Andre Norton - Brama kota.pdf

(765 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
ANDRE NORTON
BRAMA KOTA
(Tłumacz: MIROSŁAW GRABOWSKI)
l
Z niewielkich krzaków późny zmierzch wydobył rozlewiska cieni. Kelsie zadrżała, chociaż
było jej dostatecznie ciepło w pikowanym płaszczu, obszernych grubych spodniach i długich
butach do połowy łydki, które zdawały się zapadać coraz głębiej przy każdym kroku, kiedy
szła przez połać rozmiękłej torfiastej ziemi ku pasmu pagórków o zamglonych szczytach.
Pejzaż wydawał się nierzeczywisty, nawet groźny, mimo to nie zamierzała wracać. Zacisnęła
zęby i ujęła mocniej pałąk koszyka. Być może dzisiejszego wieczoru odniesie sukces;
wzbraniała się zarówno przed uznaniem, jak i zaakceptowaniem tutejszych opowieści.
W otaczającej okolicy nie dostrzegała niczego pięknego czy też okazałego, niczego znanego z
tych barwnych folderów, na podstawie których wyobraziła sobie owo szkockie pogórze
daleko na północy. Zdawało się jej natomiast, że wędruje przez wyludniony kraj, w którym
czyha na nią jakieś niewidzialne niebezpieczeństwo. Nietrudno było przecież uwierzyć w
grasujące gdzieś tutaj Czarne Psy czy Szalone Kucyki z piekła rodem. Bóg jeden wie, ile
takich opowieści Kelsie wysłuchała chciwie przy kominku; ale tym razem brakowało jej
skrytego pod dachem, bezpiecznego, oświetlonego pomieszczenia.
Dziewczyna wsłuchiwała się bojaźliwie w odgłosy nocy. Doszedł jej uszu szczek lisicy, na
który jakiś wiejski pies odpowiedział wyciem. Broniąc się przed zupełną samotnością, którą
owo ujadanie jedynie podkreślało, Kelsie nuciła półgłosem. Wznoszące się i opadające, po-
zbawione słów tony miała zwyczaj wyśpiewywać, gdy stawała oko w oko ze zranionymi czy
też wystraszonymi zwierzętami. Powtórnie uczuła targnięcie rozpalającej do żywego
wściekłości, która wypełniła ją dwa dni temu, kiedy ujrzała okrutne wnyki, a w nich
poszarpane, umazane krwią dwie poduszeczki kociej łapy, odgryzione w celu zdobycia
wolności. Za żadną cenę nie warto - oznajmiały - dać się złapać przed kolejnym sezonem
rozmnażania się owiec. Ten Neil McAdams jest zbyt pewny siebie.
Tylko Kelsie widziała drapieżnika. To była samica tuż przed okoceniem się. Tamtego dnia
wytropiła ją w nieco lepszym świetle na pustynnym zboczu niewielkiego wzniesienia.
Głuszce były grube i ciężkie, lecz za jej sprawą całe stadko poderwało się wbrew dziwnym
prawom tego miejsca...
Kelsie zaciskała usta z uporem, ponieważ pamiętała, bynajmniej się nimi nie rozkoszując,
całe partie snutej przy kominku rozmowy. Wytropienie samca z pięcioma odnogami na
tykach wieńca... odstrzelenie (tak się to określa, lecz czemu nie nazywać rzeczy po imieniu -
rzeź niewiniątek) stada jeleni w zeszłym roku... Na polowaniu wypuszcza się ptaki w
powietrze tylko po to, by do nich strzelać dla sportu. Dla sportu!
Przynajmniej w porę uznała, że nigdy nie dopasuje się do tego miejsca. Wystawi dom na
sprzedaż i...
Nieco powyżej, z przodu, długi cień oderwał się od kępy zarośli i ruszył w tym samym
kierunku co Kelsie. Nie było żadnych wątpliwości - mężczyzna ze strzelbą. A to, na co tutaj
polował, było...
Kelsie zaczęła biec naprzód. Ta ziemia należała jeszcze do niej i przysługiwał jej zarówno
przywilej osądzania tego, kto się na nią zapuścił, jak i prawo niedowierzania motywom
postępowania jakiegoś łobuza.
Dziewczyna dostrzegła przed sobą krąg głazów. Powiadano, że wszystkie, z wyjątkiem
trzech, zostały w dawnych czasach powalone przez władze kościelne. Najpierw miała to być
nauka dla wszystkich, którzy zanadto przywiązali się do starych czasów i obyczajów, później
zaś przestroga dla tych, którzy zechcieliby się wtrącać do spraw zakazanych. Trzy pozostałe
tworzyły coś w rodzaju łuku; jeden potężny, prymitywnie ciosany głaz opierał się na dwóch
swoich towarzyszach. Tam właśnie zmierzał intruz. Kelsie znalazła się z nim teraz niemal
ramię w ramię. Oczywiście był to Neil. Dziewczyna w jakiś sposób wiedziała to od razu.
Wnyki zaciągnęły się, a więc mężczyzna zapewne dopadnie zaraz rannego zwierzęcia i użyje
strzelby... Na mojej ziemi, nigdy!
Opodal rozległo się zawodzenie. Oprócz dzikiej nienawiści zawierał się w nim i ból, i
zdecydowanie odzyskania wolności. Mężczyzna uniósł strzelbę, a Kelsie skoczyła naprzód i
potknęła się. Jednakże jej wyrzucona gwałtownie do góry ręka zawadziła o myśliwego, który
chybił oddając strzał.
- Co robisz? - W jego głosie pojawił się nie ukrywany gniew, ale uwaga Kelsie skierowana
była gdzie indziej - na przycupnięty, skurczony kształt, tkwiący w samym środku łukowatego
przejścia. Dziki kot - pewnie zbyt ranny, by biec, zwrócony w ich kierunku, pełen nienawiści,
gotowy walczyć na śmierć i życie.
- Przestań! - Kelsie brakowało tchu, kiedy stanęła na równych nogach. - Zostaw biedne
stworzenie w spokoju! Czyż nie udręczyłeś go już wystarczająco?!
- Uspokój się, dziewczyno! - warknął gniewnie mężczyzna. - Ta bestia jest szkodliwa.
Wiosną napadnie na jagnięta.
Myśliwy uniósł ponownie strzelbę w tym momencie, w którym księżyc, przedostawszy się
przez jedną z mrocznych chmur, rozbłysł nad łukowatą bramą, a kot sprężył się do skoku.
Kelsie stała już pewnie na nogach. Rzuciła koszyk i schwyciła strzelbę obiema rękami.
Mężczyzna odepchnął dziewczynę, która stopą zawadziła o jakiś wbity głęboko w darń
kamień. A kiedy pięścią trafił ją w skroń, okręciła się z krzykiem protestu i złości, po czym
wpadła pod łukowate przejście, z którego sekundę wcześniej wyskoczył zraniony kot.
Uderzywszy głową o kamień, przeturlała się do przodu przez otwór i spoczęła pod obalonymi
głazami.
Najpierw do świadomości Kelsie dotarło uczucie ciepła. Nie otwierając oczu przekręciła się
nieco i poczuła na twarzy jakiś żar. Ten drobny ruch wyzwolił ból, który przeszył jej głowę
na wskroś, i dziewczyna krzyknęła. Coś się poruszyło obok jej ramienia i jakaś szorstka
powierzchnia prześliznęła się po jej policzku. Wreszcie Kelsie otworzyła oczy i zamrugała
szybko, albowiem słońce mocno świeciło.
Nie pamiętała upadku ani tego, co nastąpiło później. Z pewnością jednak nie było już nocy
nad szkockim pogórzem - był dzień. Czyżby zraniono ją i po prostu pozostawiono? A Neil?!
Kelsie podparła się na łokciu i rozejrzała wokół.
Co to? W jaki sposób się tu znalazła? Kamienne głazy, pomiędzy które wpadła, od wieków na
pół zagrzebane w ziemi, stały teraz prosto niczym strażnicy. Ciepło rozchodziło się
promieniście od najbliższego z nich, tego, naprzeciwko którego leżała. Trawa wewnątrz kręgu
nie tworzyła jednolitej, grubej warstwy, którą Kelsie tak dobrze znała; miejsce to
przypominało raczej zwykłą ziemię upstrzoną czymś, co kojarzyło się z mchem. A wyżej
dzieło wiosny mieniło się kremowobiałymi kwiatami, stulonymi na wzór tulipanów, choć w
niczym nie przypominającymi tych, które Kelsie zdarzyło się kiedykolwiek widzieć. Wśród
nich trzepotały jasnymi skrzydłami owady.
- Rrrrrouuuu...
Kelsie ponownie obróciła głowę, a ból wydarł z niej niespodziewanie drugi krzyk. Dziki kot
przycupnął skulony, liżąc poszarpaną łapę i popatrując raz po raz w jej kierunku, jakby
doskonale rozumiał, że dziewczyna może mu pomóc. Koszyk leżał jakąś stopę dalej i Kelsie
wyciągnęła dłoń, by go chwycić. Każdy ruch budził w jej głowie ów obrzydliwy ból. Jedną
ręką zbadała ostrożnie skórę i włosy z tej strony głowy, która dokuczała jej najbardziej, i
poczuła wilgoć; kiedy Kelsie zabrała rękę, palce jej pokrywała jasnoczerwona krew.
Dziewczyna mogła przeprowadzić badanie jedynie za pomocą leciutkich dotknięć,
przypuszczała jednak, że skaleczenie było raczej niewielkie, coś w rodzaju zadrapania czy
stłuczenia, a nie dużej rany, jakiej się początkowo spodziewała.
Pogrzebawszy w koszyku, wyciągnęła z niego maść z antybiotykiem i bawełniane waciki,
które zwykła nosić przy sobie w misji miłosierdzia. Te ostatnie podzieliła równo między
siebie i kota, który tylko pomrukiwał ostrzegawczo, kiedy badając jego łapę, smarowała ją tą
samą ochronną galaretką, którą rozprowadziła już na swej lewej skroni.
Jeszcze trudno było się jej poruszać. Jakakolwiek nagła zmiana położenia głowy nie tylko
powodowała przypływ bólu, ale również przyprawiała o mdłości. Kiedy więc Kelsie uporała
się z obowiązkami chirurga na polu walki, oparła się plecami o jeden z tych stojących głazów,
które wychynęły z ziemi w jakiś niewiarygodny sposób, i zaczęła rozglądać się w większym
skupieniu. Kot ponownie skulił się, liżąc poranioną łapę i nie objawiając najmniejszej ochoty
do wycofania się gdzieś dalej.
Teraz, kiedy Kelsie miała czas na obserwację, na myślenie o czymś więcej niż tarapaty, w
które popadła, badała to, co znajdowało się przed nią, zmrużywszy oczy przed oślepiającym
blaskiem słońca. Z powodu nienaturalnego gorąca zrzuciła już płaszcz i zapragnęła jeszcze
wyśliznąć się z ciężkiego wełnianego golfa.
Z pewnością nie był to ten sam blask, z jakim zdążyła zapoznać się w nieodległej przeszłości
na Ben Blairze. I kwiaty, uginające swe główki pod pieszczącymi muśnięciami lekkiej bryzy,
nie były takie, jakie wcześniej widywała. No i kamienie... Jak to się stało, że są osadzone
prosto?
Oczywiście wszystko to mogło być złudzeniem, a ona leżała jeszcze w wieczornym półmroku
z obolałą głową opartą o kamień, z którym brutalnie zetknęła się podczas upadku. Ale
wszystko wydawało się takie realne!
Dziki kot zaprzestał lizania i wydobył krótki pomruk z głębi gardzieli. Następnie powłócząc
łapą podczołgał się w kierunku płaszcza, który Kelsie porzuciła, i zaczął ugniatać go
zdecydowanie, jak gdyby przygotowując rozścieloną materię w sobie tylko wiadomym celu.
Kelsie nie próbowała nawet zwalczyć ogromnego zmęczenia, które ją opanowało, kiedy
skończyła ostatnie zabiegi pielęgnacyjne. Zamknęła oczy, po czym dwukrotnie otworzyła je
nagle, tak jakby usiłowała przyłapać w trakcie jakiejś zmiany pejzaż, który miała przed sobą.
Jednakże widok pozostawał ciągle ten sam - osadzone pionowo błękitnawe głazy, kępy
kwiatów, nienaturalne gorąco. Kelsie poczęła odczuwać pragnienie.
Jeśli rzeczywiście znajdowała się w tej chwili na zboczu Ben Blaira, kilka kroków od
kamiennego kręgu winno tryskać źródełko. Właśnie myśl o wodzie bijącej z ziemi sprawiła,
iż Kelsie oblizała językiem spieczone wargi. Woda...
Nie usiłowała się podnieść, gdyż nawet pełzanie na czworakach przyprawiało ją o mdłości.
Mimo to sforsowała niemal jedną czwartą kręgu w kierunku źródełka.
Tyle że nie było żadnego źródełka, przynajmniej tam, gdzie go szukała. Kelsie znów się
pośliznęła, padając jak długa na samym środku kępy dzikich kwiatów, których mocny zapach
pogłębiał jej złe samopoczucie.
Woda... Z każdą chwilą łaknęła jej coraz bardziej. W pewnym momencie wydawało się jej
nawet, że rzeczywiście słyszy szum. Być może skierowała się w niewłaściwą stronę. Jeszcze
raz, na pół otępiała, uniosła się jakoś na czworakach i obróciła na południe. Kilka chwil
później naprawdę wpatrywała się w wodę - gdzieś w dole.
W miejscu, w którym się zatrzymała, rozpoczynało się urwisko. Piętrzyło się ponad
sadzawką, co matkowała sączącemu się pośród omszałych skał strumyczkowi.
Pomimo opadającego ją ponownie bólu Kelsie dotarła na skraj sadzawki i złożyła ręce, by
napić się wody tak zimnej, jak gdyby stanęła właśnie lodem. Chłód ulżył jej nieco. Kelsie
zwilżała twarz omijając brzeg rany. Czyniła tak, dopóki znów nie poczuła się całkowicie
sobą, po raz pierwszy od chwili, kiedy oprzytomniała.
Na Ben Blairze nie było żadnej sadzawki, tak jak i tych stojących głazów. Gdzież się
znalazła? Czy wciąż wędruje w otchłani halucynacji wywołanej uderzeniem w głowę? Nie
wolno jej ulec panice, która rodzi się z takich właśnie myśli i pytań bez odpowiedzi. Przez
moment wydawało się jej, że jest sobą, nawet jeśli reszta świata się zmieniła.
Zdjęła koszulę, którą miała pod swetrem, i umoczyła w zimnej wodzie. Zanim jednak
owiązała ją dokoła głowy, wyżęła tak mocno, jak tylko mogła. Z drugiej strony sadzawki po
raz pierwszy dotarł do jej świadomości ptasi świergot i trzepotanie. Rósł tam krzak uginający
się pod brzemieniem ciemnoczerwonych jagód, wśród których ucztowały ptaki nie okazując
najmniejszego zainteresowania jej osobą.
Nie były to ani głuszce, ani żadne inne ptaki, jakie Kelsie kiedykolwiek przedtem widziała.
Buszowały tam takie ze złotą piersią i bladoróżowymi skrzydłami i inne, o jaskrawym
zielononiebieskim upierzeniu, jakie Kelsie widywała tylko na szyjach pawi.
Jagody... pożywienie...
Jak przedtem rosła w niej potrzeba ugaszenia pragnienia, tak teraz pojawiła się chęć
zaspokojenia głodu. Kelsie z wolna obeszła sadzawkę. Ptaki odfrunęły nieco dalej, ale nie
wzbiły się w górę, jak tego oczekiwała. Sięgnęła ręką w dół po rozkołysaną gałąź i zebrała
pełną garść jagód. Owoce były słodkie, na swój sposób cierpkie, co dodawało im smaku.
Rozkoszując się nimi, Kelsie natychmiast zabrała się do zbierania i pakowania do ust tego
wszystkiego, czego mogła dosięgnąć i zerwać z gałęzi, na których kilka jeszcze ptaków
dzielnie się pożywiało
Dwa czy trzy spośród tych z metalicznoniebieskimi piórami wycofały się nieco i
obserwowały Kelsie - jednak nie tak, jakby się lękały jakiegoś ruchu czy ataku, ale raczej,
jakby dziewczyna przedstawiała sobą zagadkę, którą musiały rozwikłać. W końcu któryś
odleciał wznosząc się wysoko, a słońce zamieniło jego skrzydłu w kosztowne cudeńka.
Kot... Kelsie spojrzała na ptaki, które pożywiały się nieustraszenie ledwie na wyciągnięcie
ręki. Zaniepokoiła się, czy aby stworzenie nie odniosło większych ran, niż myślała
początkowo, i skierowała się z powrotem do owego tajemniczego kręgu kamiennych kolumn,
Pochyły stok pokonała ostrożnie, tym razem normalnie, na nogach. czując, jak ziemia się pod
nią kołysze. Wreszcie dotarta na szczyt wzniesienia, spojrzała przed siebie. Dostrzegła
żółtawoczarną plamę porzuconego wcześniej płaszcza. Zmierzając w jego kierunku potykała
się, całą uwagę bowiem skupiła na odzieży, a nie na tym, co się znajdowało pod stopami.
Dolatywały do niej stamtąd cichutkie miaukliwe popiskiwania i błyskawiczne pomruki
odpowiedzi. Wreszcie Kelsie dostrzegła kocięta - dwa malutkie ślepe stworzonka. Kocica
właśnie kończyła je myć.
Dziewczyna nie była taka niemądra, by podchodzić zbyt blisko. Mruczenie w matczynej
gardzieli obniżyłoby się bowiem o kilka tonów, no i Kelsie powątpiewała, czy kocica
zezwoliłaby na mieszanie się w sprawy swojej rodziny. Przemawiała łagodnie, tymi samymi
słowami, jakich wielokrotnie używała pomagając doktorowi Atlessowi w klinice dla zwierząt.
- Dobra dziewczyna, mądra dziewczyna... - Kelsie przykucnęła, zwróciwszy się plecami do
jednego z kamieni, by zlustrować niewielką rodzinę. - Masz ładne kocięta... dobra
dziewczyna...
W chwilę później Kelsie wystraszył krzyk, którego z pewnością nie wydała kocica ani też
żaden z członków jej nowej rodziny. Mogło to być wycie dręczonego psa, tyle że
doświadczenie podpowiadało jej, iż to coś innego. Dźwięk powtórzył się. Uszy kocicy
przylgnęły do czaszki, oczy zamieniły się w czujne szparki. Kelsie zadrżała, choć słoneczne
promienie mocno grzały. Nie ruszając się z kręgu, zwróciła się twarzą w kierunku pobliskich
wzgórz. Krzyk rozległ się po raz trzeci, bliżej i ostrzej, jak gdyby pies myśliwski zwęszył
świeży trop. Dziewczyna rozejrzała się w poszukiwaniu broni, czegoś do obrony. W końcu
szarpnęła za płaszcz, na którym rozłożyła się kocica, i poluźniwszy nieco pasek, wyciągnęła
go. Z braku kija czy kamienia miała tylko taki wybór.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin