Strefa Mroku - Jedenastu Apostołów Grozy.pdf

(1110 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Strefa Mroku
Jedenastu Apostołów Grozy
2002
864442083.001.png
Wstęp
Moi drodzy, mam ogromną przyjemność oddać w Wasze ręce specjalny dodatek do
magazynu Fantasy. Oto udało nam się, ni mniej, ni więcej, tylko namówić czołówkę polskich
pisarzy (plus kilku debiutantów lub prawie debiutantów) do napisania opowiadań traktujących
o mrocznych stronach ludzkiej duszy. W końcu mamy Święta Bożego Narodzenia, a więc
okres radości i wesela. Zapomnijcie o tym! W świecie zbudowanym przez naszych Jedenastu
Apostołów Grozy (dlaczego jedenastu? — spytacie. Ano dlatego, że nie przypuszczacie
chyba, bym z kogokolwiek z tych zacnych ludzi chciał zrobić Judasza!?) poznacie, co to jest
strach, nienawiść, żądza zniszczenia i czyste, niczym nieskalane okrucieństwo. W tym
uniwersum nie ma miejsca dla dzieciaków, nieważne, czy urodziły się w stajence, czy w
pałacu.
A jednak nasi Apostołowie widzą pewną nadzieję. Światełko w tunelu pobłyskuje może
niezbyt mocno, niemniej pozwala wierzyć, że uporamy się kiedyś ze Złem. Jaką postać
przyjmuje to Zło w naszej Strefie Mroku? Diabła z rogami? Wampira? Potwora
Frankensteina? O, nie! W dzisiejszych czasach są to sadystyczny mąż, nieznajomy fotograf
przybywający do sennego miasteczka, akwizytor, psycholog, spiskowcy walczący o słuszną
sprawę, przystojny ekonomista, a nawet najbardziej chyba przerażający, bo bezosobowy,
zwykły zbieg okoliczności.
Serdecznie Was zapraszam do Strefy Mroku. Nie wiem, czy po lekturze znajdujących się
tu opowiadań odczujecie pewną niechęć do obejrzenia się za siebie lub poczujecie dziwny
dreszcz, słysząc niespodziewany hałas. Ale mam nadzieję, że zrozumiecie jedno: potwory
kryją się wszędzie. W sprzedawczyni ze sklepu i przyjacielu ze studiów, w pani
wyprowadzającej na spacer pieska i w pięknej spikerce na ekranie telewizora. A jeśli się nie
boicie, to spojrzyjcie w lustro. Widzicie? Stamtąd również patrzy na Was Bestia...
Złote popołudnie
Andrzej Sapkowski
Andrzej Sapkowski (1948) — Adam Małysz polskiej fantastyki. Z wykształcenia
ekonomista i specjalista od handlu futrami (podobno był tak zdolny że sprzedawał je nawet w
Czarnej Afryce). Zadebiutował w wieku 38 lat opowiadaniem Wiedźmin, które momentalnie
zyskało mu ogromna, popularność wśród czytelników. W roku 1994 obrzydł mu handel i
chodzenie na ósmą do pracy. Poświecił się pisarstwu całkowicie i jest to obecnie jedyne jego
źródło utrzymania. Sapkowski jest laureatem prestiżowego Paszportu Polityki i wielokrotnym
laureatem nagrody im. Janusza Zajdla.
Złote popołudnie to historia Alicji w Krainie Czarów, opowiedziana w nieco hmmm... inny
sposób. Ponieważ kocham Alicję, więc musiałem się tez absolutnie i nieodwołalnie zakochać
w opowiadaniu Andrzeja.
All in the golden afternoon
Full leisurely we glide...
Lewis Carroll
Popołudnie zapowiadało się naprawdę ciekawie jako jedno z tych wspaniałych popołudni,
które istnieją wyłącznie po to, by spędzać je na długotrwałym i słodkim far niente, aż do
rozkosznego zmęczenia się lenistwem. Rzecz jasna, błogostanu takiego nie osiąga się ot, tak
sobie, bez przygotowania i bez planu, uwaliwszy się w pozycji horyzontalnej byle gdzie. Nie,
moi drodzy. Wymaga to poprzedzającej go aktywności, tak intelektualnej, jak i fizycznej. Na
nieróbstwo, jak mawiają, trzeba sobie zapracować.
Aby tedy nie stracić ani jednej ze ściśle wyliczonych chwil, z których zwykły się składać
rozkoszne popołudnia, przystąpiłem do pracy. Udałem się do lasu i wkroczyłem weń,
lekceważąc ostrzegawczą tabliczkę: BEWARE THE JABBERWOCK, ustawioną na skraju.
Bez zgubnego w takich razach pośpiechu odszukałem odpowiadające kanonom sztuki drzewo
i wlazłem na nie. Następnie dokonałem wyboru właściwego konara, kierując się w wyborze
teorią o revolutionibus orbium coelestium . Za mądrze? Powiem więc prościej: wybrałem
konar, na którym przez całe popołudnie słońce będzie wygrzewać mi futro.
Słoneczko przygrzewało, kora pachniała, ptaszęta i owady śpiewały na różne głosy swą
odwieczną pieśń. Położyłem się na konarze, zwiesiłem malowniczo ogon, oparłem podbródek
na łapach. Już miałem zamiar zapaść w błogi letarg, już gotów byłem zademonstrować
całemu światu bezbrzeżne lekceważenie, gdy nagle wysoko na niebie dostrzegłem ciemny
punkt. Punkt zbliżał się szybko. Uniosłem głowę. W normalnych warunkach może nie
zniżyłbym się do skupiania uwagi na zbliżających się ciemnych punktach, albowiem w
normalnych warunkach takie punkty najczęściej okazują się ptakami. Ale w Krainie, w której
chwilowo zamieszkiwałem, nie panowały normalne warunki. Lecący po niebie ciemny punkt
mógł przy bliższym poznaniu okazać się fortepianem.
Statystyka po raz nie wiadomo który okazała się jednakowoż być królową nauk. Zbliżający
się punkt nie był, co prawda, ptakiem w klasycznym znaczeniu tego słowa, ale też i daleko
było mu do fortepianu. Westchnąłem, albowiem wolałbym fortepian. Fortepian, o ile nie leci
po niebie razem ze stołkiem i siedzącym na stołku Mozartem, jest zjawiskiem przemijającym
i nie drażniącym uszu. Radetzky natomiast — albowiem to właśnie Radetzky nadlatywał —
potrafił być zjawiskiem hałaśliwym, upierdliwym i męczącym. Powiem nie bez złośliwości:
to było w zasadzie wszystko, co Radetzky potrafił.
— Czy nie miewają koty na nietoperze ochoty? — zaskrzeczał, zataczając koła nad moją
głową i moim konarem.
— Czy nie miewają koty na nietoperze ochoty?
— Spadaj, Radetzky.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin