko, Chalidzie. Daleko do końca.

· Wciąż nosisz w sobie niecierpliwość młodości, Hasanie. – Murat chwycił Arsienowa za ramię. - Ale cóż, chyba nie powinno mnie to dzi­wić, prawda?

Widząc wyraz współczucia w jego oczach, Arsienow zacisnął zęby i od­wrócił głowę. Śnieg wirował na wietrze jak czeczeński derwisz w eksta­tycznym transie. Murat wziął to za znak, za symbol doniosłości tego, co przed chwilą zrobił, i tego, co miał zaraz powiedzieć.

-              Więcej wiary w Allaha, Hasanie - rzekł cichym, namaszczonym gło­sem. - W Allaha i tego odważnego chłopca.

 

 

Dziesięć minut później konwój zatrzymał się przed szpitalem. Arsie­now spojrzał na zegarek.

-              Już prawie pora - rzucił. Ze względu na wagę telefonu, na który cze­kali, wbrew zwykłym środkom ostrożności jechali we dwóch tym samym wozem.

Murat nachylił się i wcisnął guzik, wysuwając dźwiękoszczelne prze­pierzenie, odgradzając ich od siedzącego z przodu kierowcy i czterech żołnierzy obstawy, którzy dobrze wyszkoleni, patrzyli prosto przed sie­bie, w zabezpieczone kuloodporną szybą okno.

-              Chwila prawdy już blisko, Chalidzie, powiedz zatem, jakie masz za­strzeżenia.

Murat uniósł krzaczaste brwi. Najwyraźniej nie zrozumiał pytania.

· Zastrzeżenia?

· Czy nie pragniesz tego, co słusznie się nam należy, co, według Alla­ha, powinniśmy mieć?

· Krew burzy ci się w żyłach, mój przyjacielu. Znam to uczucie aż za dobrze. Wiele razy walczyliśmy ramię w ramię. Wiele razy zabijaliśmy i ratowaliśmy sobie życie, prawda? A więc posłuchaj. Serce mi krwawi na myśl o losie mojego ludu. Ich ból napełnia mnie wściekłością, którą ledwo potrafię w sobie zdusić. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny.
Ale historia przestrzega nas, że powinniśmy zachować czujność w obli...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin