Morskie pamiętniki Fanny Hill - Monika Stiler - Rozdział 1-2.pdf

(78 KB) Pobierz
534398746 UNPDF
Monika Stiler
Morskie Pamiętniki
Fanny Hill
Python Publishing House, 1992
OD WYDAWCY
Koleje książeczki, którą oddajemy teraz Państwu, są tak samo
niezwykłe, jak przygody jej narratorki. Wydana została po raz
pierwszy i jedyny w 1828 roku w Stanach Zjednoczonych
sposobem domowym, niechlujnym, żeby nigdy nie być
oficjalnie sprzedawaną lecz krążyć wśród czytelników
bocznymi kanałami. Egzemplarz tego unikalnego wydania
trafił do nas dzięki pani Monice Stiler, amerykańskiej
tłumaczce i autorce polskiego pochodzenia, która podjęła się
trudu nie tylko zwykłego tłumaczenia, ale i poprawienia,
uporządkowania i wreszcie uzupełnienia brakujących
fragmentów. Jej praca była tak duża, że właściwie mała
broszura zmieniła się w sporą książeczkę.
Uważamy, iż dobrze się stało, gdy tajemnicami jednej z
najbardziej fascynujących kobiet w literaturze erotycznej –
Fanny zajęła się w końcu kobieta. Mężczyźni mają swoją
sensację, politykę, wojny i kryminały. Miłością niechaj
zajmują się kobiety.
Rozdział 1
w którym wyruszam w morze
pozostając jeszcze na lądzie.
Znowu wracam do ciebie, mój pamiętniku, i to w czasie dla mnie
szczególnym. Oto siedzę a kajucie klipera „Rainbow” i płynę do...
Ale o tym już za chwilę.
Nie jestem już tą młodą kochającą życie i przez życie kochaną
osóbką. Od śmierci mojego drogiego Karola minęły dwa lata, ale
wciąż mi jest jeszcze trudno ułożyć sobie bez niego przyszłość. Moje
małżeństwo szczęśliwe, jak to tylko można sobie wyobrazić, trwało
dziesięć lat i, mimo że bezdzietne, przyniosło mi wiele szczęścia,
na które nie wiem w jaki sposób zasłużyłam. Miałam pięknego i
dobrego człowieka za męża, bogaty dom i spokojne życie. Miałam
też i mam w dalszym ciągu jedną z największych w kraju fortun,
którą zapisał mi pewien starszy pan, a mój Karol utrwalił i
wzmocnił. Niestety mam teraz wrażenie, że sprawdza się
powiedzenie ludzi biednych: pieniądze szczęścia nie dają. Dają za
to niezależność, z którą jednak nie wiem, co zrobić.
Tamta Fanny, z Londynu, z Marybone, nawet ta z małej wioski z
hrabstwa Lancashire, była młoda i piękna. Ja, kilkanaście lat
później, jestem samotną kobietą po trzydziestce, której uroda
niewątpliwie przemija. Dziś rano, tutaj w kajucie, po raz pierwszy
od długiego czasu stanęłam naga przed lustrem. Zobaczyłam
kobietę dojrzałą, lecz na swój sposób piękną. Tak, podobam się
sobie, choć moje piersi nie przypominają już kształtnych
drożdżowych bułeczek, a moje biodra stały się pełne i zaokrąglają
się jak linia dzbana. Dzbana – podkreślam – który może jeszcze
nosić w sobie rozgrzewające, dające radość wino. Ciało
dziewiętnastoletniej panny i ciało dojrzałej wdowy – to dwa różne
światy. A jednak i jedno i drugie jest ciałem kobiety.
Powinnam na początku wyjaśnić skąd wzięłam się na statku.
Żeby to wytłumaczyć, muszę sięgnąć dwa lata wstecz.
Otóż po śmierci mojego Karola przez cały rok nie potrafiłam
poradzić sobie z własnym smutkiem, który zasnuł niebo nade mną
czarną, beznadziejną chmurą. Nie wychodziłam z domu dalej niż
do topolowego traktu, który znaczył granice naszej posiadłości w
Hatcliff. Nie przyjmowałam żadnych gości, nie pisywałam listów,
ze służbą nie rozmawiałam więcej niż to konieczne. Tutaj mogę się
przyznać, że myślałam nawet o śmierci. Ale kiedy minął pierwszy
rok mojej rozpaczy, powoli zaczęła się we mnie budzić chęć do
życia. Najpierw delikatnie poprzez zainteresowanie kwitnieniem
piwonii w ogrodzie i zwróceniem uwagi na oberwany rąbek
koronki przy sukni, a potem przez tęsknotę za przyjaciółkami,
rozmową, drugim ciałem. Samotność w Hatcliff zaczęła dawać mi
się we znaki. Coraz częściej zdarzało mi się myśleć o Londynie,
wspominać... zorientowałam się jednak, że okres dziesięciu lat jest
aż nadto długi, żeby świat naszych przyjaciół, dobrze znanych
miejsc zmienił się nie do poznania. Z ogromnym żalem przyjęłam
wiadomość, że pani Cole zmarła, a jej dziewczyny rozproszyły się
gdzieś po świecie. Z pewnością wiele z nich pozakładało własne
interesy, część wyszła za mąż, pozmieniała nazwiska. Dom pani
Cole był jedynym miejscem, do którego poszłabym po pociechę, choć
może to brzmi niedorzecznie. Dom pani Cole był przecież
burdelem.
Pod koniec maja wybrałam się więc do Londynu. Okazja
nadarzała się sama, trzeba bowiem było dopełnić formalności
spadkowych i finansowych o czym przedtem, przepełniona bólem
po śmierci Karola, nie chciałam nawet myśleć.
Zabrałam ze sobą Mary, moją pokojówkę oraz woźnicę, Colina,
który tak wyszykował odświętną karetę, że z powodzeniem mogła
wyjechać na ulice Londynu i jeszcze zrobić wrażenie.
Wynajęłam elegancki apartament przy Basil Street tuż obok
świetnej acz rzucającej się w oczy restauracji. Następnego dnia rano
wyruszyłam na poszukiwanie mojej młodości. To, co jednak
znalazłam, rozczarowało mnie do wszelkich możliwych granic.
Pomijając to, że sam wielki Londyn podupadł przez te dziesięć lat –
więcej powozów, a więc więcej końskiego łajna, więcej pieszych, a więc
więcej gwaru, poszturchiwań i nonszalancji – to wydawał mi się na
dodatek mniejszy i jakby w złym guście. Dom pani Cole był teraz małym
pensjonatem o wątpliwej reputacji. Nowy właściciel (czy też właścicielka)
kazał powiesić nad frontowymi drzwiami latarnię z czerwonym kloszem
– co świadczyło już samo za siebie. Czy miejsce, gdzie daje się i bierze
przyjemność i radość musi być oznaczone tak wulgarnymi symbolami?
Czy przybytek miłości trzeba od razu sprowadzać do domu rozpusty?
Przed domem kręciły się wymalowane i wydekoltowane dziewczyny
nie pozostawiając mi żadnych złudzeń nie tyle co do charakteru, ile co
do jakości oferowanych usług. Było mi żal tych panien pochodzących
najczęściej z biedy podmiejskich wsi. Kilkanaście lat temu wyglądałam
tak jak one, ale na mojej twarzy nigdy nie było tego nieco smutnego,
nieco agresywnego wyrazu kobiet, które po stosunku natychmiast sięgają
po pieniądze. Każda pracy wykonywana bez przyjemności traci sens i jest
partaczona. Te dziewczyny z ulicy, dla których oddawanie się za
pieniądze jest tylko zarabianiem pieniędzy, szybko się stoczą na dno lub
zaczną wspinać się w górę przy pomocy manipulacji, przestępstwa i
kłamstwa. To nie miłość z wieloma mężczyznami demoralizuje, ale
nastawienie się na moment, gdy mężczyzna rozsupłując sakiewkę
wygarnie z niej parę monet. Żeby być dobrą kurtyzaną, trzeba być
artystką. Zupełnie jak malarz, który tworzy swój obraz z potrzeby serca,
a pieniądze dostaje jakby „przy okazji”. Tak się rozfilozofowałam, że
obudziła się we mnie potrzeba podzielenia się z kimś moim
doświadczeniem. Przyszło mi nawet do głowy, żeby założyć w przyszłości
niewielką, sekretną szkółkę dla dobrze zapowiadających się dziewcząt.
Moje podniecenie minęło jednak, kiedy znowu spojrzałam na zmęczone
twarze ulicznych prostytutek. Może już czasy się zmieniły, pomyślałam,
może już do nich nie pasuję. Wróciłam do hotelu smutna i zniechęcona.
Postanowiłam iść sama do restauracji na kolację. Z pewnością
wypadało to tak bogatej wdowie jak ja.
Mary, która szykowała mnie do wyjścia terkotała zachwycona stolicą.
– Taakie perugi, takie kapelusze! A buty! Jakiesik błyszczące z
kukardami na przedzie i tyle, a surduty to mają ze dwa tuziny guzików.
Jej gadanina dała mi asumpt, żeby potraktować Londyn handlowo, to
znaczy załatwić formalności bankowe, zrobić zakupy i zaraz potem
wracać do domu. A tam? Co będzie w Hatcliff? Ale o tym nie chciałam
jeszcze myśleć.
Kolację zjadłam sama w hotelowej restauracji. Dawno już na stole
przede mną nie stały takie rarytasy: faszerowane uszy cielęce, różne
rodzaje pasztetów z szynki, gęś ze szparagami i zielonym groszkiem,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin